Patterson James - Czarny rynek - S - PDF Free Download (2024)

James Patterson

CZARNY RYNEK Część pierwsza

Zielona Wstążka Typowe produkty Ameryki stają się szalone - William Carlos Williams

Wall Street, Manhattan\grudzieńJl985 Stara żółta taksówka stała zaparcowana przy skrzyżowaniu Wall Street z South Street, koło East River. Pułkownik David Hudson, rosły mężczyzna, oparł się o poobijany bagażnik samochodu. Podniósł dłoń do oczu i osłonił je, patrząc jak przez lornetkę. Uważnie przyjrzał się wieżowcowi Manufacturers Hanover Trust, stojącemu przy Wall Street, numer 40; potem biurowcowi Morgan Guaranty - Wall Street 23. Wreszcie budynkowi nowojorskiej giełdy. I jeszcze Trinity Church. I Chase Manhattan Plaża. Była piąta rano; wieżowce stały potężne i wspaniałe. Zdawały się emanować wrażeniem stabilności i siły. Obrzuciwszy spojrzeniem wszystkie, pułkownik powoli zacisnął dłoń. - Buum - wyszeptał. Centrum światowego handlu i finansów znikło za jego pięścią. Williamsburg, Brooklyn Tego samego ranka, tuż przed piątą trzydzieści, sierżant Harry Stemkowsky - który otrzymał numer Vets 24 - mknął po Metropolitan Avenue - stromej, oblodzonej ulicy w dzielnicy Williamsburg na Brooklynie. Siedział na wózku inwalidzkim, który dostał dziewięć lat temu z Zarządu do Spraw Weteranów. Teraz udawał, że jego wózek to w rzeczywistości datsun 280-Z, w kolorze srebrny metalik, z błyszczącym dachem typu T-roof. - AAhhiiiaaa!!! – mężczyzna wydał z siebie dziki okrzyk. Ciche, puste ulice odpowiedziały mu echem. Pociągła , szczupła twarz Stemkowsky'ego kryła się w brudnym kołnierzu starej wojskowej kurtki, od której odrywały się naszywki sierżanta. Z tyłu powiewały spięte w koński ogon kręcone blond włosy. Od czasu do czasu Harry zamykał oczy, z których mroźny wiatr wyciskał łzy. Twarz go szczypała, stając się niemal równie

czerwona jak światło na skrzyżowaniu z Berry Street, do którego Stem-

11

kowsky się zbliżał, nie próbując zmniejszać prędkości. Czoło wręcz go paliło; uwielbiał jednak poczucie wolności, które tak niedawno i nieoczekiwanie go ogarnęło. Zdawało mu się, że znowu czuje, jak krew krąży w jego bezwładnych od dawna nogach. Wreszcie rozpędzony wózek zatrzymał się przed całodobowym sklepem Walgreen Drug Storę. Głęboko, pod kurtką i dwoma grubymi swetrami, serce sierżanta waliło jak oszalałe. Był niesłychanie podniecony - jego życie zaczynało się na nowo. Dziś czuł się zdolny przenosić góry. Otworzył energicznym ruchem szklane drzwi drugstore'u, pokryte reklamami papierosów. Natychmiast powitało go ciepłe powietrze, wypełnione przyjemnymi zapachami smażonego bekonu i świeżo parzonej kawy. Uśmiechnął się i zatarł ręce w niemal radosnym geście. Po raz pierwszy od wielu lat nie był tylko zwykłym kaleką. I po raz pierwszy, od tych kilkunastu ciężkich lat, Harry Stemkowsky miał zadanie do wykonania. Musiał się uśmiechnąć. Kiedy tylko zaczynał myśleć o Zielonej Wstążce i wszystkich planowanych skutkach tej operacji, nie mógł powstrzymać uśmiechu. W tym momencie sierżant Harry Stemkowsky, oficjalny posłaniec Zielonej Wstążki, dotarł bezpiecznie na swoje stanowisko. Teraz wszystko mogło się rozpocząć. Federal Plaża, Manhattan . Wewnątrz fortecy, jaką stanowiła nowojorska centrala FBI, w budynku Federal Plaża, siedział wysoki siwowłosy człowiek, o nazwisku Walter Trentkamp. Nerwowo stukał zakończonym gumką ołówkiem w stojącą na biurku starą suszkę. Na brudnej bibule nagryzmolono kiedyś pojedynczy numer telefonu: 202-555-1414. Był to numer do Białego Domu- bezpośrednia linia łącząca z prezydentem Stanów Zjednoczonych. * Telefon zadzwonił dokładnie o szóstej rano. - Dobrze; uwaga, proszę zacząć namierzanie. - O tej porze głos Trentkampa brzmiał ochryple. - Będę przeciągał rozmowę, jak tylko się da. Namierzanie włączone? Zaczynamy. Szef wschodniego biura FBI podniósł słuchawkę. W jego mózgu kołatały się złowieszczo dwa wyrazy: Zielona Wstążka. Jeszcze nigdy, podczas długiej i bogatej w wydarzenia służby w FBI, nie słyszał o podobnym przypadku. Wokół niego siedziało wielu z najbardziej wpływowych ludzi w Nowym Jorku. Wszyscy byli w ponurych nastrojach; nikt z zebranych nie 12

doświadczył w życiu sytuacji tego rodzaju. Słuchali w ciszy, jak Trentkamp odbiera telefon. - Federalne Biuro... Halo? Odpowiedź nie nadchodziła. W pomieszczeniu czuło się ogromne napięcie. Nawet Trentkamp, który zawsze potrafi! w krytycznych sytuacjach zachować spokój, wydawał się zdenerwowany. - Powiedziałem: „halo". Czy jest tam ktoś?... Kto dzwoni? Williams burg, Brooklyn Niespokojny głos Trentkampa dobiegał ze słuchawki w obdrapanej budce telefonicznej w kolorze mahoniu, stojącej w rogu sklepu Walgreen w Williamsburgu. Wewnątrz budki znajdował się Harry Stemkowsky. Słuchając, przesunął palcem po długich, brudnych włosach. Serce waliło mu tak mocno, jakby chciało za chwilę eksplodować. W całym ciele czuł nowe, niezwykłe pulsowanie. Nastała wreszcie długo odwlekana chwila prawdy. Nie będzie już więcej ćwiczeń, symulowanej akcji - dwudziestu ośmiu członków Zielonej

Wstążki zaczynało działać. - Halo? Mówi Trentkamp. FBI. - Słuchawka, wciśnięta pomiędzy szczękę a ramię Stemkowsky'ego wibrowała wraz z każdym słowem. Po jeszcze jednej nie kończącej się minucie, sierżant wcisnął uważnie klawisz kieszonkowego magnetofonu marki Sony. Dokładnie przyłożył mały głośniczek do mikrofonu aparatu. Nastawił wcześniej magnetofon na pierwsze słowo wiadomości „Dzień", które rozciągnęło się w czasie rozruchu taśmy, a potem cały tekst został przekazany bez zniekształceń: - Dzieeń dobry. Mówi Zielona Wstążka. Mamy dziś czwartego grudnia. Piątek. Historyczny piątek, jak sądzimy. Niesamowity, wysoki głos docierał do ludzi zgromadzonych w biurze FBI. To był początek Zielonej Wstążki... Ryan Klauk z oddziału namierzania rozmów szybko ocenił, że nagranie było elektronicznie zniekształcane, żeby uniemożliwić rozpoznanie głosu mówiącego. - Tak jak zapowiadaliśmy, są szczególnie ważne powody, dla których dzwoniliśmy parokrotnie w tym tygodniu. Z uwagi na nie, przygotowaliśmy się bardzo starannie, a państwo zebrali się dzisiaj. Czy wszyscy słuchają? Mogę jedynie przypuszczać, że ma pan towarzystwo, panie Trentkamp. W tych czasach chyba nikt w całej Ameryce nie podejmuje decyzji samodzielnie. Proszę zatem słuchać uważnie. Niech wszyscy dobrze słuchają. Dzielnica finansowa na Wall Street, od East River aż po Broadway, będzie dzisiaj wysadzona w powietrze. Późnym popołudniem duża liczba losowo wybranych celów zostanie doszczętnie zniszczona. Powtarzam: Dzisiaj ulegną zniszczeniu wybrane cele w dzielnicy finansowej. Nasza decyzja jest nieodwołalna i nie podlega negocjacji. Atak na Wall Street nastąpi dokładnie pięć po siedemnastej. Może nadejść z powietrza lub z ziemi. Niezależnie od tego, będzie miał miejsce pięć po siedemnastej.  Chwileczkę! Nie możecie... - zaczął gwałtownie Trentkamp, ale urwał, uświadamiając sobie, że słucha nagrania.  Cały Manhattan, aż do Czternastej Ulicy, musi zostać ewakuowany - ciągnął metodycznie głos z magnetofonu. - Należy natychmiast wprowadzić w życie nowojorski Plan Postępowania w Przypadku Ataku Nuklearnego. Słyszy pan, panie burmistrzu Ostrów? Czy pani słucha, pani Susan Hamilton? Czy słucha kierowane przez panią Biuro Obrony cywilnej? Plan Postępowania w Przypadku Ataku Nuklearnego może ocalić życie tysiącom ludzi. Proszę go uruchomić już teraz. Na wypadek, gdyby ktoś z państwa nadal potrzebował dowodu, że prawdą jest to, co mówimy, dostarczymy go jeszcze. Sugerowano nam takie rozwiązanie. Nie wolno państwu wątpić w powagę naszych słów, w absolutną determinację, z jaką wykonamy tę misję. Ani podczas tej rozmowy, ani żadnej innej, jaką być może zdecydujemy się przeprowadzić. Proszę w tej chwili rozpocząć ewakuację dzielnicy finansowej, Zielonej Wstążki nie da się powstrzymać ani zastraszyć. Nic z tego, co powiedziałem, nie podlega negocjacji. Nasza decyzja jest nieodwołalna. Harry Stemkowsky wcisnął klawisz „stop" i szybko odwiesił słuchawkę. Przewinął taśmę i schował magnetofon do obwisłej kieszeni sfatygowanej kurtki. Gotowe. Cały drżał. Zrobił to. Właśnie przed chwilą tego dokonał! Przekazał wiadomość Zielonej Wstążki. I czuł się wspaniale. Miał ochotę krzyknąć z radości. Żałował, że nie może podskoczyć na pół metra uderzyć zaciśniętą pięścią w powietrze nad głową. Nie wysunięto żadnych żądań. Nie powiedziano ani słowa o tym,

13

dlaczego przeprowadzano operację Zielona Wstążka. Serce sierżanta nadal biło ze zdwojoną siłą, kiedy przejeżdżał pomiędzy regałami pełnymi kolorowych dezodorantów i najróżniejszych przyborów toaletowych, kierując się ku ladzie z napojami. Kiedy podjechał, kucharz i barman w jednej osobie, Wally Lipsky olbrzym, ważący sto czterdzieści kilogramów - przerwał skrobanie grilla i spojrzał na Stemkowsky'ego. Różowe policzki Wally'ego rozjaśnił na-

4

tychmiast uśmiech. Na zwałach tłuszczu, tworzących jego szyję, pojawiło się coś na kształt trzeciego czy może nawet czwartego podbródka. - Hej, patrzcie, co tam przywlókł z ulicy Kot Sylwester! To mój stary znajomy! Gdzie się podziewałeś, chłopie? Nie było cię kawał czasu. Stemkowsky nie mógł powstrzymać uśmiechu. Sympatyczny grubas był znany w całym Greenpoincie ze swojego jowialnego sposobu bycia i rubasznego humoru. - Oo, t-t-tu i tam, Wally - odpowiedział nerwowo Harry. Głó-głównie na Ma-Manhattanie. Pra-pracowałem ostatnio na Manhattanie. Postukał palcem w obszarpaną naszywkę na ramieniu kurtki. Widniał na niej napis VETS CABS AND MESSENGERS. Była to firma założona przez weteranów wojny w Wietnamie, zatrudniająca taksówkarzy i gońców. Stemkowsky był jednym z siedmiu ludzi w Nowym Jorku, którzy poruszając się na wózkach inwalidzkich, uzyskali licencje taksówkarzy. Trzech z nich pracowało w Vets Cabs, na Manhattanie.  Ma-mam dobrą pracę. Teraz to prawdziwa praca, Wa-Wally... Mozę zrobiłbyś małe śniadanie?  Już leci, stary. Specjalność dla taksówkarzy. Co tylko chcesz, chłopie.

-#

2 Manhattan O szóstej piętnaście tego samego ranka, ze stacji metra koło skrzyżovania Broadwayu i Wall Sreet, zaczął wypływać nieskończony strumień

>oważnie wyglądających mężczyzn i kobiet, niosących pękate, czarne walizeczki. Byli to ludzie zatrudnieni na etatach w dzielnicy finansowej. Rozumieli ani zawiłe zasady księgowości i rozmaite kruczki prawne; nieszczęśnicy ci ,iie potrafili jednak przeskoczyć o szczebelek wyżej i uświadomić sobie, że milionerem na Wall Street nie zostaje się pobierając stałą pensję, tylko zarabiając 10, 20 czy 50 procent na tysiącach albo setkach milionów, należących do kogoś innego. Przed siódmą trzydzieści z autobusów nadjeżdżających ze Staten Island i Brooklynu zaczęły wysiadać sekretarki. Pomijając to, że do ich zwyczaju należało nieustanne żucie gumy, niektóre z nich wyglądały w ten piątek nad wyraz szykownie, niemal elegancko. Kiedy złociste, ozdobne wskazówki zegara na Trinity Church z wolna przesunęły się i wybiła ósma, wszystkie ulice i uliczki dzielnicy finansowej roiły się od tłumów pieszych, autobusów i trąbiących taksówek. Ponad dziewięćset tysięcy ludzi znalazło się na obszarze mniej więcej jednego kilometra kwadratowego, wewnątrz siedmiu gigantycznych budowli, w których każdego dnia przeprowadza się transakcje sięgające miliardów dolarów - finansowego centrum świata. Było już za późno, żeby powstrzymać poranny napływ ludzi. Ewentualność taka została odrzucona podczas serii błyskawicznych rozmów telefonicznych, jakie przeprowadził dowódca policji z szefami innych służb. Wydało się oczywiste, że ewakuacja podczas porannego szczytu byłaby niemal niemożliwa technicznie i spowodowałaby wybuch nieobli- k* czarnej w skutkach paniki. )fl Tymczasem przypominający widmo Murzyn, nazwiskiem Abdul Cal- *F vin Mohammud, wkraczał właśnie w płynący potok ludzi na Broad Street, na południe od Wall. Szedł pośród tłumu, przyglądając się kolorowym 16

flagom poszczególnych przedsiębiorstw, zwieszającym się ze ścian budynków. BBH and Company, National Bank of North America, Manufacturers Hanover, Seaman's Bank. Flagi łopotały jak żagle na silnym wietrze ciągnącym od East River. Calvin Mohammud wspinał się po stromym chodniku ku Wall Street. Ledwie go zauważano. Ale kto zwracał uwagę na gońców. Byli niewidzialni; maleńkie śrubki w maszynie. Dziś, tak jak każdego dnia, Calvin Mohammud miał na sobie długi, jasnoszary mundur posłańca, z wystrzępioną opaską z nazwą firmy: VETS MESSENGERS. Po obu stronach napisu widniały orle skrzydła symbol Osiemdziesiątej Drugiej Dywizji Spadochronowej. Ale tego również nikt nie dostrzegał. Calvin Mohammud nie przypominał jednak tego, kim był w Wietnamie i Kambodży - zwiadowcy pierwszej kategorii. Zdobył krzyż Distinguished Sendce, a potem Medal Honoru przyznawany przez Kongres za wyjątkową waleczność grożącą utratą życia. Po powrocie do Stanów w 1971 roku wdzięczne społeczeństwo w dalszym ciągu „wynagradzało" Mohammuda: najpierw pracował jako bagażowy na stacji Penn, potem był magazynierem w firmie Chick-Teri, wreszcie ponownie bagażowym na lotnisku La Guardia. Calvin Mohammud, który miał numer Vets 11, doszedł do pokrytego pstrokatymi graffiti kiosku z gazetami na rogu Broadway i Wall i zsunął z ramienia ciężką torbę posłańca. Otworzył paczkę papierosów Kool i zapalił. Garbiąc się w pobliskiej bramie, nieznacznie włożył rękę do torby i wyjął z niej standardowy telefon polowy używany przez armię amerykańską. W wielkiej, płóciennej torbie ukryty był ponadto pistolet maszynowy o długości czterdziestu centymetrów i sześć czterdziestomilimetrowych granatów odłamkowych. - Kontakt. - Cofnął się, wtulając się w cień budynku, a potem szeptał dalej: - Mówi Vets 11, koło budynku Giełdy Papierów Wartościowych. Jestem przy północnym wejściu, z boku w stosunku do Wall. Na pozycji trzeciej wszystko wygląda normalnie i spokojnie. Nie ma policji w zasięgu wzroku. Nie widzę żadnych uzbrojonych ludzi. To wydaje się prawie za łatwe. Koniec.

Mohammud pociągnął jeszcze raz końcówkę papierosa. Rozejrzał się uważnie po gwarnych, zatłoczonych ulicach. Tak wyglądała dzielnica finansowa każdego roboczego dnia. Jasny dzień. Co za niesamowita, prawie niewyobrażalna scena; co za apokalipsa nastąpi tu o piątej po południu! Calvin wyszczerzył krzywe, pożółkłe zęby. To będzie dopiero słodka i zasłużona zemsta. O ósmej trzydzieści Mohammud ostrożnie uczepił wokół wypolerowa: nej mosiężnej klamki tylnego wejścia do budynku nowojorskiej giełdy podniszczony kawałek materiału - wspaniałą zieloną wstążkę.

Operacja Zielona Wstążka zaczęła się nagle i gwałtownie, jak gdyby na Nowy Jork spadł grad meteorów. W sąsiedztwie mola nr 54-56, na całym obszarze pomiędzy ulicami Dwunastą a Piętnastą, powylatywały wysokie na dwa piętra szyby, popękały dachy, a same ulice zatrzęsły się. Wszystko to stało się podczas krótkiego, potężnego, oślepiającego błysku. Mniej więcej dwadzieścia po dziewiątej, molo numer 54-56 zamieniło się w chmurę płomieni, które rozprzestrzeniły się w powietrzu z taką gwałtownością, że zdawało się, iż nawet z rzeki Hudson wystrzelają wysokie na trzydzieści metrów słupy ognia. Nad West Street pojawiły się gęste kłęby dymu, sunące po niebie niczym olbrzymie czarne parasole. Dwumetrowe kawały szkła i strzępy stali wystrzeliły w górę, a potem opadały niesamowitym lotem, jakby w zwolnionym tempie. Kiedy wiatr znad rzeki zmienił się nagle, zza dymu zaczęły się wyłaniać księżycowe kształty poszarpanego, metalowego szkieletu mola. Ognista kula rozprzestrzeniła się i znikła w ciągu jednej minuty. Stało się dokładnie tak, jak zapowiedzieli ludzie z Zielonej Wstążki odbył się pozbawiony zbędnego komentarza pokaz „światło i dźwięk", upiorna demonstracja tego, co miało stać się już wkrótce. Burmistrz Nowego Jorku, Arnold Ostrów, i szef policji, Michael Kane, siedzieli w helikopterze, wstrząsanym prądami wznoszącymi gorącego powietrza. Byli tak zaszokowani, że odjęło im mowę. Zdawali sobie sprawę z tego, że właśnie spełniał się jeden z koszmarów, jakie potencjalnie grożą miastu Nowy Jork. Tym razem, kolejne z tysięcy niebezpieczeństw, jakie regularnie zapowiadano, okazało się prawdziwe. Wkrótce z telewizorów i radioodbiorników w całym mieście popłynie nigdy nie nadawany dotychczas tekst: „To nie jest test systemu nadajników alarmowych". O dziesiątej trzydzieści pięć, owego czwartego grudnia, w trzech wypełnionych po brzegi głównych salach nowojorskiej giełdy, kręciło się ponad siedem tysięcy ludzi, urzędników obsługujących komputery, młodych gońców z „amerykańskimi" grzywkami, noszących śmiało skrojone marynarki, ponurych maklerów o pełnych determinacji minach, analityków rynku i sprawujących nadzór urzędników w jasnozielonych marynarkach. Dwanaście podwieszonych pod sufitem monitorów pokazywało co chwila symbole różnych papierów wartościowych, ich ceny, współczynniki porównawcze, powiadamiało o transakcjach. Dzienny obrót powinien, tak jak w każdy zwykły piątek, przekroczyć sto pięćdziesiąt milionów akcji. Bez wątpienia pierwsi inwestorzy musieli być zaciekłymi negocjatorami, mistrzami gry giełdowej. Jednak ich słabsi potomkowie nie odznaczali się pomysłowością w zawieraniu swoich transakcji.

18

Wszyscy oni byli uderzająco podobni do siebie. Przeważnie zarozumiali i pełni samozadowolenia. Zajmowali się przede wszystkim liczeniem i przeliczaniem wciąż na nowo; jedni z nich mieli czerwone twarze tłustych

17

niemowlaków, drudzy byli wymizerowani jak gruźlicy. Ich płytko osadzone niebieskie oczy wyglądały jak szklane kulki; wytrzeszczali je, patrząc błędnym wzrokiem. W dodatku, w czasie kiedy Ameryka przegrywała „trzecią wojnę światową", jak ostatnio zaczęto nazywać walkę o międzynarodowe rynki, oni bezradnie stali z boku. Po cichu, choć całkiem szybko, Stany Zjednoczone ustępowały swój prymat gospodarczy Japończykom, Niemcom, Arabom. O dziesiątej pięćdziesiąt siedem odezwał się donośnie słynny mosiężny dzwonek, kiedyś odlany jako przeciwpożarowy, uderzony gumowym pobijakiem. Do dziś sygnalizował otwarcie giełdy dokładnie o dziesiątej rano i zamknięcie o szesnastej. Zapadła absolutna cisza. Szok. Następnie podniósł się gwałtowny szum, ludzie handlowali na oślep, póki jeszcze się dało. Przez prawie trzy minuty na parkiecie panował nieopisany chaos i zamieszanie. Wreszcie, z głośników rozległ się donośny głos dyrektora giełdy: - Panowie... panie., nowojorska Giełda Papierów Wartościowych została oficjalnie zamknięta... Proszę opuścić parkiet. Proszę o natychmiastowe opuszczenie parkietu. Nie chodzi o zwykły telefon o podłożeniu bomby. Grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo! Policja powiadomiła nas, że grozi nam realne niebezpieczeństwo! Na podjazd przed wieżowcem firmy Mobil, na Wschodniej Czterdziestej Drugiej, zaczęły pośpiesznie zajeżdżać wydłużone limuzyny: mercedesy, lincolny, rolls-royce'yZ samochodów wysiadali mężczyźni o wyglądzie bardzo poważnych osobistości, ubrani przeważnie w ciemne płaszcze. Przyjechało także kilka kobiet. Wysoko, na czterdziestym drugim piętrze, w ekskluzywnym Pinnacle Club, czekała zgromadzona już część prezesów wielkich firm, banków i domów maklerskich z Wall Street. Luksusową jadalnię klubu, ze stołami przykrytymi białymi obrusami, błyszczącymi od sreber i kryształów, gdzie przygotowywano lunch, wyznaczono na miejsce niespodziewanego zebrania. Niektórzy z mężczyzn wyglądali przez antyodblaskowe okna, sięgające od podłogi do sufitu. Żaden z nich nie znalazł się dotąd w życiu w podobnej sytuacji. Widok był niezwykły, a zarazem przerażający. Za oknami widać było nierówne kaniony ulic, aż do skupiska wieżowców, tworzących centrum finansowe. Mniej więcej w połowie drogi, policja ustawiła potężne barykady. Wokół stały ciężarówki policyjne, wozy straży pożarnej, karetki. Przed barykadami zebrał się tłum i patrzył w oczekiwaniu ku Wall Street, jakby dzielnica finansowa była jakimś zaskakującym dziełem sztuki, stojącym w środku gigantycznego muzeum. - Nawet nie raczyli nawiązać z nami kontaktu. Nic, od szóstej rano odezwał się sekretarz skarbu, Walter 0'Brien. - O co im u diabła chodzi? George Firth, prokurator generalny Stanów Zjednoczonych, stał nieruchom*o pośród grupki finansistów i zapalał fajkę. Wydawał się nadzwycząj spokojny, jeśli nie brać pod uwagę tego, że rzucił palenie trzy lata temu. - Widać, że wiedzieli, czego chcą, kiedy ogłosili godzinę ataku, Pięć minut po siedemnastej. Pięć po siedemnastej albo co? Dlaczego nam nie powiedzieli? - Fajka prokuratora generalnego zgasła; zapalił ją znowu, ze zdenerwowanym wyrazem twarzy. Stojący najbliżej zauważyli, że drżą mu ręce. Ponury biznesmen z firmy Lehman Brothers, nazwiskiem Jerrold Gottłieb, spojrzał na zegarek. - Panowie, jest minuta po piątej... - Chciał jeszcze coś dodać, ale zamilkł. Wszyscy znajdowali się teraz jak gdyby na nieznanym sobie terytorium, gdzie nie było niczego pewnego. - Jak dotąd byli nadzwyczaj punktualni. Wręcz obsesyjnie trzymali się szczegółów i terminów. Zadzwonią. Nie ma się co martwić, zadzwonią. Człowiekiem, który się odezwał, był wiceprezydent Stanów Zjednoczo-

19

nych; przewieziono go z pobliskiego budynku ONZ do wieżowca Mobila. Thomas Morę Elliot był groźnym z wyglądu mężczyzną; takim, jacy kończą stare tradycyjne szkoły. Jego najostrzejsi krytycy mówili, że jest jak bramin, który absolutnie nie nadąża za złożonymi problemami współczesnych Stanów Zjednoczonych. Większą część kariery Elliot spędził w Departamencie Stanu, podróżując podczas burzliwych lat sześćdziesiątych pomiędzy krajami Europy, a w siedemdziesiątych - Ameryki Południowej. Obecnie został wiceprezydentem. Przez następne parę minut nikt się nie odzywał; wszyscy czekali w napięciu. Cisza, jaka zapanowała w wielkiej sali, wydawała się tym bardziej przerażająca, że zgromadzonym tam ludziom rozmowa zazwyczaj nie sprawiała żadnych trudności. Prezesi największych firm, przyzwyczajeni do kierowania przebiegiem spraw, przekonani, że ich słowa są słuchane, a polecenia bez wahania wykonywane, siedzieli teraz bezsilni. Nie byli przyzwyczajeni do stanu frustracji i napięcia, jakie wywołała w nich nieoczekiwana, groźna tajemnica. Ich obecność potwierdzały teraz tylko ciche, pojedyncze dźwięki: Odchrząknięcie. Grzechot lodu w szklance. Stukanie palcami. Szaleństwo. Ta myśl zdawała się krążyć w głowach wszystkich tu zgromadzonych. Nagle zagrożenie amerykańskich metropolii terrorem stało się rzeczywistością. Terror ugodził głęboko Stany Zjednoczone, prosto w serce ich potęgi ekonomicznej.

20

Ludzie spoglądali niespokojnie na błyszczące tarcze zegarków marek Rolex, Cartier i Piaget... Czego chcieli ludzie z Zielonej Wstążki? Jakiego strasznego okupu domagali się ze strony Wall Street? Edward Palin, siedemdziesięciosiedmioletni prezes jednej z największych firm inwestycyjnych, powoli cofnął się od lekko przyciemniającego widok okna. Usiadł na wygodnym krześle przy najbliższym ze stołów i w geście rezygnacji, spuścił nisko głowę. Czuł się słabo; wstyd było mu patrzeć. Czy teraz mieli wszystko stracić? Pozostało dwadzieścia sekund. - Proszę, zadzwońcie. Zadzwońcie, skurczybyki - mruknął wiceprezydent. Zdawało się, że w całym Nowym Jorku wyją tysiące syren. Po raz pierwszy od 1963 roku, kiedy groził wybuch wojny nuklearnej, uruchomiono alarmowy system ostrzegawczy, jeśli nie brać pod uwagę ćwiczeń. W końcu było już pięć po siedemnastej. Nagle wszystkich zebranych ogarnęła ta sama myśl - oni wcale nie mieli zamiaru zadzwonić! Nie chcieli prowadzić żadnych negocjacji. Nie będzie dalszych ostrzeżeń - Zielona Wstążka uderzy z całą siłą. Waszyngton  Krótkie streszczenie wydarzeń - zaczęła Lisa Pelham, szef gabinetu prezydenta, sprawnie myśląca, zorganizowana kobieta. Była absolwentką Harvardu; zawsze mówiła w zwięzły sposób, wyławiając najważniejsze informacje spośród mnóstwa tych, które nadchodziły.  Do południa zamknięto wszystkie giełdy w Stanach Zjednoczonych, zarówno nowojorską, jak i regionalne. Nie ma też handlu w Londynie, Paryżu, Genewie, Bonn. W tej chwili najważniejsi biznesmeni w Nowym Jorku siedzą zebrani w klubie Pinnacle, w budynku firmy Mobil. Na całym świecie wstrzymano handel na giełdach papierów wartościowych i giełdach towarowych. Wszyscy zadają sobie to samo pytanie: Jakie żądania negocjujemy? - Pani Pelham przerwała i odsunęła z twarzy pukiel włosów. - Wszyscy sądzą, że prowadzimy negocjacje z terrorystami, sir.

 A czy na pewno nie prowadzimy? - zapytał podejrzliwie prezydent Justin Kearney, z wyrazem niepewności na twarzy. Podczas swojej kadencji odkrył dziwny fakt - o wiele za często zdarzało się, że jedna część rządu nie miała pojęcia, co czyni druga.  Na pewno nie, panie prezydencie. Zarówno CIA, jak i FBI zapewniły nas o tym. Sir, Zielona Wstążka do tej pory nie wysunęła żadnych żądań.

Prezydent Kearney został przeprowadzony, pod wzmocnioną ochroną, do pomieszczenia znajdującego się w podziemiach Białego Domu, pozbawionego okien i mającego ołowiane osłony. Była to centrala telekomunikacyjna; wokół prezydenta zgromadziło się kilku najważniejszych polityków Stanów Zjednoczonych, stojących tak, jakby chcieli pokazać, że będą chronić go od wszystkich ciemnych sił, jakie aktualnie działają na terenie USA. Centrum telekomunikacji połączyło się z Pinnacle Club. Na ekranie monitora pojawił się Walter Trentkamp, szef FBI, podchodząc do kamery. Długie lata pracy i jej charakter sprawiły, że zarówno jego surowa twarz, jak i stanowczy głos i sposób bycia, sprawiały nieprzyjemne wrażenie.  Nie nawiązano dalszego kontaktu z Zieloną Wstążką, jeśli nie liczyć wysadzenia przez nich mola - to dowód, który nam obiecali, panie prezydencie. Znamy dobrze takie rzeczy z Belfastu, Bejrutu, Tel Awiwu. Nigdy dotąd nie zdarzało się to w Stanach... Nadal czekamy ciągnął Trentkamp. - Bez wątpienia minęła już godzina, o której zapowiadali atak.  Czy któraś ze znanych organizacji terrorystycznych przyznała się do odpowiedzialności za wysadzenie mola?  Tak, niejedna. Sprawdzamy je. Jak dotąd, żadna z nich nie potrafiła powiedzieć nic o dzisiejszym telefonie ostrzegawczym. Jeszcze nigdy czas nie zdawał się płynąć tak powoli. Była już siedemnasta dziewięć, potem siedemnasta dziesięć i później. Dyrektor CIA stanął przed kamerami w centrali Białego Domu. Philip Berger był małym człowieczkiem o gwałtownym usposobieniu, bardzo nie lubianym w Waszyngtonie. Miał talent do wywoływania sytuacji, w których dochodziło do konkurencji między głównymi amerykańskimi agencjami wywiadowczymi.  Czy w pobliżu Wall Street widać jakikolwiek ruch? Czy koło wieżowców nie kręcą się jacyś ludzie? Samochody? Może ktoś widział mały samolot?  Nic takiego, Phil. Gdyby nie policja i wozy strażackie wokół dzielnicy finansowej, można by pomyśleć, że to piękny, niedzielny poranek.  Dranie, blefują - odezwał się ktoś w Waszyngtonie.  Albo - powiedział prezydent - bawią się z nami w jakąś cholerną, wielką wojnę nerwów. Nikt nie potwierdził ani nie zaprzeczył jego słowom. Przytłaczający niepokój i niepewność odebrały ludziom ochotę do rozmów. Czekali. Ale na co?

22

Manhattan

O osiemnastej dwadzieścia pułkownik David Hudson zajmował się jedyną rzeczą, jaka miała teraz znaczenie w jego życiu. Był na patrolu. Powrócił na wojnę, podczas której dowodził plutonem wyćwiczonym na wszystkie możliwe okoliczności. Tym razem polem walki było wielkie amerykańskie miasto. Hudson był typem człowieka, który z nieznanych powodów wydaje się

21

ludziom jakby znajomą osobą. Miał włosy koloru dojrzałej pszenicy, zgodnie z nawrotem mody krótko przystrzyżone. Był przystojny, w typie bardzo „amerykańskim". Dzięki wyrazistym, regularnym rysom twarzy, znakomicie wychodził na fotografiach. Stykający się z nim wyczuwali jego pewność siebie. Potwierdzało to spojrzenie Hudsona, które zdawało się mówić: „Tak, co*kolwiek to będzie, potrafię to wykonać". Tylko jedna rzecz była nie w porządku - wielu ludzi na pierwszy rzut oka wcale tego nie spostrzegało - David Hudson nie miał lewej ręki. Stracił ją podczas wojny w Wietnamie. Jego stara taksówka marki Checker, należąca do Vets Cabs and Messengers, toczyła się powoli, mijając jasnozielone dystrybutory stacji benzynowej Hessa, na rogu Jedenastej Alei i Czterdziestej Piątej Ulicy. Był to jeden z denerwujących go momentów, kiedy Hudson jak gdyby obserwował siebie z zewnątrz, jak w niesamowitym śnie. Znał owo przykre uczucie zbyt dobrze z czasów wojny. Kiedy tylko znalazł się z transportem Marinę Corps razem z tłumem innych komandosów w czterdziestostopniowym upale, w przepełnionym smrodem powietrzu miast południowo-wschodniej Azji, poczuł się jakby w innej skórze. Gdy zdał sobie sprawę z faktu, że może zginąć w każdej chwili, poznał straszne uczucie oderwania się, dystansu wobec siebie samego. Teraz czuł to znowu, tym razem pośród zimnego wiatru, wiejącego wzdłuż szarych, ośnieżonych ulic Nowego Jorku. Pułkownik David Hudson celowo odwlekał atak Zielonej Wstążki. Wszystko następowało zgodnie z mistrzowsko przygotowanym planem. Każda sekunda została przeliczona. Hudson dbał o precyzję bardziej niż o co*kolwiek innego; wiedział, że pewny sukces można osiągnąć jedynie uwzględniając każdy szczegół. Powrócił do walki. Znów obudziła się w nim ta dziwna, przedziwna pasja. W końcu podniósł mikrofon z wbudowanego w deskę rozdzielczą nadajnika. - Kontakt. Wchodź, Vets 5. -Pułkownik mówił stanowczym, głosem; takim samym, jakim wydawał rozkazy pod koniec wojny w południowo-wschodniej Azji. Ludzie, nad których życiem sprawował władzę, słysząc ten głos, byli mu zawsze posłuszni, lojalni wobec swego dowódcy.

23

- Mówi Vets 1... Wchodź, Vets 5. Koniec. Wśród elektrostatycznych trzasków nadeszła natychmiastowa odpowiedź: - Tak, sir. Co u pana, sir? Mówi Vets 5. Koniec. - Vets 5, potwierdzam akcję Zielona Wstążka. Powtarzam: potwierdzam akcję Zielona Wstążka. - Wysadź to wszystko w powietrze dodał w duchu - i niech Bóg ma nas w swojej opiece. Brooklyn

- Ma pan ćwierć dolcaa, sir? Proszę! Tu jest tak zimno, sir. A dwadzieścia centóów? ...Aaa, dziękuję. Bardzo dziękuję, sir. Ocalił mi pan życie. Około dziewiętnastej trzydzieści tego wieczoru, na chodniku Atlantic Avenue na Brooklynie, przebywał od pewnego czasu jego stały bywalec, nazywany Królikiem. Żebrał fachowo, zdobywając drobne i papierosy. Podobny do kłębu szmat siedział skulony, naprzeciw ceglanej fasady Atlantic House Yemen i bliskowschodniej restauracji. Przyciągał pieniądze tak skutecznie, jak gdyby był magnesem. Udało mu się, właśnie dostał czterdzieści osiem centów od faceta i jego dziewczyny. Pozwolił sobie zatem na mały łyk z kończącej się ćwiartki Four Roses. Wiedział, że picie podczas żebrania działa odstraszająco, ale czasem było mu to potrzebne na mrozie. Poza tym, należało do jego imagc^. Głęboki kaszel, jaki złapał go po wypiciu łyka whisky, mógł sugerować, że ma gruźlicę. Spuchnięte i spękane usta włóczęgi były tak blade, że

nie różniły się prawie od koloru skóry; wyglądały, jakby spłynęła z nich cała krew. Na tę zimę Królik starannie wybrał marynarską kurtkę bez rękawów; założył ją na kilka kolorowych, łachmaniarskich koszul. Miał też dziurawe czarne tenisówki, grube, sportowe skarpetki i spodnie ze śladami farby, pokryte błotem, wymiotami i śliną. Turyści zdawali się go uwielbiać. Czasami robili mu zdjęcia, żeby mieć w domu przykład osławionej nowojorskiej nędzy, dowód okrucieństwa tego miasta. Lubił pozować. Prosił wtedy o dolara czy co*kolwiek, co zechcą mu dać. Wspierał się na swoich dwóch pękatych torbach na zakupy i uśmiechał żałośnie do aparatu. Płać, frajerze. Teraz, przez załzawione, na wpół zamknięte oczy, Królik ukradkiem obserwował wieczorny ruch koło bliskowschodniej restauracji po drugiej stronie ulicy. Zawsze przychodzili tam tacy sami ludzie - emigranci z krajów arabskich w turbanach na głowach, studenci, profesorowie z Brooklynu, którzy postanowili jeść to, co przybysze z dalekiego świata. Akustyczne tło stanowił nieustanny łoskot przejeżdżającego metra. Koło Królika przechodziła teraz grupka młodych z McDonalda; wracali z pracy do domu. Dwie okrągłe czarne dziewczyny i chudy Mulat, wszyscy około osiemnastki. - Hej, McDonald! Whopper pobił Big Maca. Była ciężka walka. Macie ćwierć dolca? Żebym kupił sobie McKawę? - Królik zakaszlał ohydnie na przechodzących. Młodzi oburzyli się. Cała trójka wybuchnęła szyderczym śmiechem. - Kto ci się pozwolił odzywać, ty kupo szmat? Kopnij się w tyłek, stary ośle! Poszli dalej. - Złośliwi gówniarze; wystarczy, że przez chwilę szef na nich nie patrzy... Gdyby komukolwiek z przechodniów chciało się lepiej przyjrzeć Królikowi, mógłby zauważyć w jego wyglądzie dość dziwne szczegóły. Na przykład, miał niezwykle rozwinięte mięśnie jak na ulicznego żebraka, spędzającego czas na siedzeniu. Ramiona Królika były szerokie, a ręce i nogi potężne jak konary drzewa. Jeszcze bardziej niezwykłe były jego oczy, prawie zawsze patrzył skupionym, przenikliwym wzrokiem. Obserwował ruchliwą ulicę od lewej do prawej, przyglądając się z uwagą wszystkiemu, co się działo. Poza tym, można by zakwestionować jakość brudu, jaki grubą warstwą pokrywał kostki i wystające z tenisówek palce nóg żebraka. Wyglądał zbyt idealnie. Prawie, jakby ktoś specjalnie wysmarował się czarną pastą do butów, żeby udawała brud. Po bardziej wnikliwej analizie szczegółów wyglądu Królika można było wyciągnąć tylko jeden wniosek, że nie jest to zwyczajny żebrak, lecz może policjant, przyczajony w zasadzce. I tak właśnie było. W rzeczywistości nazywał się Archer Caroll; zadaniem jego i podległego mu oddziału było tropienie terrorystów, przebywających na terenie Stanów Zjednoczonych. Wysiadywał tak na ulicy już piąty tydzień, jak dotąd - bez rezultatów. W tym czasie, po drugiej stronie ulicy, w restauracji Sindbad Star, siedziało dwóch trzydziestoparoletnich Irakijczyków. Raczyli się właśnie jedzeniem, które uważali za najlepsze spośród tego, które można dostać w Nowym Jorku. To ich właśnie cierpliwie obserwował Caroll. Irakijczycy specjalnie wybrali stolik położony jak najdalej od wejścia przytulnej, niedużej restauracji. Głośno siorbali gęstą zupę z rośliny nazywanej chlebem świętojańskim, następnie zaczęli pochłaniać kolejne specjały - tabbouleh, upstrzony kawałkami liści mięty, i hummus, ozdobiony kolorowym kremem. Łapczywie pożerali lepiącą się mieszaninę

26

25

rodzynek, orzeszków, jagnięcego mięsa, marokańskich oliwek - najwspanialsze jedzenie, jakie mogli sobie wyobrazić. Biesiadujący bracia Wadih i Anton Rashid cieszyli się osobistą nietykalnością, którą oficjalnie zagwarantowała im FBI. Na jednoznaczny rozkaz Waszyngtonu, nie mogli być postawieni przed sądem ani niepokojeni w żaden inny sposób. Pomimo iż byli znanymi terrorystami, zamieszanymi w liczne zamachy, należało ich traktować jak zagranicznych dyplomatów. W zamian, z libańskiego więzienia miało wkrótce wyjść na wolność trzech amerykańskich marines, pojmanych i uznanych za „szpiegów". Policji miejskiej i FBI pozwolono podjąć akcję przeciwko braciom jedynie wtedy, kiedy ci mordercy „Czarnego Września" będą próbowali zagrozić czyjemuś życiu lub mieniu na terenie USA. Były to ich ulubione zajęcia w poprzednich miejscach zamieszkania - Tel Awiwie, Jerozolimie, Paryżu, Bejrucie i Londynie, gdzie ostatnio w sklepie ze słodyczami, w dzielnicy Chelsea z zimną krwią zamordowali trzy studentki - córki libańskich polityków. Wzmagał się lodowaty, nocny wiatr, siedzący na chodniku Arch Caroll drżał z zimna. W podobnych chwilach Caroll zastanawiał się, dlaczego tak się stało, że obdarzony wysoką inteligencją trzydziestopięciolatek, człowiek, który mógł zrobić karierę, magister prawa, pracuje regularnie po sześćdziesiąt, siedemdziesiąt godzin w tygodniu, jedząc na obiad zawsze taką samą, zimną jak lód pizzę, popijaną pepsi-colą. Po co właściwie wysiadywał pod tą muzułmańską restauracją w piątkowy wieczór? Czy dlatego, że jego ojciec i dwaj wujkowie byli miejskimi gliniarzami, przemierzającymi chodniki Nowego Jorku? Czy dlatego, że jego surowy dziadek był jednym z najlepszych i najtwardszych policjantów w tym mieście? Czy też z powodu tych wszystkich niewyobrażalnych przeżyć, jakich on sam, Archer Caroll, doznał piętnaście lat temu w Wietnamie? A może po prostu wcale nie był rozsądnym i zdolnym człowiekiem, za jakiego zawsze, nie wiadomo dlaczego, się uważał. Możliwe, że - jeśli dobrze się nad tym zastanowić - w jego mózgu działo się coś dziwnego; może pod sufitem nie miał wszystkiego w porządku? No, bo w końcu, czy rzeczywiście bystry i normalny facet sterczałby na ulicy, odmrażając sobie tyłek? Kiedy Arch zastanawiał się nad dokuczliwymi błędami, jakie popełnił w życiu, jego uwaga rozpraszała się nieco. Spoglądał przez parę minut na przemarznięte palce nóg albo żarzący się niedopałek papierosa, czy na co*kolwiek. Nie można powiedzieć, żeby podczas minionych pięciu tygodni dobrze się bawił. A tyle już właśnie czasu obserwował braci Rashidów; odkąd tylko Departament Stanu wpuścił ich do Nowego Jorku i pozwolił im cieszyć się życiem. Wtem, uwagę Carolla przykuło coś niespodziewanego. ym maziom. .. To chyba — Co się... - wymamrotał, przyglądając się przechodząc Czyżby to był... - pytał sam siebie. Nie, to niemożliwe, jednak... ale skąd...? Zauważył chudego człowieka o kędzierzawych włosach, zbliżającego się od strony Frente Unido Bar i Data Indonesia. Mężczyzna szedł szybko, oglądając się nerwowo przez ramię. Z daleka wyglądał jak wieszak, na którym ktoś powiesił płaszcz. Caroll zmrużył oczy. Nie mógł wprost uwierzyć. Patrzył i patrzył, a wiatr kłuł go w oczy. Musiał się upewnić. Tak! Był pewien! Nadchodzący człowiek miał na głowie gąszcz mocno kręconych, czarnych włosów. Nie umyte włosy zaczesane były do tyłu i zwieszały się jak wymięta torba na kołnierz czarnego płaszcza. Wszystko, co miał na sobie mężczyzna, było w kolorze głębokiej czerni. Gdyby Caroll go nie

27

znał, mógłby wziąć go za kapłana jakiejś sekty. Archer słyszał o nim jako o Husseinie Moussa, zwanym także Libańskim Rzeźnikiem. Dziesięć lat temu Moussa został zwerbowany przez Rosjan; uczono go w słynnej szkole terrorystów w Trypolisie. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych działał w siatce europejskiej, podlegając najpotężniejszemu ze wszystkich - tak zwanemu Juanowi Carlosowi. Od tamtego czasu Moussa będąc w służbie pułkownika Kadafiegp kierował już akcjami terrorystycznymi na całym świecie: w Paryża Rzymie, Zairze, Nowym Jorku, Libanie. Ostatnio pracował dla Francołs Monserrata, który nie tylko przejął europejską siatkę Juana Carlosa, ale także rejon Ameryki Południowej, a obecnie również i Stanów Zjednoczonych. Hussein Moussa zatrzymał się przed wejściem do restauracji. Rozejrzał się, niczym ostrożny kierowca zbliżający się do skrzyżowania. PonOr wnie popatrzył w jedną i drugą stronę, a potem jeszcze raz. Zauważy! nawet żebraka, siedzącego wśród szmat, po drugiej stronie ruchliwej Atlantic Avenue. Najwyraźniej nie spostrzegł niczego, co mogłoby go zaniepokoić" czj; choćby zainteresować; po chwili zniknął za jaskrawoczerwonymi drzwia* mi lokalu. Arch Caroll, siedzący naprzeciw starej ceglanej elewacji Sindbad Starawyprostował plecy i znieruchomiał, jakby na wpół zamarzł. Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyszperał z niej niedopałek camelą. Zapalił i wciągnął w płuca gryzący dym. Co za niespodziewany prezent, akurat na Boże Narodzenie! Nagroda za śledzenie Rashidów przez nie kończące się wieczory. Libański Rzeźnik podany jak na talerzu. Szefowie Archera zabronili mu tknąć Rashidów, jeśli nie będzie bezsp*rnych dowodów przestępstwa. Jednakże nie mówili nic takiego na temat Libańskiego Rzeźnika.

28

Swoją drogą, ciekawe, co Hussein Moussa robił w Nowym Jorku"?, Caroll zastanawiał się. Po co Rzeźnik spotykał się z Rashidami? Od razu pomyślał o wysadzeniu w powietrze mola nr 54-56. Słyszał o tym przez cały dzień od przechodniów. Zdaje się, że ktoś wpadł na pomysł, żeby zniszczyć molo na West Side i teren wokół niego. Przez moment Arch zastanawiał się nad możliwym powiązaniem pomiędzy tym zdarzeniem a obecnością Husseina Moussy. Nie wiedział jednakże niczego konkretnego. Znał tylko plotki, słowa przypadkowych ludzi. W końcu ktoś powiedział, że to był wybuch gazu... Słyszał również jak, mówiono, że całe miasto było zagrożone przez nieznanych sprawców, którzy żądali okupu. Wszystko to były tylko nic sprecyzowane spekulacje. Zanim nie będzie pewien, co się naprawdę stało, nie może łączyć Rzeźnika z wypadkiem na West Side. Arch Caroll kierował już od czterech lat wydziałem antyterrorystycznym DIA, agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. Przez cały ten czas tylko kilku wielokrotnych morderców, o jakich usłyszał, wywołało w nim emocje, które zmieniały jego chłodne, zawodowe podejście policjanta. Hussein Moussa był jednym z nich. Libański Rzeźnik lubił torturować. Zabijać. Okaleczać niewinnych ludzi... Obserwując restaurację, Caroll pomyślał, że nie zależy mu szczególnie na tym, żeby Moussę zabić. Chciałby tylko, żeby zamknęli Rzeźnika na resztę życia w najlepiej jak tylko można strzeżonym więzieniu. Niech to zwierzę będzie miało czas przemyśleć, co zrobiło; jeśli Moussa w ogóle myślał. Spod gazet i szmat wypełniających jedną z toreb, Caroll zaczął wygrzebywać ciężki, czarny, metalowy przedmiot. Ostrożnie, trzymając broń przy sobie, sprawdził komorę nabojową browninga. Szybko włożył w niego magazynek z ośmioma nabojami. Stary, pochylony Żyd, który akurat przechodził, spojrzał przerażony na ulicznego włóczęgę, ładującego pistolet. Szedł dalej przed siebie, oglądając się cały czas. Przyspieszył. Do czego to dochodzi - nawet

nowojorscy żebracy mają teraz broń! To miasto chyba zostało przeznaczone na zatracenie. l. Caroll wstał. Czuł się zesztywniały od mrozu i bezruchu. Jeden z pośladków zdrętwiał mu całkowicie. Chyba był już za stary na to, żeby spędzać długie godziny na ulicy. Musiał wziąć to pod uwagę - któregoś dnia mógł przez to stracić życie. Przeszedł przez ulicę pośród gęstego ruchu. Ledwie słyszał wyjące klaksony i przekleństwa kierowców, którym pchał się po ciemku pod maski. Znajdował się jakby na granicy rzeczywistości; tak, miał nawet lekkie mdłości. Ogarniało go zawsze dokładnie to samo uczucie, kiedy tylko pojawiała się możliwość, że kogoś zabije. Wydawało mu się to tak absurdalne i obce, że aż poczuł gorycz w ustach.

Z Sindbad Stara wychodziła właśnie para w średnim wieku. Gruba kobieta owinęła sobie tłuste biodra czerwonym płaszczem. Spojrzała na Królika wzrokiem, który mówił: To nie miejsce dla ciebie, człowieku. Dobrze o tym wiesz. Caroll popchnął zdobione, czerwone drzwi, które wychodzący zamknęli mu przed nosem. Otoczyło go gorące, przesycone zapachem czosnku powietrze. Spod kurtki dobiegł stłumiony szczęk odbezpieczanego browninga. Jeszcze spokojny, głęboki oddech. Dobra, mądralo, zaczynamy. Mała restauracyjka była znacznie bardziej przepełniona, niż wydawało się z zewnątrz. Arch przeklął. Wszystkie stoliki były zajęte, i to co do jednego. Zaraz przy wejściu jeszcze hałaśliwa grupka przyjaciół - sześcioro czy siedmioro ludzi - czekała na zwolnienie się miejsc. Caroll przepchnął się koło nich. Przez otwierające się co chwila drzwi kuchni wchodzili i wychodzili kelnerzy. Arch powoli przeszukał wzrokiem tył zatłoczonej sali. Hussein Moussa już go zauważył. Nawet w pełnej ludzi, kipiącej gwarem restauracji, Libański Rzeźnik przyglądał się każdemu, kto wchodził do lokalu. Caroll został także spostrzeżony przez właściciela, olbrzymiego mężczyznę, ważącego ze sto dziesięć kilogramów. Restaurator wysunął się naprzód jak rozdrażniony byk. - Zjeżdżaj stąd! Wynoś się, włóczęgo! Ale już! - wrzasnął. Nagle zapadła cisza. Arch spróbował udawać wystraszonego i zupełnie zmieszanego; zdziwionego, że oto nagle znalazł się w tej restauracji. Potknął się o własne tenisówki, po czym przeszedł zygzakiem przez salę, dochodząc niemal do samego rogu przy tylnej ścianie. Miał nadzieję, że wygląda na pijanego i zupełnie bezbronnego. Może nawet trochę zabawnie. Jeśli tak było, goście powinni zacząć się śmiać. Jeżeli zagrał dobrze, to musi się mu udać zakończyć akcję bez jednego wystrzału. Opuścił dłonie wzdłuż ciała, po czym ostentacyjnie podrapał się między nogami. Jakaś kobieta odwróciła się z obrzydzeniem. - Łazienka? - wymamrotał niemal rozczulająco Caroll. - Muszę iść do łazienki! Siedzący w pobliżu młody brodacz i jego dziewczyna zaczęli się śmiać. Młodzież zawsze lubiła humor na poziomie ubikacji. Można to było wywnioskować na podstawie odnoszących sukcesy widowisk, jakie oferowały Broadway i Hollywood. Hussein Moussa przerwał jedzenie i uśmiechnął się. Miał nierówne, żółte zęby. Wyglądał teraz jak zwierzę, jak brutalna hiena. Widać było, że scena spodobała się i jemu.  Muszę do łazienki! - powtórzył z naciskiem Caroll, starając się jak najlepiej odgrywać rolę pijaka. Naprawdę, w tej pracy trzeba było być dobrym aktorem.  Mohamud! Tarek! Wyrzućcie go! Usuńcie stąd tego przybłędę! zawołał histerycznie właściciel do swoich kelnerów.

29

Nagle, szybkim, wyćwiczonym ruchem, Arch skoczył w lewo, jednocześnie wyciągając ze zniszczonej kurtki browninga. Zebrani zamarli; strach ścisnął ich za gardła. Podobne sceny raczej nie zdarzały się w cichych, miejscowych restauracjach. Kobiety i dzieci zaczęły krzyczeć. - Nie ruszać się! Nie ruszać się, do cholery!! - wrzasnął Caroll. W tym samym momencie jeden z libańskich kelnerów uderzył go z boku. Siła ciosu zachwiała Archem, obracając go na moment w prawo. W ten sposób przewaga, jaką Caroll miał nad trzema siedzącymi w Sindbad Star terrorystami zniweczona została w ciągu jednej chwili; kelner zamienił nieświadomie dalszy bieg wydarzeń w krwawą jatkę. Moussa i Rashidowie odskakiwali już na boki, staczając się z czerwonych krzeseł. Anton Rashid wyszarpnął spod brązowego, skórzanego płaszcza srebrzysty pistolet maszynowy. Na filmach pokazuje się czasem sceny błyskawicznej, morderczej walki w mocno zwolnionym, płynnym tempie. Caroll wiedział, że w rzeczywistości przeżywa się to inaczej. Widzi się jakby szereg następujących po sobie fotografii; nieruchomych, przerażających obrazów. Teraz zdjęcia migały Archowi przed oczami w nierównym tempie. Świat zatrzymał się. Ruszył. Znowu się zatrzymał. I ruszył. Zupełnie, jakby ktoś sparaliżowany obsługiwał rzutnik. - Wszyscy na podłogę! - zawołał donośnie Caroll, pociągając za spust. Pierwszy pocisk przeszył prawą stronę gardła Antona Ra^hida, rozlewając jego krew kałużami po podłodze. Błysnęła broń Moussy; zagrzmiała, kiedy Arch wylądował na plecach leżących już ludzi. W kilka sekund później, Caroll wyjrzał ostrożnie ponad stół. Oddał z browninga trzy szybkie strzały. Dwie z kul rzuciły krępego Wadiha Rashida na małą ściankę, przyozdobioną czarnymi rondlami. Na piersi terrorysty pojawiły się krwawe dziury. Ciężkie rondle pospadały z hałasem na wyłożoną kafelkami podłogę. - Moussa! Husseinie Moussa! Nie wyrwiesz się stąd! Nie zdołasz mnie minąć! - zawołał Arch. Nie było odpowiedzi. Gdzieś koło drzwi, zawodziła stara kobieta. Kilkoro ludzi głośno płakało. Z zewnątrz słychać było odległe odgłosy policyjnych syren. - Poddaj się, a ujdziesz z życiem! Jeśli nie - zabiję cię! Wszystko jedno, co zrobisz, Moussa. Przysięgam!

raz.

31 Caroll oddychał ciężko. Raz, dwa, trzy... Spróbował wyjrzeć jeszcze

Nie zobaczył Moussy. Terrorysta także chował się za stołami. Pełzł gdzieś, próbując w jakiś sposób uzyskać przewagę. Musiał posuwać się albo ku wyjściu, albo ku drzwiom kuchni. Arch postanowił, że będzie to kuchnia. Zaczął przemieszczać się w jej kierunku. - Mam granaty odłamkowe! - wrzasnął nagle Moussa, wysokim, przenikliwym głosem. - Wszyscy zginą! Wszyscy w tej restauracji zginą! Razem ze mną. Kobiety, dzieci - wszystko mi jedno! Caroil zatrzymał się. Prawie przestał oddychać. Patrzył prosto przed siebie, na trzęsącą się, przerażoną kobietę, zwiniętą na podłodze jak ślimak. Miała około trzydziestki. Nie chciała umrzeć nagle, podczas odświętnego wieczoru, na jaki pozwolili sobie z mężem. Arch wysunął się jeszcze raz ponad stoliki i tuż koło jego lewego ucha przeleciała kula. Niedobrze. Moussa znajdował się w prawym, tylnym rogu sali. Czy rzeczywiście miał granaty, czy też był to tylko blef? Nie wiadomo; po Libańskim Rzeźniku zawsze można było spodziewać się najgorszego. Do jednego z jego znanych wyczynów należało przyjście z pistoletem maszynowym na przyjęcie urodzinowe dziecka. Caroll musiał teraz podjąć szybką decyzję; decyzję, od której zależało

życie wszystkich, którzy przypadkowo znaleźli się w tej pułapce. Leżący na podłodze ludzie zaczęli wpadać w panikę; jeszcze chwila, a wstaną i rzucą się ku drzwiom. To byłoby wspaniałe rozwiązanie - dla Husseina Moussy. Pośród zamieszania, Arch z pewnością nie będzie ryzykował użycia broni. A Rzeźnik dostanie najlepszą z możliwych szansę ucieczki. Na całej podłodze walało się jedzenie. Caroll sięgnął po jedea z talerzy, na którym znajdowała się nie dokończona porcja gęsto przyprawionej baraniny z ryżem. Nagłym ruchem Arch rzucił bryzgającym zawartością talerzem w drzwi kuchni, po czym natychmiast podniósł się na ugięte nogi, wysuwając przed siebie ściśnięty obiema rękami pistolet. Był gotowy. Bardziej przygotowany, w tej sytuacji, już nie będzie. Moussa podniósł się i wystrzelił. Rzeźnik oddał dwa strzały w kierunku hałasu, jaki dobiegł do niego od strony kuchennych drzwi. Sukinsyn, w lewym ręku trzymał granat! Caroll pociągnął za spust. Terrorysta wydał się nagle zdumiony. Z czoła Husseina Moussy popłynęła krew. Osunął się na podłogę, uderzając w stół, ciągle zastawiony potrawami. Padając, pociągnął za sobą obrus, talerze, kieliszki z winem i szklaneczki z wodą. Wyrzucił z siebie gardłowe przekleństwo. Moussa podniósł broń jeszcze raz.

32

Arch trafił go znowu, kula rozerwała prawy policzek terrorysty. Libański Rzeźnik upadł ciężko na plecy otyłego mężczyzny, przytulonego do podłogi. Caroll wystrzelił ponownie, podczas gdy przerażony klient wił się jak piskorz. Ciemię Husseina Moussy odpadło jak pokrywka. W restauracji zapanowała straszliwa cisza. Minęła sekunda lub dwie. Potem znowu rozległ się płacz. Słychać było pełne złości krzyki; ludzie zaczęli tulić się do siebie i próbować uspokajać. Arch, trzymając przed sobą broń, ruszył niezdarnie przez pogrążoną w chaosie salę. Cały czas posuwał się na ugiętych nogach, tak jak nauczono go w szkole policyjnej. Zupełnie jakby nie potrafił się wyprostować. Drżały mu kończyny. Przyjrzał się uważnie braciom Rasbid. Wadih i Anton jeszcze żyli. Popatrzył na Moussę. Rzeźnik był martwy. Świat w jednej chwili stał się bezpieczniejszy. - Proszę wezwać karetkę - powiedział łagodnie Caroll do właściciela Sindbad Stara, który zaniemówił. - Przepraszam. Bardzo mi przykro, że to musiało się stać na terenie pańskiego lokalu. Ci ludzie byli terrorystami. Zawodowymi zabójcami. Właściciel restauracji przyglądał się Archowi z wyrazem niedowierzania na twarzy. Jego małe, czarne oczka świeciły jak koraliki na szerokiej, okrągłej twarzy. Przeszył Carolla wzrokiem i zapytał: - A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest?

4

Zielona Wstążka uderzyła w nowojorską dzielnicę finansową czwartego grudnia, o godzinie 18.34. Nie wysunięto żadnych żądań, nie było dalszych ostrzeżeń ani jakichkolwiek wyjaśnień. Nie podano przyczyny, dla której atak nastąpił w godzinę i dwadzieścia dziewięć minut po podanym terminie. A jednak zdarzył się; nagły, jak niespodziewany wybuch wulkanu. Wydawało się, że niewielki, lecz nadzwyczaj ważny zespół budynków na obszarze Nowego Jorku na moment się przechylił, a potem stracił równowagę. Nad Manhattanem, na którym zapadał już zimowy zmierzch, rozległy się nagle

nieoczekiwane błyski i grzmoty, takie jak nad pogrążonym w mroku polem bitwy. Pod wysokimi na kilkaset metrów kłębami czarnego dymu, kaniony ulic wokół Wall Street zapłonęły gwałtownymi pożarami. Płomienie szalały posuwając się błyskawicznie we wszystkie strony: na Wall Street i Broad Street, Pine, South William i wokół Giełdy. Widok ten przypominał niektórym sceny widziane w Bejrucie. U najstarszych, wywołane zostały w pamięci zamazane obrazy Berlina czy Londynu z czasów drugiej wojny światowej. Jeszcze innym przychodził na myśl Wietnam. W rozjarzonej płomieniami pożarów ciemności wyły chórem ogłuszające syreny wozów policyjnych, strażackich, karetek. Na ulicach widać było tłumy umundurowanych policjantów, personelu medycznego, samochody detektywów i dowódców oddziałów. W górze słychać było warkot helikopterów należących do wojska, sieci telewizyjnych, policji. Pilotom z trudem udawało się uniknąć wzajemnych kolizji. Pod samymi iglicami Trinity Church, w miejscu, które do niedawna było jeszcze majestatycznym skrzyżowaniem Wall Street i Broadwayu, stał bez płaszcza jeden ze znanych reporterów telewizyjnych. Z ponurym wyrazem twarzy mówił do filmującej go kamery sieci ABC. W jego zwykle opanowanym, aktorskim głosie, odczuwało się przerażenie.

34

- Jak dotąd, posiadamy następujące sprawdzone informacje; wciąż napływają do nas nowe: W rejonie Wall Street uległy dzisiaj całkowitemu lub częściowemu zniszczeniu: Nowojorski Bank Rezerw Federalnych, gdzie przechowuje się złoto o wartości ponad stu miliardów dolarów, należące do obcych państw... Salomon Brothers -jeden z największych w kraju domów maklerskich... Merrill Lynch przy Liberty Plaża... Depository Trust Company, która zajmuje się komputerowymi usługami w dziedzinie debetów i kredytów... Lehman Brothers -jedna z najstarszych firm inwestycyjnych... Podczas tego niespodziewanego ataku prawdopodobnie ucierpiały także: sejfy Chase'a i US Trust Company, nowojorskie biura NASDAQ, budynek Giełdy Papierów Wartościowych, Three Hanover Sąuare - gdzie znajdowały się Manufacturers Hanover i European American Bank... Pełen zakres tych straszliwych zniszczeń, ich całkowity zasięg, nie będzie dziś znany. Wyczerpująca ocena strat potrwa zapewne wiele dni, sądząc z tego, co widać dokoła. Pierwsze przybliżenia liczby eksplozji różnią się bardzo znacznie -mówi się o co najmniej dwunastu, a być może nawet czterdziestu oddzielnych wybuchach... To potworna, naprawdę przerażająca scena. Oto co pozostało z nie tak dawno jeszcze dumnej, niemal sięgającej nieba dzielnicy finansowej Nowego Jorku. Zielona Wstążka zaatakowała jak niewidzialna armia. Dwóch zdenerwowanych mundurowych policjantów, Alry Simmons i Robert Havens, ostrożnie zapuszczało się w tlące ruiny Banku Rezerw Federalnych przy Maiden Lane. Do pasów mieli przyczepione pięćsetmetrowe liny bezpieczeństwa, ciągnące się aż do ulicy. Policjanci znajdowali się teraz w głębi czegoś, co do niedawna stanowiło potężną, bogato zdobioną główną salę banku. Wyłożone szarym i niebieskim marmurem ściany i płyty z piaskowca, zawsze wywierały na odwiedzających wrażenie stabilności i potęgi. Budynek wydawał się istną fortecą; grube, stalowe pręty w każdym z okien wzmacniały poczuci, bezpieczeństwa, zdawały się chronić w sposób doskonały wszystko, co znajdowało się w środku. Okazało się to jednak tylko złudzeniem. Zniszczenia, jakie posterunkowi Simmons i Havens zastali w piwnicach, w dziale monet, były wprost trudne do opisania. Olbrzymie maszyny do ważenia bilonu zostały połamane jak dziecięce zabawki. Wszędzie walały się porozdzierane, dwudziestopięciokilogramowe torby z monetami.

Marmurowa podłoga była pokryta metrową warstwą bilonu - dwudziestopięcio-, dziesięcio-, pięcio- i jednocentówek. Leżały tam także kolumny podtrzymujące strop. Cała struktura budynku zdawała się drżeć. Na najniższym poziomie piwnic Banku Rezerw Federalnych znajdował się największy na świecie magazyn złota. Wszystko stanowiło

35

łasność rządów obcych państw. Bank zajmował się zarówno pilawaniem tych bogactw, a przy okazji rejestrował, kto, ile posiada. I przypadku zmiany właściciela przenoszono złoto do skrzyń państwa, tóre weszło w jego posiadanie. Błyszczące sztabki transportowano na wykłych, metalowych wózkach; takich samych, jakie służą do wożenia siążek w bibliotekach. Zainstalowany w piwnicy system bezpieczeństwa ył tak skomplikowany, że nawet sam prezes banku, zapuszczając się na ajniższy poziom budynku, musiał korzystać z pomocy strażników. Teraz dwaj policjanci znajdowali się sami, w wielkiej niczym jaskinia iwnicy. Złoto otaczało ich ze wszystkich stron. Pośród pyłu i połamanych srzyń iskrzyły się istne rzeki złota. Wszędzie było pełno żółtawych sztabek, nacznie więcej niż Havens i Simmons byliby w stanie policzyć. Według bowiązującej tego dnia ceny trzystu osiemdziesięciu sześciu dolarów za ncję, w zasięgu ich rąk znajdowało się ponad sto miliardów dolarów. Posterunkowy Robert Havens oddychał szybko, nabierając w płuca gromne hausty powietrza. Jego szeroka, okrągła twarz pozostawała bez /yrazu. Nagle obydwaj zatrzymali się jak wryci. Z ust Havensa dobył się :rótki okrzyk: - O Boże, co to?! Na wiklinowym krześle siedział uzbrojony strażnik w bankowym nundurze, zagradzając policjantom drogę do głównego, podziemnego ;arażu banku. Krzesło jeszcze się tliło. Strażnik spoglądał prosto w oczy Havensa, ale się nie odzywał. Był traszliwie poparzony; jego pokryta bąblami skóra była czarna jak węgiel Irzewny. Okropny widok tak poraził policjantów, że nie zdołali zauważyć lajważniejszego śladu... Wokół prawej ręki strażnika zawiązana była opaska z jaskr awozielolej wstążki. Kiedy Archer Caroll ostrożnie prowadził swoje stare kombi po autostradzie Major Deegan, powrócił myślą do pytania zadanego mu przez właściciela restauracji z Atlantic Avenue: „A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest?" Caroll spojrzał na swoją zmęczoną twarz, przeglądając się w lusterku wstecznym. Tak, kim jesteś, Arch? Rashidowie i Moussa byli złymi ludźmi, a ty jesteś pewnie bohaterem narodowym, tak? Czuł się zupełnie wyczerpany, odrętwiały. Pragnął, żeby w jego zbolatej głowie zapanował ład i spokój. Kim pan jest? - Nikim, choć posiadającym pewne wartości - odpowiedział w końcu w stronę brudnej przedniej szyby. Zdawało mu się, jakby się znajdował wewnątrz jakiejś oddzielonej od świata kapsuły.

36

Włączył radio, żeby poprawić sobie nastrój. Natychmiast usłyszał komunikat o tym, co zaszło na Wall Street. Spiker mówił głosem, którego często używano, przekazując szczególnie ważne wiadomości; w zasadzie spokojnym, a jednak ślizgającym się na krawędzi histerii. Caroll zwiększył siłę głosu odbiornika. Oprócz szczegółowego sprawozdania z przebiegu wydarzeń, puszczo-

no także kilka przeprowadzonych na ulicy wywiadów. Indagowani sprawiali wrażenie zaszokowanych; w tle słychać było wycie strażackich syren. Arch zacisnął dłonie na kierownicy. Przed oczami stanęły mu obrazy zniszczeń. Zdawał sobie sprawę z tego, że dzielnica finansowa była idealnym celem dla terrorystów. Trudno mu było jednak uwierzyć, że to, co zdarzyło się, było prawdą. Nie chciał o tym myśleć. Nie dzisiaj. Był już prawie w domu i nie chciał przynosić nieszczęść całego świata także i tam. Po paru minutach znalazł się w swoim wilgotnym holu, w Riverdale, na peryferiach dzielnicy Bronx. Czuł się zesztywniały. Machinalnie zdjął płaszcz i powiesił go pod wiszącym tu od niepamiętnych czasów symbolicznym Sercem Jezusa. Wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie nie sięgały zawieruchy i wojny. Wszedł do dużego pokoju i westchnął.  Biedny Arch. Już prawie wpół do dwunastej.  Przepraszam. Nie zauważyłem cię, Mary K. Mary Katherine Caroll siedziała skulona w rogu kanapy. Panował półmrok, przez otwarte drzwi jadalni wpadało przyćmione światło. - Wyglądasz jak prawdziwy, stary włóczęga. Czy ty masz krew na rękawie? Co ci się stało? - Mary wstała, wystraszona. Caroll spojrzał na brudny, rozdarty rękaw koszuli. Odwrócił go w stronę światła. Rzeczywiście, krew. Ciemna, wyschnięta krew; jednak nie jego.  Nic mi nie jest. To nie moja krew. Przynajmniej, tak mi się zdaje. Mary Katherine skrzywiła się, podchodząc, żeby zbadać mu ramię.  Źli ludzie oberwali, co? Arch spojrzał na swoją „małą", dwudziestoczteroletnią siostrę. To ona zajmowała się domem, zastępowała matkę czwórce jego dzieci; sprzątała i gotowała nie skarżąc się na nic. Wszystko za skromniutkie dwieście dolarów miesięcznie, „stypendium", jak to nazywali. Nie mógł sobie w tej chwili pozwolić na to, żeby płacić jej więcej. - Musiałem zabić jednego z nich. Już nie będzie więcej podkładał bomb i robił krzywdy ludziom. Czy dzieci śpią? Potomstwo Archera, w kolejności przyjścia na świat, nosiło imiona: Mary III, Clancy, Mickey Kevin i Elizabeth. Cała czwórka była zbyt bystra, żeby można ich było zbyć byle czym. Sprytni, mali Irlandczycy. Wszystkie dzieci miały jasniutkie blond włosy, niebieskie oczy, zaraźliwe uśmiechy i cięte języki; prawie jak dorośli. Mary Katherine starała się im następować matkę już prawie od trzech lat. Od tego dnia, kiedy zmarła iona Archa, Nora, pamiętnego czternastego grudnia 1982 roku. Po jej pogrzebie i spędzeniu zaledwie jednej samotnej nocy w swoim starym nowojorskim mieszkaniu, cała szóstka przeniosła się do będącego iv posiadaniu rodziny Carollów wiejskiego domu w Riverdale. Dom ?tał zamknięty i zabity deskami, odkąd zmarli rodzice Archa, w 1980 i 1981 roku. Mary Katherine natychmiast przemeblowała dom. Urządziła sobie nawet na przestronnym strychu wspaniałą pracownię malarską. Dobrze przynajmniej, że dzieci znalazły się dalej od centrum Nowego Jorku. Nagle otoczyła ich wielka, swobodna przestrzeń i świeże powietrze. Życie w Riverdale miało niewątpliwie wiele plusów. Rodzina Carollów posiadała tu prawie wszystko, co potrzebne... brakowało tylko matki. Arch nie pozbywał się starego, czynszowego mieszkania przy Riverside Drive. Czasami nawet tam nocował, kiedy musiał pracować w mieście przez cały weekend. Nie żyło im się wspaniale, ale przecież mogło być jeszcze o wiele gorzej. Zwłaszcza bez Mary K.  Mam dla ciebie kilka ważnych wiadomości - oznajmiła rzeczowo siostra. - Mickey mówi, jeśli mogę to tak w skrócie ująć, że za dużo pracujesz i za słabo się od tego wykręcasz. Clancy powiedział, że jeżeli w ten weekend nie pobawisz się z nim prawdziwą piłeczką, zamiast grać w komputerowy baseball, to cię zabije. Tak się dosłownie wyraził. Co jeszcze... ach, prawie zapomniałam: Lizzie postanowiła, że zostanie prima-

37

baleriną. W semestrze wiosennym zajęcia w Joliere School będą kosztować od trzystu dolarów w górę za lekcję, tatusiu.  To wszystko?  Mairzy Doats kazała przekazać ci ogromnego całusa i równie wielki i mocny uścisk.  To jest prosta, bezpośrednia dziewczyna! Szkoda, że nie może na zawsze pozostać sześciolatką.  Arch? Co się stało na Wall Street? Ten atak - niepokoiłam się  Nie wiem. Już późno, po co teraz o tym mówić? Caroll pragnął odsunąć od siebie całą tę sprawę, do chwili, kiedy będzie miał siłę się nią zająć. Z całą pewnością, do rana mu nie umknie. Potarł zmęczone powieki. Przed oczami stawały mu drażniące obrazy Libański Rzeźnik, twarz właściciela Sindbad Stara, wozy strażackie i karetki uwijające się po Wall Street... Schylił się i zdjął dziurawe tenisówki. Ściągnął spłowiała kurtkę. Wyczerpanie spowodowało, że teraz przeżywał coś w rodzaju drzemki na jawie. Poszedł do dużej łazienki na piętrze i odkręcił kran do końca, Z wyszczerbionej i podrapanej fajansowej wanny uniosły się kłęby gorącej pary. Arch zrzucił z siebie resztę brudnych łachów włóczęgi i owinął talię puszystym, kąpielowym ręcznikiem.

38

Szybkie spojrzenie w lustro... w porządku. Nadal miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, był dobrze zbudowany i umięśniony. Miał miłą twarz, nawet jeżeli trochę pospolitą. Taką, jaką mają zwyczajni ludzie. Podczas gdy wanna napełniała się wodą, Arch zszedł do kuchni i otworzył zimną puszkę schlitza. Mary Katherine kupiła mu to piwo, żeby „miał odmianę". W rzeczywistości, próbowała go chronić przed rozpiciem. Caroll zabrał trzy puszki i wrócił do łazienki. Zdjął ręcznik i powoli zanurzył się w rozkosznej, gorącej wodzie. Sączył schłodzone piwo; powoli, zaczął się uspokajać. Kąpiel była dla Archa czymś w rodzaju seansu psychoterapeutycznego, stanowiła metodę dojścia do siebie, ułożenia w głowie wszystkich spraw. Ciepła woda i mydło, to jedyna terapia, na jaką mógł sobie pozwolić. Zaczął myśleć o Norze. Cholera. Zawsze wieczorem, kiedy wracał z pracy... to był kiedyś ich czas. Pustka, jaką czuł od chwili jej śmierci, była nie do zniesienia. Otaczała go z wszystkich stron i powodowała przygnębiające uczucie niemej, niewysłowionej tęsknoty... Zamknął oczy. Widział jej twarz, jakby przed nim stała. Och, Nora, kochanie... Jak mogłaś zostawić mnie w taki sposób? Samego, z dziećmi; zmuszonego do stawiania czoła temu szalonemu światu... Nora była najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu poznał. Tak po prostu; nie dało się tego wyrazić lepiej. Byli wspaniale dobraną parą. Ona - pełna ciepła; potrafiła zarówno zastanawiać się nad życiem, jak i cieszyć się nim i dawać radość. Fakt, że się nawzajem odnaleźli przekonał Carolla, że prawdopodobnie istnieje coś takiego jak przeznaczenie. Niepodobna, żeby świat kierował się tylko przypadkiem, ślepym losem. Dziwne są koleje ludzkiego życia i śmierci... Kiedy Arch dorastał, chodził do jednego z nowojorskich liceów, a potem do college'u Notre Damę w South Bend. W głębi serca bał się wówczas, że prawdopodobnie nigdy nie znajdzie kogoś, kto go pokocha. To był dziwny, nieokreślony lęk; zdawało mu się, że tak jak niektórzy rodzą się ze zdolnościami muzycznymi czy plastycznymi, on miał wrodzoną skłonność do przebywania w samotności. A potem znalazła go Nora. To był absolutny cud. Odkryła go drugiego dnia studiów na wydziale prawa na uniwersytecie stanu Michigan. Od razu, już od pierwszej randki, Arch był przekonany, że nigdy nie pokocha kogoś innego, że nie będzie takiej potrzeby. Przez całe dotychczasowe życie nie czuł się jeszcze tak dobrze dzięki drugiej osobie. Nigdy nie przeżył uczucia choćby porównywalnego z tym, jakie łączyło go

z Norą. Ale Nora już dawno odeszła. Prawie trzy lata temu, na oddziale onkologii nowojorskiego szpitala. Wesołych Świąt, rodzino Carollów wasz przyjaciel, Bóg... - Jestem tylko dzieckiem, Arch - szepnęła, po tym jak dowiedziała się, że wkrótce umrze. Miała wtedy trzydzieści jeden lat, o rok mniej niż on. Caroll powoli sączył słabiutkie piwo. Przypomniał sobie piosenkę: „...Piwo, z którego zasłynęło Milwaukee, zrobiło ze mnie wrak". Zdawał sobie sprawę, że od czasu śmierci Nory próbował jak gdyby popełnić powolne, ale skuteczne samobójstwo. Za dużo pił, odżywiał się niezdrowo, podejmował niepotrzebne ryzyko w pracy. Nie chodziło o to, że nie widział całego problemu; rozumiał go doskonale. Nie robił tylko niczego, żeby powstrzymać swój zjazd po równi pochyłej. Był jak szalony narciarz, który zamierza zabić się na którymś z niebezpiecznych stoków. Wyglądało na to, że już mu na niczym nie zależy. Arch Caroll, znany w mieście jako twardy gliniarz i często cytowany cynik, siedział teraz w wannie, w której pływała jedna z gumowych zabawek jego dzieci. Dzieciaki zachwycały go i zdumiewały zarazem. Dlaczego więc tak słabo ostatnio dawał sobie radę z życiem? Kusiło go, żeby je obudzić. Wyjść z nimi na wielki trawnik za domem i pojeździć na sankach; w środku nocy. Pobawić się piłką z Mickey Kevinem. Nauczyć Lizzie giętkości ruchów, żeby została małą baletnicą. Nagle Arch nastawił uszu. Wydało mu się, że słyszy jakieś glosy. Trzasnęły drzwi. W holu rozległy się głośne kroki, zatrzeszczała, jak zwykle, podłoga. Dzieci wstały! Caroll uśmiechnął się szeroko - właśnie to było mu teraz potrzebne. Ktoś delikatnie zapukał do drzwi łazienki. To na pewno Lizzie albo Mickey; próbują być grzeczne. Zaraz rozlegną się ich wesołe okrzyki i śmiechy. - Entrez. Wchodźcie, małe potworki - zawołał pieszczotliwie. Drzwi otworzyły się powoli. Arch przygotował ręce, żeby ochlapać wchodzące dzieci wodą. Pohamował się w samą porę. W drzwiach stał mężczyzna w długim, czarnym płaszczu, okularach, białej koszuli i eleganckim krawacie w paski. Caroll nie znał go. - Przepraszam, sir - odezwał się przybysz. - Kto pana tu wpuścił? Kim pan jest, do cholery? - zdumiał się Caroll. Nieznajomy wyglądał jak jakiś bankier czy pracownik biura maklerskiego. Wysławiał się bardzo oficjalnym tonem, udając że nie widzi małej, żółtej kaczuszki, pływającej po wodzie. Na jego wąskich ustach nie pojawił się najmniejszy cień uśmiechu. - Wpuściła mnie pańska siostra. Przepraszam za wtargnięcie i za to, że niepokoję pana w domu i to w taki sposób. Jednak chciałbym, żeby się pan ubrał i poszedł ze mną, panie Caroll. Prezydent chce się z panem spotkać, jeszcze dzisiaj.

5

Waszyngton Już gorącego lata 1961 roku John Kennedy przyznał doradcom, że stresy, jakie niosło sprawowanie prezydentury postarzyły go o dziesięć lat. Powiedział wtedy, że to samo stanie się z każdym, kto obejmie najwyższy urząd w najpotężniejszym państwie wolnego świata. W Justin Kearney, czterdziesty pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, szedł właśnie szybkim krokiem przez wyściełane miękkimi chodnikami, pogrążone w półmroku korytarze na drugim piętrze Białego Domu. Odczuwał to samo, co kiedyś stwierdził Kennedy. Ostatnio Kearney zaczął nawet wątpić w znaczenie motywów, jakimi kierował się

39

w życiu, aby osiągnąć zajmowane stanowisko. Sens jego piastowania wydawał mu się także niejasny; nieprzekraczalne granice prezydenckich kompetencji działały na Kerneya wybitnie zniechęcająco. Justin Kearney miał zaledwie czterdzieści dwa lata. Byl najmłodszym prezydentem Stanów Zjednoczonych w całej ich historii Kennedy był w chwili obejmowania urzędu starszy o miesiąc - i pierwszym weteranem wojny w Wietnamie, jaki zasiadł w Białym Domu. O pierwszej pięćdziesiąt, w nocy z piątku na sobotę, prezydent wszedł do sali konferencyjnej, w której zbierała się Rada Bezpieczeństwa Narodowego. Zebrani, wśród nich także Archer Caroll, powstali z szacunkiem. Carolł patrzył, jak Kearney zajmuje zwyczajowo miejsce na szczycie ciężkiego, dębowego stołu. Podczas dotychczasowych trzech wizyt w Białym Domu, Arch nie widział jeszcze prezydenta tak zaniepokojonego. - Chciałbym na początku podziękować państwu serdecznie za to, że stawiliście się tutaj tak szybko. - Obciągnął nieco pogniecioną, granatową * marynarkę. - Chyba wszyscy państwo się znają; może poza jednym, dwoma wyjątkami... Pani, która siedzi pomiędzy Billem Whittiercm a Mortonem Atwaterem to Caitlin Dillon. Caitlin jest przewodniczącą Komisji Papierów Wartościowych. Sądzę że jest najbardziej kompetentną osobą na tym stanowisku od czasów samego Jamesa Landisa. - Ten pan na końcu stołu, z prawej, w brązowej kurtce sztruksowej, to Arch Carołl. Pan Carołł kieruje wydziałem antyterrorystycznym agencji wywiadowczej Departamentu Obrony. - Prezydent oblizał nerwowo wargi, rozglądając się wśród zebranych. Najpierw poproszono o raport komisarza Michaela Kane'a z nowojorskiej policji. - Obecnie nasi ludzie przeszukują ruiny wszystkich budynków, jakie zaatakowano. Mamy tam także drużyny sapersko-gaśnicze. Zdążyli już ustalić, że Wall Street 30, a także Bank Federalny zostały poważnie uszkodzone i grożą zawaleniem się w każdej chwili. Już na podstawie pobieżnych oględzin skutków eksplozji widać, że spowodowali je profesjonaliści. Przeprowadzili swoje zamierzenia bardzo skutecznie. Wszystko zostało z góry zaplanowane z absolutną precyzją. Następnym mówcą był Claude Williams z wojsk inżynieryjnych. - W każdym z zaatakowanych miejsc widać niezwykłą dbałość o wszystkie detale - i to właśnie bardzo nas niepokoi. Wysadzenie w powietrze mola, sposób poinformowania FBI, szczegółowa znajomość poszczególnych budynków w dzielnicy finansowej. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Proszę państwa, nie chcę dla większego efektu przesadzać, tylko szczerze powiem: wydaje się, jakby na Wall Street uderzyła dobrze zorganizowana armia. Jak gdyby ktoś rozpoczął tam z nami wojnę. Jako kolejny zabrał głos Walter Trentkamp z FBI. Był on długoletnim, bliskim przyjacielem ojca Archa. Jego rekomendacja pomogła nawet młodemu Carollowi otrzymać pierwszą pracę w policji. Teraz Arch nachylił się, żeby uważnie wysłuchać, co Walter ma do powiedzenia. - Zgadzam się z panem Kane - zaczął Trentkamp, niskim, budzącym respekt głosem. -Akcja terrorystów nosi znamiona profesjonalnej operacji wojskowej. Ładunki wybuchowe zostały podłożone w takich miejscach, żeby spowodować możliwie największe uszkodzenia. Nasi specjaliści podziwiają wręcz tych skurczybyków. Całe przedsięwzięcie zostało dokładnie przemyślane. Ja także nie spotkałem się w swojej praktyce z terroryzmem na podobnym poziomie. Planowanie i organizacja ataku musiały zająć miesiące, jeśli nie lata. Kto mógł to zrobić? OWP? IRA? Czerwone Brygady? Myślę, że wkrótce się dowiemy. W końcu się z nami skontaktują. Przecież czegoś chcą - nikt nie posuwa się do tak drastycznych kroków nie mając w zamyśle jakichś żądań. - Trentkamp wzruszył ramionami i rozejrzał się po poważnych, zakłopotanych twarzach zebranych. - Innymi słowy, panowie, jak dotąd,

41

nie mam nic konkretnego. Każdy z obecnych był kolejno proszony o wypowiedzenie się w sprawie; począwszy od sekretarza obrony aż do przedstawicielki Komisji Papierów Wartościowych, pani Dillon. Wszyscy mówili krótko. Mimo iż Caitlin Dillon nie miała nic specjalnego do dodania, zwracała uwagę

42 zwięzłością formułowania myśli i płynnością wypowiedzi. Caroll nie mógł oderwać od niej oczu, kiedy mówiła. - Arch, jest pan tu z nami? Uśmiechnął się, zawstydzony i wstał, żeby przemówić. Znane mu w większości twarze zwróciły się w jego kierunku; wszyscy byli przygnębieni i raczej obojętni. Caroll wyglądał, jak zwykle, niezbyt elegancko. Jego za długie włosy i proste ubranie sprawiały, że robił wrażenie jakiegoś tajnego informatora albo policjanta zajmującego się sprawą związaną z narkotykami. Miał wyrazistą twarz; jego ciemne oczy patrzyły żywo, mimo że byl teraz bardzo zmęczony. Zastanawiał się przed wyjściem, czy nie założyć swojego eleganckiego garnituru, kupionego w domu towarowym Barneysa, ale zmienił zdanie. Jak to radził Thoreau? Wystrzegaj się wszystkich przedsięwzięć, które wymagają od ciebie nowych ubrań... jakoś tak. Kilku z obecnych znało Archa, a przynajmniej o nim słyszało. Miał opinię nowoczesnego policjanta - stosującego niekonwencjonalne metody pracy i nadzwyczaj skutecznego. Uważano, że oddział, którym kierował, wzbudza postrach wśród terrorystów, którzy musieli się dobrze zastanowić, czy uda im się przeprowadzić jakąkolwiek akcję na terenie Stanów Zjednoczonych. Archa Carolla określano także czasem jako człowieka trudnego, był zbyt silny, żeby pozwalać, aby kierowali nim politycy, i bywało, że lubił mieć własne zdanie. Poza tym, coraz częściej przezywano go irlandzkim pijakiem. Taka reputacja nie zaszkodziłaby mu w jego dawnej pracy, w nowojorskiej policji; jednak w kręgach zbliżonych do rządu z pewnością nie była dobrze widziana. - Spróbuję mówić krótko - zaczął łagodnym głosem Arch. - Przede wszystkim uważam, iż nie możemy jeszcze stawiać tezy, że ataku dokonała jakaś zorganizowana, znana nam struktura. Jeśli jednak tak jest, to prawdopodobnie oznacza to jedną z dwóch - albo mamy do czynienia z Rosjanami i ich GRU, które może działać za pośrednictwem Francois Monserrata i jego siatki, albo też zamachu dokonali terroryści wysłani z Bliskiego Wschodu czy przynajmniej stamtąd finansowani. Nie sądzę, aby ktokolwiek inny miał odpowiedni potencjał organizacyjny, możliwości techniczne, pieniądze i zdyscyplinowanych ludzi, żeby przeprowadzić tak złożoną operację. - Spojrzenie Carolla wędrowało po sali. Dlaczego jego własne słowa wydawały się tak mało znaczące? Wszystkich pozostałych możemy wykreślić z listy podejrzanych. - To powiedziawszy, usiadł. Walter Trentkamp podniósł palec, po czym odezwał się ponownie: - Gwoli ogólnej informacji; zorganizowaliśmy na Wall Street grupę dochodzeniową. Rezyduje w budynku Giełdy, który uległ niezbyt wielkim zniszczeniom. Ktoś z nowojorskiej policji rzucił już prasie hasło „Wall Street, numer trzynaście". Tak zatem nazwiemy naszą kwaterę główną. Ściśle rzecz biorąc, takiego adresu nie ma. Giełda Papierów Wartościowych znajduje się przy Wall Street, ale ma adres od Broad Street. To mógłby być zły omen - popełniliśmy już pierwszy błąd, zanim w ogóle rozpoczęliśmy śledztwo. Prawie wszyscy roześmieli się, ale każdy rozumiał, że sytuacja wcale nie jest zabawna. Z pewnością, do chwili zakończenia sprawy, czeka ich jeszcze wiele i to naprawdę poważnych trudności i błędów nie do uniknięcia. Numer trzynasty po prostu świetnie to ilustrował.

43

Prezydent wstał po raz drugi. Na jego twarzy malowało się wyczerpanie, wywołane napięciem, wypadkami ostatniego dnia. Kearney nie wyglądał już jak młody, energiczny, przystojny senator, który dwa lata temu odniósł sukces w kampanii prezydenckiej. Był po prostu przepracowany. - Muszę wyjaśnić jeszcze jedną sprawę - odezwał się. - Niech to, co teraz powiem, pozostanie między nami. - Przerwał i rozejrzał się po twarzach najbliższych doradców. - Od kilku tygodni do Białego Domu, to znaczy do wiceprezydenta Elliota i do mnie, napływają wiarygodne informacje wywiadu na temat poważnego zagrożenia z zewnątrz. Być może jest w to zamieszany nieuchwytny Francois Monserrat. Kearney przerwał, żeby się trochę uspokoić. Nazwisko Monserrata pobudziło umysł Carrolla. „Nieuchwytny" to doprawdy zbyt słabe określenie. Czasami Arch zastanawiał się nawet, czy Monserrat w ogóle istnieje czy też jest to tylko kryptonim, który przybierała cała grupa współpracujących ze sobą ludzi. Jednego dnia terrorysta był we Francji, drugiego już w Libii. Meldowano, że odnaleziono go w Meksyku, podczas gdy ktoś inny w tym samym czasie widział go wysiadającego z pasażerskiego samolotu w Pradze. Prezydent ciągnął dalej: - Nasz wywiad dowiedział się, że kraje produkujące ropę naftową, zarówno Bliskiego Wschodu, jak i Ameryki Południowej, poważnie rozważają wspólne uderzenie na nasz rynek papierów wartościowych. Ta akcja ma być jedynie odwetem za, jak to nazywają, złamane obietnice, a nawet jawne defraudacje, jakich rzekomo dopuszczają się nasze banki i domy maklerskie. Eksporterzy ropy mieli nadzieję na wywołanie przynajmniej krótkoterminowej paniki, z której jedynie oni skorzystają. Czy te pogłoski mają coś wspólnego z wydarzeniami minionego dnia? Jak dotąd, nie wiem. Obawiam się jednak, że być może stoimy u progu istotnego kryzysu ekonomicznego o międzynarodowym zasięgu. Proszę państwa, nie będzie przesadą, jeśli założymy i przygotujemy się na ewentualność głębokiego krachu na światowych giełdach; może on nastąpić już w poniedziałek, kiedy, jak sądzę, zostaną one otwarte. Kearney patrzył swoimi niebieskimi oczami po zebranych, starając się ich przekonać o powadze sytuacji.

44

- Być może wkrótce poznamy sprawców wieczornego ataku na Wall Street. Musimy dowiedzieć się, jak go przeprowadzili i dlaczego. Co chcieli osiągnąć przez tę szaloną destrukcję? Carrollowi szumiało w głowie, a oczy piekły go niemiłosiernie. Była za pięć trzecia w nocy. Wychodził właśnie z sali konferencyjnej Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Inni uczestnicy zebrania także wyglądali na wyczerpanych i zasmuconych. Arch ruszył już po skrzypiących, choć wyłożonych grubym chodnikiem schodach, kiedy poczuł, że ktoś opiera mu dłoń na ramieniu. Przestraszył się. Odwrócił głowę i zobaczył spokojnego jak zwykle Waltera Trentkampa.  Próbujesz mnie unikać? — Trentkamp potrząsnął głową jak ojciec, który chce skarcić syna w najłagodniejszy z możliwych sposobów. - Co u ciebie? Dawno cię nie widziałem. Możemy chwilę porozmawiać?  Witaj, Walterze. No, jasne. Może wyjdziemy na dwór? To powinno nas trochę otrzeźwić. Po paru chwilach obaj mężczyźni szli obok siebie, w porannej mgiełce, jaka zaczęła tworzyć się nad Pennsylvania Avenue. Niebo zasnuwala ciemnoszara warstwa chmur, przykrywając stolicę jak dach jakiegoś mauzoleum. W oddali majaczył pomnik Waszyngtona.  Ostatnio za rzadko widuję twoją sympatyczną facjatę. Chyba ostatni raz spotkaliśmy się jeszcze zanim przeprowadziliście się z dzieciakami do domu rodziców.  Tak, nam też ciebie brakuje. Wiesz, na początku było nam tam jakoś tak... dziwnie. Ale teraz jest już dobrze; to na pewno był słuszny

krok. Dzieci mówią, że to ich dom „na wsi". Zdaje im się, że mieszkają na jakiejś farmie, jak w Nebrasce.  Wspaniali malcy. Mary Katherine to także skarb. - Walter zawahał się chwilę, po czym zapytał: - A ty, jak się miewasz? To o ciebie się martwię. Carroll poczuł się tak, jakby rozmawiał z rabinem, w dodatku pracującym w policji. - Jakoś się trzymam. Wszystko w porządku. Właściwie, świetnie mi idzie. -Wzruszył ramionami. Trentkamp potrząsnął głową o siwych, przystrzyżonych włosach. Widać było, że nie da się zwieść. Arch poczuł się nieprzyjemnie. Walter, stary policyjny wyga, potrafił przejrzeć każdego. Człowiek czuł się przy nim taki... przezroczysty. - Nie wydaje mi się, Archerze. Chyba wcale nie wiedzie ci się świetnie. Caroll zesztywniał. - Nie? No cóż, przykro mi. A tak myślałem. - Nie świetnie, ale nawet źle. Krążą prawdziwe legendy o twoich nocnych popijawach. O tym, że podejmujesz niepotrzebne ryzyko. Za dużo się o tobie mówi w policji. Tego było już za wiele. Nie o tej porze. Nawet jeśli tym, który mu dokuczał, był człowiek, którego jeszcze mały Arch nazywał wujkiem Walterem. Caroll zjeżył się. - Czy to wszystko, rabbi? Czy dlatego chciałeś mnie widzieć? Trentkamp zatrzymał się. Położył mu rękę na ramieniu i ścisnął go lekko. - Chciałem porozmawiać z synem starego przyjaciela. I pomóc mu, jeśli tylko będę w stanie. Arch odwrócił zmęczone oczy, unikając wzroku dyrektora FBI. Zaczerwienił się.  Przepraszam. Chyba trochę się zmęczyłem.  Zmęczyłeś się. Wiem, że nie jest ci łatwo, od czasu, kiedy zmarła Nora. Wiesz, że zaczyna ci grozić wyrzucenie z jednostki w DIA? Wszystkim podobają się rezultaty, ale nie styl twojej pracy. Rozważa się zastąpienie ciebie kimś innym. Podobno może to być Matty Reardon. Carroll poczuł, jak gdyby ktoś uderzył go w twarz. Gdzieś w głębi czuł, że zbliża się ta chwila.  Reardon - to świetny pomysł. Bardzo fajny facet. Kropka.  Arch, daj spokój. Próbujesz zwodzić kogoś, kto zna cię od trzydziestu pięciu lat. W DIA nie ma nikogo, kto byłby w stanie cię zastąpić. Carroll skrzywił się, po czym zakaszlał, niczym Królik.  Już dobrze, cholera. Przepraszam cię, Walterze. Wiem, o co ci chodzi.  Wszyscy rozumieją, co przeżywasz. I ja też to rozumiem. Proszę cię, uwierz mi, Archerze. Każdy chciałby ci pomóc... Poprosiłem, żebyś mógł zająć się tą sprawą. Musiałem. Carroll wzruszył swoimi szerokimi ramionami. Czuł się jednak dotknięty. Nie wiedział, że opinia o nim jest aż tak zła; może stracił ją także i w oczach Waltera Trentkampa.  Nie wiem, co powiedzieć. Naprawdę. Nie przychodzi mi nawet do głowy żaden irlandzki żart, rodem z Bronxu. Nic, i tyle.  Porozumiewaj się ze mną w tej sprawie, dobrze? Zawiadom mnie, kiedy czegoś się dowiesz, okay? Po prostu, nie rób tego sam. Możesz mi to obiecać? - zapytał Trentkamp. Arch powoli przytaknął.  Obiecuję. Walter postawił kołnierz. Szli tak przez mgłę; obaj wysocy, silnie zbudowani. Wyglądali jak ojciec i syn. - To dobrze - powiedział w końcu Trentkamp. - Naprawdę świetnie, że cię mamy. Jesteś nam potrzebny, żeby znaleźć tego skurczybyka. Masz okazję, żeby dać z siebie wszystko, Archerze.

6

Manhattan O szóstej rano, w sobotę piątego grudnia, pomazane kolorowymi graffiti wagony metra do Siódmej Alei tłukły się głośno po szynach, zbliżając się do stacji Van Cortland Park. Nowojorskie koleje podziemne były w fatalnym stanie. Ten konkretny skład wagonów przypominał raczej przedmiot publicznej hańby niż środek transportu publicznego. Pułkownik David Hudson usiadł ciężko na niewygodnym, metalowym siedzeniu. Miał na sobie jak zwykle ubranie tak proste, żeby nie zwracało niczyjej uwagi. Wszystko, co nosił, było szare albo bure. Wiedział, że nie jest to wystarczające przebranie, gdyż ludzie i tak mu się przyglądali. Zawsze patrzyli na pusty rękaw płaszcza, w miejscu, gdzie powinna być ręka. Podczas gdy pociąg pracowicie toczył się na północ, Hudson czuł na przemian to fale gorąca, to znów zimne dreszcze. Pułkownik znajdował się myślami zupełnie gdzie indziej. Ogarnęły go wspomnienia; próbował dokładnie odtworzyć długie godziny spędzone w Wietnamie na jednej z placówek wartowniczych. Jego zmysły były wtedy wyostrzone w najwyższym stopniu. Podnosił głowę i nasłuchiwał, obserwował, nie ufał nikomu poza sobą samym. Właśnie teraz powinien zachowywać się dokładnie tak samo: zachować jasność myśli, mieć pełne zaufanie do siebie. Chyba nic innego w życiu nie ekscytowało go bardziej. Od Czternastej Ulicy, kiedy wsiadł do nieprzyjemnego wagonu, poprzez stacje przy Trzydziestej Czwartej, Czterdziestej Drugiej i Pięćdziesiątej Dziewiątej, Hudson przeżywał na nowo pierwsze dni spędzone w wietnamskim obozie jenieckim. Natrętnie krążyła mu w myślach melodia starej piosenki Doorsów, „Moonlight Drive". Hymn epoki. Pamiętał obóz La Hoc Noh, jak gdyby był tam dzisiaj. A przede wszystkim, jak żywy przed oczami stawał mu człowiek zwany Jaszczurką.

Obóz jeniecki La Hoc Noh, Wietnam Północny, lipiec 1971 Kapitan David Hudson, krańcowo wyczerpany psychicznie, czuł każde, najdrobniejsze uderzenie, wyczuwał nawet najmniejsze kamyczki pod stopami. Czterech strażników na wpół niosło, na wpół ciągnęło go do krytej strzechą chaty w środku obozu La Hoc Noh. W oślepiającym białym świetle azjatyckiego słońca, mrużąc oczy, Hudson patrzył na walące się bambusowe ściany i zniszczoną północnowietnamską flagę. Dowództwo obozu. David, młody oficer, niegdyś silnie umięśniony, elegancko ostrzyżony, wyprostowany, dumny, wyglądał teraz nad wyraz żałośnie. Miał pomarszczoną, ziemistą, niemal żółtą skórę; jasne włosy sterczały mu w brudnych kępach, jak gdyby ktoś próbował mu je wyrywać. Rozumiał, że umiera i godził się z tym. Ważył już tylko około pięćdziesięciu kilogramów; od miesięcy załatwiał się jakimś dziwnym^ żółtawym łajnem. Jego stan dawno przekroczył zwykłe wyczerpanie; żył teraz w dziwnym, przypominającym halucynacje świecie; miał wątpliwości wobec własnych odczuć i spostrzeżeń. Wszystko, co dotąd jeszcze posiadał kapitan David Hudson, to godność. Przyrzekł sobie, że tego jednego się nie wyrzeknie. Umrze przynajmniej z tą małą cząstką siebie, która pozostanie nietknięta, ukryta głęboko, tam gdzie nikt nie zdoła się wedrzeć z pomocą jakichkolwiek tortur. Dowódca obozu, nazywany Jaszczurką, czekał na niego wewnątrz chaty. Siedział za niskim, koślawym stołem w złowieszczej ciszy, przykucnięty niczym czające się zwierzę. Wyglądał, jakby pozował do fotografii, pod wirującym bambusowym wentylatorem, który z trudem mieszał

47

powietrze o temperaturze czterdziestu stopni. Hudson poczuł nagłe mdłości, wywołane zapachem wietnamskiego jedzenia: zielonego chiii, czosnku, bczi, durianu i zepsutych, rzecznych krewetek. Złapał się za usta. Czuł, że zaczyna omdlewać. Nie! Nie może na to pozwolić. Honor i godność! To wszystko, co pozostało. Honor i godność utrzymywały Hudsona przy życiu. Powstrzymał się już nie dzięki sile fizycznej, ale sile woli. Strażnicy wyprostowali go. Jego wiotkie ciało zwisało im w rękach. Jeden z Wietnamczyków uderzył go pięścią w szczękę. Usta kapitana, wypełniła krew. Zaczął się dławić.  Ty... kap-tan Hud-son! - zaskrzeczał nagle oficer jak egzotyczne ptaszysko. Spojrzał w wymięty notes, który zawsze* ze sobą nosił. Uderzył palcami w otwartą stronę.  Ho-ho. Dwa-ścia sześć lat. Wiet-nam, La-os, od sześć-dziewięć rok! Jesteś szpieg! Ty zbójco! Za-bójco! Skazać śmierć, kap-tan! Strażnicy puścili Hudsona, a on upadł na klepisko, zaśmiecone rybimi głowami i ryżem.

48

Umysł kapitana wirował, wszystko kręciło mu się przed oczami. Zrozumiał tylko parę słów z tego, co powiedział łamaną angielszczyzną Wietnamczyk. „Wietnam... szpieg... zabójca... skazany na śmierć." Wzrok Hudsona wędrował po gładkiej, drewnianej powierzchni stołu. Znowu gra? Dlaczego oni wszyscy tak uwielbiali gry? Jaszczurka odchrząknął obrzydliwie. Na jego twarzy pojawił się obłąkańczy uśmieszek. Szczęka Wietnamczyka rozwarła się powoli. Kapitanowi wydało się, że widzi za obwisłymi wargami Jaszczurki ruchliwy język gada. Potrząsnął głową, bezskutecznie próbując rozjaśnić sobie nieco umysł, utworzyć choćby niewielki obszar rzeczywistości. - Zagrasz? Zagrasz z mnie, Hud-son? Kapitan nie odrywał wzroku od gładkiego stołu, próbując odzyskać ostrość wzroku. Mam grać z Jaszczurką? Stół wykonany był chyba z prawdziwego tekowego drewna. To drogi, egzotyczny i piękny materiał. Wydawał się zupełnie nie na miejscu w tej ohydnej, dusznej, wilgotnej chacie. Jeszcze silniej przyciągały jego uwagę setki wypolerowanych białych i czarnych kamyków do gry; pięknie wykonanych. Były okrągłe, wypukłe po obu stronach. Przez chwilę Hudsonowi przypomniała się domowa kolekcja marmurów. Mały, magiczny fragment dzieciństwa, które spędził w Kansas, na farmie ojca. Lubili wtedy zbierać kamyki. Czy naprawdę był kiedyś małym chłopcem? Szczerze mówiąc, nie był tego pewien. Umrzeć z godnością! Godnością! - Zagrasz o życie, Ho? - zapytał Jaszczurka. Powierzchnia stołu podzielona była prostopadłymi kreskami, które przecinały się, tworząc setki pól. Było 180 białych kamyków i 181 czarnych. Za stosem czarnych spoczęła dłoń Jaszczurki. Oparł ją na pękatym karabinie. Jeden z długich zakrzywionych palców Wietnamczyka nieubłaganie stukał w stół. - Ty grasz. Zagrasz z mnie! Kto prze-grać - śmierć! Kapitan patrzył na stół, próbując się skoncentrować. Umrzyj godnie! Czego ten człowiek od niego chciał? Hudson wiedział, że Jaszczurka potrafi żartować tylko w okrutny sposób. Również i tak można człowieka torturować. Czarne i białe kamyczki zdawały się poruszać same. Wirowały, pełzły jak owady w zamglonym polu widzenia Hudsona. W końcu kapitan przemówił. Jego głos zabrzmiał zdumiewająco silnie, nawet buntowniczo. - Jeszcze nigdy nie przegrałem partii go - powiedział Hudson. - Graj,

dupku! - Godność!

49

Manhattan, grudzień 1985

Wagony metra zahamowały hałaśliwie na kolejnej stacji. Peron skąpany był w nieprzyjemnym niebieskawym świetle. Paru pasażerów wagonu, którzy wstali o tak wczesnej porze, przyglądało się tępo Hudsonowi. Nawet kiedy spojrzało się na niego przypadkowo, widać było, że jest to człowiek, który w trudny do sprecyzowania sposób panuje nad otaczajączą go rzeczywistością, który wie, o co mu chodzi. Takie wrażenie wywołują ludzie przyzwyczajeni do wydawania rozkazów. Nie świadczył o tym jednak jego wygląd zewnętrzny; sprawiało to spojrzenie pułkownika. Kiedy mierzył wzrokiem innych, przeważnie nie wytrzymywali tego i odwracali się. Hudson orientował się, że większość Amerykanów była jakby pozbawiona wewnętrznego skupienia, umiejętności panowania nad sobą. Cywile nieustannie budzili rozczarowanie Hudsona. Być może za dużo od nich oczekiwał; w końcu, przypominał sobie, nie należy mierzyć ich własną miarą. Na stacji przy Zachodniej Osiemdziesiątej Szóstej do wagonu wsiadło paru nowych, bezimiennych pasażerów. Byli to przeważnie starsi ludzie, biali, między innymi drobni sklepikarze z Harlemu i Bronxu. Jeden z podróżnych jednak wyraźnie różnił się wyglądem od pozostałych. Miał około trzydziestu pięciu lat i kruczoczarne włosy. Nosił brązowy, kaszmirowy płaszcz, jedwabny szalik, granatowe spodnie w kant, eleganckie półbuty. Sprawiał wrażenie kogoś, kto po raz pierwszy w życiu wsiadł do metra i przejażdżka takim ruchomym slumsem wydaje mu się zabawna. Usiadł obok Hudsona, natychmiast rozłożył „New York Timesa" i zakaszlał głucho trzymając dłoń przy ustach. Po chwili, hałaśliwie złożył gazetę.  Piszą o was na pierwszej stronie. Gratuluję - szepnął w końcu ostrożnie mężczyzna, nazwiskiem Laurence Hadford. Jego głos był jedwabisty, niczym wystający spod płaszcza szalik. - Oglądałem cały spektakl w wiadomościach, najpierw o szóstej wieczorem, potem o siódmej, o dziesiątej i jedenastej. Udało wam się ich absolutnie zaskoczyć.  Jak dotąd wszystko idzie dokładnie po naszej myśli - przyznał Hudson. - Jednak najtrudniejsze zadania są jeszcze przed nami. Prawdziwy sprawdzian skuteczności planu, poruczniku.  Mam nadzieję, że przyniósł mi pan bożonarodzeniowy prezent? Hadford nachylił się bliżej i pułkownik poczuł cytrynowy zapach drogiej wody kolońskiej.  Tak. Dokładnie tak, jak ostatnio ustaliliśmy. Pułkownik rozejrzał się, po raz pierwszy od chwili, kiedy wsiadł do pociągu. Oparł spojrzenie na niebieskich oczach i głupawym uśmieszku Hadforda. Nie podobało mu się to, co widział. Od samego początku, 50

zresztą. Ani teraz, ani w Wietnamie, kiedy Hadford był zadufanym w sobie młodym oficerem. Porucznika można było nazwać człowiekiem o chłodnym usposobieniu. Gładko ogolona twarz stanowiła jakby barierę, chroniącą przed dostępem do jego wnętrza. Nagle Hudson pomyślał, że gdzieś w środku Hadforda muszą znajdować się bryłki prawdziwego lodu. Ten facet zdołał już zajść bardzo wysoko; był teraz jednym z udziałowców dużej firmy inwestycyjnej z Wall Street i ciągle piął się w górę. Pułkownik sięgnął do wewnętrznej kieszeni i podał mu grubo wypchaną, żółtą kopertę. Nie było na niej żadnego znaku ani napisu, na wypadek, gdyby na przykład upadła. Koperta znikła za połą kaszmirowe-

go płaszcza.  Jest tylko jeden mały problem. Ta kwota musi być większa. Hadford uśmiechnął się bez zażenowania. - Biorąc pod uwagę to, co się stało. Co zrobiliście. Okazuje się, że wciągnęliście mnie w bardzo niebezpieczny interes. Gdyby pan mi powiedział, co zamierzacie.  Wtedy nie pomógłby nam pan. Miałby pan zbyt duże wątpliwości. Srałby pan ze strachu.  Przyjacielu, sram teraz ze strachu. Metro zakołysało się trochę i, zwolniwszy nieco, wjechało na stację przy Sto Dziesiątej Ulicy. Ściany pokryte były jaskrawymi, rzucającymi się w oczy graffiti. Przykuwały uwagę każdego, kto tylko spojrzał na nie znad porannego „Daily News". Mało jednak kto je oglądał. - Uzgodniliśmy sumę, zanim jeszcze zrobił pan co*kolwiek. Teraz dostał pan już całość, w sumie okrągłe pół miliona dolarów. - Hudson poczuł gdzieś w środku dobrze znany sobie alarm. Tracił panowanie nad sobą. - Informacje, jakich nam pan dostarczył, całe związane z tym ryzyko, to drobiazg, w porównaniu z olbrzymim zyskiem, który pan osiągnął. Hadford leciutko zacisnął zadbane, białe zęby. - Proszę, niech pan mi tylko nie mówi, jak dobrze mi zapłaciliście. Wiem, jaki teraz jest wasz stan majątkowy. Macie tyle pieniędzy, że nie wiecie, co z nimi zrobić. Pół miliona mniej czy więcej to przecież dla was drobnostka bez znaczenia. Cóż więc zaszkodzi, jeśli dostanę w sumie milion? Nie bądźcie tacy skąpi. Hudson zdołał zmusić się do uśmiechu.  Wie pan co, może i ma pan rację. Biorąc pod uwagę całą sytuację cóż znaczy pół miliona mniej? Zwłaszcza jeśli zamierza pan zdobyć dla nas parę dalszych informacji. Nadal potrzebujemy pańskiej pomocy.  Sądzę, że odpowiednia opłata zdołałaby mnie przekonać, panie pułkowniku. Hudson sprawdził, że następną stacją była Sto Pięćdziesiąta Siódma. Zanim do niej dojechali, zaczęli omawiać następne działania Hadforda; dotyczyły rodzaju informacji, jakie potrzebne były Zielonej Wstążce. Za oknami pojawiły się obdrapane, wyblakłe tablice z nazwą ulicy; l przesunęła się czyjaś ponura czarna twarz. Zazgrzytały hamulce, a potem rozległ się syk. Ostatni pasażerowie wysiedli przy Sto Pięćdziesiątej Siódmej. Ponury Murzyn nie wsiadał. Drzwi zasunęły się. Hudson i Hadford zostali sami. Pułkownik czuł wewnętrzne napięcie. Krew pulsowała mu w żyłach. Wszystkie jego zmysły były wyostrzone do granic możliwości; postrzegał teraz rzeczywistość z niezwykłą jasnością i siłą. Zupełnie jakby ktoś oświetlił nagle otoczenie łukiem elektrycznym.  Przykro mi, Hadford.  Słucha... O Boże, nie! Podczas gdy pociąg z turkotem ruszał, w ręku Hudsona pojawił się nóż. Nie wiadomo skąd; wydawało się to niemożliwe, gdyż długość ostrza przekraczała piętnaście centymetrów, a trzonek miał jeszcze z dziesięć. Potężna klinga znikła w podbrzuszu Hadforda. Przebiła kaszmirowy płaszcz, delikatne ubranie pod spodem, a potem, bez specjalnego wysiłku, miękkie wnętrzności i zaciśnięte w nagłym skurczu mięśnie. Prawie natychmiast, kapiące czerwienią ostrze pojawiło się z powrotem. Jeszcze kiedy Laurence Hadford zsuwał się z siedzenia, pułkownik wyciągnął z jego płaszcza ciężką kopertę. Wywrócone oczy porucznika patrzyły teraz bez wyrazu w sufit. Jego ciałem wstrząsnęła seria konwulsji, po czym zwiotczało. Umarł, gdzieś pomiędzy stacjami Sto Pięćdziesiątą Siódmą a Sto Sześćdziesiątą Ósmą. Hudson wyskoczył z wagonu, kiedy tylko pociąg się zatrzymał. Trząsł się cały. W głowie czuł jakby przebiegające błyskawice; widział też ciemne prążki czy strumyczki; przypominały krew Hadforda. Po raz pierwszy, odkąd został żołnierzem, zabił oficera z własnego oddziału. Ale chciwość Hadforda była słabym punktem planu Zielonej Wstążki. Hudson instynk-

51

townie wiedział, że kiedy w grę wchodzi chciwość, pojawia się w końcu niebezpieczeństwo zdrady. Nie mógł pozwolić sobie na takie ryzyko, gdyż w dalszych działaniach nie było już miejsca na jakąkolwiek pomyłkę czy czyjąś słabość. Kiedy pułkownik znalazł się na Broadwayu, wsiadł do zatłoczonego autobusu, jadącego na południe. Autobus posuwał się do przodu, a tymczasem Hudsonowi wydawało się, że słyszy jak Jaszczurka skrzeczy na niego jak małpa. Wietnamczyk śmiał się i śmiał, podczas gdy on uciekał w budzące się miasto. Zem-sta! Prawie w godzinę później, spokojny już David Hudson wysiadł z warczącego autobusu na końcowym przystanku, na Columbus Circle, koło New York Coliseum. Szczelnie owinięty w swoje szarobrązowe palto, ruszył dalej na południe. Był prawie pewien, że mu się przyglądają; niepokoiło go to. Anonimowość. Potrzebna mu była osłona anonimowości. Pożądał jej. Zwłaszcza teraz musiał utrzymać swój image zwykłego nowojorskiego

52

taksówkarza. Konsekwencja była tu konieczna. Nie wolno mu było jednak także zapomnieć o tym, że kiedyś był jednym z najlepszych na świecie dowódców Sił Specjalnych. Dotarł do hotelu Washington-Jefferson. Zajmował tam pokój na samym końcu ponurego korytarza na pierwszym piętrze. Mieszkał w tym samym pokoju od prawie pięciu tygodni; być może stanowiło to już zbyt duże ryzyko. Ale północne okolice Times Sąuare stwarzały wspaniałą atmosferę anonimowości; były tak dogodne dla owej niecodziennej pracy, jaką miał do wykonania. Szczególnie zaś nie chciał mieszkać zbyt blisko garażu Vets Cabs ani dzielnicy finansowej. Usiadł na krawędzi hotelowego łóżka. Jego myśli powróciły jeszcze na chwilę do Laurence'a Hadforda; wiedział jednak, że nie może sobie pozwolić na rozmyślanie o jego śmierci. Wpatrywał się w stojący na biurku telefon. W końcu postanowił zapomnieć o poruczniku i wynagrodzić sobie piątkowy sukces. Czekała go dobrze zasłużona przyjemność. Jego jedyna słabość; ostatni związek łączący go z innymi ludźmi, jak czasami myślał. Podniósł słuchawkę i wykręcił dobrze znany sobie numer.  Agencja Vintage, słucham. - Połączenie było okropne, mimo że zasięg rozmowy nie wykraczał poza Manhattan, a nawet bliską okolicę. Ledwie słychać było słowa, pośród elektrostatycznych trzasków.  Dzień dobry. Mówi David. Korzystałem już z państwa usług. Mój numer — trzysta dwadzieścia trzy. - Głos Hudsona był, jak zwykle, delikatny, ale stanowczy. - Mogę dokładnie opisać pomoc, jaka jest mi potrzebna. Powinna mieć jakieś metr sześćdziesiąt pięć czy metr siedemdziesiąt wzrostu i wiek od dziewiętnastu do dwudziestu sześciu lat. Płacę gotówką. Odczekał chwilę, po czym podano mu godzinę i imię dziewczyny. Powtórzył: - Za trzydzieści minut. Ulica Zachodnia Pięćdziesiąta Pierwsza, numer 318. Dziękuję bardzo. Czekam... Biłlie. Właśnie minęła jedenasta, kiedy Biłlie Bogan, podnosząc oczy na mrugający hotelowy neon wysiadła z taksówki na Zachodniej Pięćdziesiątej Pierwszej. Washington-Jefferson'? To niecodzienne miejsce. Nie przypominało tych, w których zwykle przebywali klienci agencji Vintage. Ludzie sukcesu, którzy mogli sobie pozwolić na sto pięćdziesiąt dolarów i więcej za godzinę, przebywając w najpiękniejszych zakątkach Nowego Jorku. Biłlie wzruszyła w końcu ramionami i weszła do hotelu. Ze ścian korytarza schodziła farba. Powiedziano jej, że klient będzie płacił gotówką. Idąc nędznie oświetlonym korytarzem pierwszego piętra, wyłączyła

pager, którymi posługiwała się agencja. Nadzwyczaj głupio by było, gdyby odezwał się w samym środku „sesji" z klientem. Ale Washington-Jefferson? Wzdrygnęła się mimowolnie. Zapukała do drzwi. Otworzyły się prawie natychmiast. Zdumiała się widząc człowieka o tak miłej powierzchowności. Uśmiechał się ciepło, przyjemnie. Był wysoki, szczupły... Wtedy zobaczyła pusty rękaw. Jej klient nie miał jednej ręki. Nie zrobiło jej się jednak specjalnie przykro. W tym mężczyźnie nie było nic, co mogłoby wzbudzać litość; wręcz przeciwnie. Był atrakcyjny, bezsprzecznie. Jego ułomność nie wydawała się go kłopotać. Patrzył na Billie bez śladu skrępowania. Miał taką twarz jak ludzie, którzy dużo przebywają na świeżym powietrzu. Pewnie był jednym z tych pełnych zaufania do siebie typów, którzy uwielbiają camping i wiedzą, jak wiąże się odpowiednie węzły i znajduje dobre miejsce na rozbicie namiotu. - Cześć. Mam na imię Billie. Jak się dzisiaj czujesz? - Uśmiechnęła się uprzejmie. - Jesteś David, prawda? Pułkownik Hudson patrzył na nią jeszcze przez parę sekund, zanim odpowiedział. Była jedną z najładniejszych prostytutek, jakie widział. Miała wspaniałe bardzo jasne, falujące gęste włosy, długie, szczupłe nogi jak u modelki; nie była jednak chuda i niepotrzebnie „wygładzona", jak to określał. Pod drogą, jedwabną bluzką rysowały się jędrne piersi. Prosta spódnica opinała kształtne biodra; nosiła ciemne pończochy i pantofle na wysokim obcasie. Jej twarz zdawała się łączyć w sobie egzotyczne piękno i pozorną niewinność, co bardzo podniecało Hudsona. - Przepraszam - odezwał się wreszcie. - Zapatrzyłem się, prawda? Wejdź. Jesteś bardzo ładna. Piękna. Nie spodziewałem się tak pięknej dziewczyny. Billie uśmiechnęła się, jak gdyby jeszcze nigdy nie słyszała podobnych komplementów. Jej policzki zaróżowiły się nieco. Niespodziewany rumieniec objął także szyję.  Przepraszam, nie zwróciłem uwagi, jakie masz nazwisko?  Jestem po prostu Billie. - Uśmiechnęła się znowu. Wszystkie jej gesty były bardzo naturalne. Dopiero teraz zwrócił uwagę na jej akcent. Była Angielką. Sądząc ze sposobu, w jaki wymawiała poszczególne sylaby, być może pochodziła nawet z wyższej warstwy społecznej... Hudson objął szerokim gestem swój spartańsko urządzony pokój. - Wiem, że to nie wygląda jak Plaża - powiedział. - Jeszcze nie. Widzisz, piszę sztukę teatralną. Mam nadzieję, że to miejsce da się zakwalifikować jako zacisze artysty? Billie zaczęła się powoli uspokajać. Facet był sympatyczny w obejściu; wydawał się inteligentny. Informacja o sztuce teatralnej, prawdziwa czy nie, sprawiła wrażenie całkiem naturalne. Usiadła delikatnym, niemal wstydliwym ruchem na krawędzi nie pościelonego łóżka. Zupełnie jakby

54

była prawdziwą dziewczyną Davida, jak gdyby nie zostało z góry ustalone, po co tu przyszła. Wpatrując się jej w twarz, Hudson ocenił, że nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia pięć lat. Była niezwykle elegancka, nawet jak na agencję Vintage. - Bardzo lubię teatr - zaczęła. - Kiedy tylko przyjechałam do Nowego Jorku, co środę spędzałam wieczory na Broadwayu. Kupowałam zniżkowe bilety na Times Sąuare albo w recepcjach hoteli. Widziałam „Śmierć komiwojażera" z Dustinem Hoffmanem, „Torch Song", „Koty", „Glenglarry". Wszystko, na co zdołałam się dostać. Mówiąc, swobodnym ruchem odpięła pierwszy guzik bluzki, potem drugi. - Usiądziesz przy mnie? - spytała. Zabrzmiało to bardzo niewinnie. Usiadł i pocałował ją delikatnie w policzek. Jego twarz rozkosznie owiał zapach kosztownych perfum. - Powiedziałeś, że jestem piękna. Chciałabym odwdzięczyć ci się

53

komplementem - jesteś bardzo przystojny. Mam nadzieję, że uda ci się napisać dobrą sztukę. Nadal w niewinny sposób, Billie rozpięła dwa środkowe guziki koszuli Hudsona i wsunęła pod nią obie dłonie. Miał miękkie włosy na piersi, jego ciało było sprężyście umięśnione. Dotyk Billie był delikatny i ciepły. Nagle stało się coś niecodziennego, prawie niezwykłego. Pułkownik Hudson zaczynał czuć. W jego wnętrzu odezwał się ostry, alarmowy dzwonek. Dziewczyna była jednak naturalna, zrelaksowana. Dotykała go w najlżejszy z możliwych sposobów. Masowała czule, rozbierając się jednocześnie. Najpierw łagodnie spłynęła z niej jedwabna bluzka. Potem prosta, czarna spódnica. W końcu, Billie stała nad nim, mając na sobie tylko cienkie, ciemne pończochy, podwiązki i pantofle na wysokim obcasie. Na złocistej kępce jej włosów błyszczała mała kropelka. Hudson poczuł, jakby < zaczął się zapadać w materac. Znowu odezwał się w nim wewnętrzny alarm. Patrzył, jak oddycha - tak nieoczekiwanie piękna - a ona uśmiechnęła się, widząc co zaczął robić. - Naprawdę jesteś piękna. - To ty jesteś piękny. Jej piersi nabrzmiewały zachęcająco. Hudson dotknął je delikatnie. badając ich doskonałą krągłość, czule zaznajamiając się z jasnorożowymi wzgórkami. Wśliznęła się na niego, a jej jasne włosy zapłonęły aureolą, od lampy wiszącej jej nad głową. Zaczęła kołysać się w przód i w tył, spokojnym, falującym ruchem. Wszystko zdawało się takie łatwe. Ostrzegawcze sygnały zamilkły jak odległa syrena, która powoli cichnie. Oddychała coraz szybciej i szybciej. Zamknęła oczy, potem je otworzyła, uśmiechnęła się lekko, znowu zamknęła oczy... Szybciej, szybciej, jeszcze szybciej. Hudsonowi przyszedł na myśl rytm jakiegoś tańca. Bawił się nią, kiedy jej ruchy przypominały narastającą falę morską. Dotykał ją, podczas gdy ona poruszała się zgodnie z własnym rytmem. Nagle całe jej ciało zesztywniało i zaczęła opadać mu na pierś. Szarpnęła się gwałtownie w tył i znowu opadła. Jak gdyby przez jej szczupłą figurę przechodziły uderzenia prądu. Był prawie pewien. Doszła do samego szczytu; konwulsje wstrząsały nią całą. Ta ekskluzywna prostytutka z Vintage... ta piękna prostytutka przeżywała orgazm. Billie. Po prostu Billie. Sygnały ostrzegawcze w głowie Hudsona zadźwięczały nagle jak setki policyjnych syren. Nie osiągnął orgazmu. Nie miewał go nigdy.

7

Arch Carroll leciał do Miami na pokładzie samolotu linii People Express. Nie było to miłe; pierwszy samolot z Waszyngtonu na Florydę wystartował tego dnia o 4.45 rano. Przez większą część podróży za oknami samolotu panowała ciemność. Załoga była młoda i niedoświadczona; stewardesy chichotały, kiedy informowały pasażerów o pasach bezpieczeństwa i poduszkach powietrznych. Sprzedawały zawinięte w celofan kanapki, po dolarze sztuka. Czy People Express miała być tą wschodzącą gwiazdą rynku lotniczego, pragnącą prześcignąć TWA i American Airlines? Arch zamknął oczy. Próbował zapomnieć o wszystkim, co działo sic tego ranka i poprzedniego wieczoru, nazwanego Czarnym Piątkiem. Okazało się to jednak niemożliwe. Nieustanne zagrożenie terrorem było

55

codziennością w stolicach zachodniej Europy czy przepełnionych gettach metropolii południowoamerykańskich. Jeszcze do minionego piątku podobne rzeczy nie działy się jednak na terenie Stanów Zjednoczonych. Do minionego piątku. Przed oczami Carrolla zaczęły migać setki obrazów - płonąca Wall Street, przerażone twarze ludzi biegających w panice po ulicach, załamany prezydent Kearney. Dlaczego wciąż przypominał się Archowi widok prezydenta? Naprawdę, zbyt wiele rzeczy spadło nagle na głowę Carrolla. Na przykład, ta nagła podróż do Miami. Pierwsza nadzieja na rozwiązanie tajemnicy Zielonej Wstążki nadeszła szybko. Wydawało się, że niemal zbyt szybko. Sam znalazł ślad, przeglądając materiały FBI i natychmiast podążył na Florydę, wylatując tam pierwszym samolotem. Otworzył na chwilę oczy i patrzył wzdłuż przejścia pomiędzy siedzeniami na dwie stewardesy, które szeptały do siebie coś po cichu. Następnym razem, kiedy się ocknął, upłynęła już mniej więcej połowa lotu, trwającego w sumie dwie godziny i czterdzieści minut. Z wysiłkiem podniósł się z miejsca i powlókł do łazienki. , Pasażerowie wyglądali na zmęczonych i otępiałych - wszyscy wstali i , zbyt wcześnie, żeby ich organizmy zdołały się do tego przystosować. Niektórzy czytali jednak gazety; ogromne tytuły donosiły o ataku na 'i nowojorską dzielnicę finansową. Wielkie, czarne litery zapadały przemocą w świadomość Carrolla. Pod ich prostą treścią Arch wyczuwał niewypowiedziane zagrożenie, sięgające daleko poza Wall Street, ku całemu zachodniemu światu, organizacji jego życia i gospodarki. Kiedy już znalazł się w małej łazience, nabrał wody w dłonie i zmoczył sobie twarz. Potem wyjął z kieszeni spodni malutkie czerwone, plastikowe pudełeczko. Kiedy Nora zachorowała, trzymał w nim jej dzienną dawkę valium, dilantinu i innych lekarstw. Teraz Carroll połknął małą żółtą tabletkę łagodny środek pobudzający. Wolałby obudzić się z pomocą drinka irlandzkiej whisky, podwójnej Krwawej Mary. Ale obiecał Walterowi Trentkampowi... Arch przyglądał się sobie, patrząc w przydymione lustro. Analizując głębokie cienie pod oczami, myślał jednocześnie o Zielonej Wstążce. Przeszukiwał własny umysł, niczym wielki katalog jakiejś biblioteki. Wiedza Carrolla na temat terroryzmu była bardzo rozległa. W pierwszym roku swojej pracy w DIA - agencji wywiadowczej Departamentu Obrony - zajmował się wyłącznie szufladkowaniem informacji o terrorystach i ich różnorakiej działalności. Dobrze pamiętał te pierwsze lekcje. Pod pewnymi względami był bardzo tradycyjnym i pedantycznym policjantem. Dotychczasowe dowody sugerowały... co? Może akcję kierowaną przez ZSRR i ich GRU. Ale w jakim celu? Kadafi? Jeśli tak, udało mu się sięgnąć bardzo daleko. Atak na Wall Street został zrealizowany według niezwykle mozolnie ułożonego planu. Ludzie z Trzeciego Świata, a zwłaszcza Arabowie, nie bywali zwykle aż tak cierpliwi. Kubańczycy? Nie. IRA? Za mało prawdopodobne. Jacyś zwariowani amerykańscy rewolucjoniści? Wątpliwe. Kto zatem pozostawał? I przede wszystkim - dlaczego uderzył? Jak miał się do tego najświeższy raport, który nadszedł z departamentu policji Palm Beach? Jeden z działających na Florydzie baronów narkotykowych opowiadał o ataku na nowojorską dzielnicę finansową o dzień wcześniej, zanim nastąpił. Wymienił nawet nieznany nikomu kryptonim - Zielona Wstążka! Jakim cudem ów człowiek, nazwiskiem Diego Alvarez, wiedział o Zielonej Wstążce? Co mogło go z nimi łączyć? To zdawało się nie mieć sensu, podobnie jak wszystko, co zdarzyło się w związku z całą sprawą. Ślad nie wydawał się prowadzić w żadnym kierunku, w którym chciałby zmierzać Carroll. A już na pewno nie miał zamiaru znaleźć się w południowej Florydzie, o tak nieludzkiej porze.

57

Arch przetarł oczy, jeszcze raz ochlapał twarz wodą i znowu spojrzał w lustro. Wyglądał jak śmierć. Przypomniały mu się fotografie poszuki-

58

wanych przez policję, wiszące w urzędach pocztowych. Zawsze wydawało się, jakby były wykonywane w dziwnym, przyćmionym oświetleniu. Odwrócił się od lustra. Wkrótce wysiądzie w fantastycznym kraju soku pomarańczowego, Disneylandu, narkotykowych baronów i, być może, Zielonej Wstążki. Miejscowy szef FBI, Clark Sommers, czekał w towarzystwie asystenta przy wyjściu linii People Express. Jak zwykle, budynek międzynarodowego lotniska w Miami był tak oświetlony, jak gdyby ktoś zarządził zaciemnienie. - Panie Carroll, jestem Clark Sommers z FBI. To mój współpracownik, pan Lewis Sitts. Arch skinął głową. Bolała go od lotu samolotem i pastylki, którą połknął. Właśnie zaczynała działać.  Może od razu ruszymy i będziemy rozmawiać idąc? - zaproponował Sommers. - Mamy dziś masę miejsc do objechania.  Jasne. Proszę mi tylko wytłumaczyć jedną rzecz. Zawsze, kiedy tu przylatuję, wygląda jakby połowa świateł była wygaszona. Czy jest to złudzenie?  Wiem, o co panu chodzi. Może się tak wydawać. Widzi pan, handlarze narkotyków skarżą się, że jasne światła przeszkadzają im spać. - Na ustach Sommersa pojawił się cyniczny uśmiech. Żart typowy dla człowieka przesiąkniętego manierą FBI. Był eleganckim, schludnym mężczyzną, wyglądającym jak ktoś, kto kiedyś uprawiał podnoszenie ciężarów, a i teraz nie omija siłowni. Asystent Sommersa, Sitts, miał na sobie lekki, niebieski sweter, brązowe spodnie i dobrze dobraną do całości koszulę firmy Ban-Lon. Brakowało mu tylko espadryli. Pewnie dostał promocyjny komplet od sklepu sieci Jantzen - pomyślał Carroll. Spróbował wyobrazić sobie samego siebie w roli odnoszącego sukcesy policjanta z Florydy. Nie widział jednak siebie w tej roli. W czasie gdy szli korytarzem, Arch przyglądał się radosnym plakatom, przedstawiającym ludzi zażywających surfingu i słońca. Morze było odrobinę za błękitne, słońce zbyt żółte, rozbawieni letnicy za urodziwi i zbyt „amerykańscy" jak na jego gust. Zatęsknił już za Nowym Jorkiem, gdzie wśród szarych, zimowych ulic miało się przynajmniej poczucie rzeczywistości. Sommers, bawiąc się ciemnymi okularami, mówił spokojnym, pewnym siebie głosem: - Panie Carroll, jest jedna rzecz, którą jak sądzę, powinien pan zrozumieć. Ze względu na morale, na to, żeby moi ludzie pozostali w pełni dyspozycyjni i sprawni, ta akcja musi być kierowana przeze mnie. Ja muszę pociągać za najważniejsze sznurki. W końcu to moi ludzie. Rozumie pan, prawda? Arch nie zatrzymał się. Na jego twarzy nie pojawił się żaden wyraz. Prawie wszyscy policjanci zaciekle, irracjonalnie bronili swojego terytorium. Spotykał się z tym od zawsze. - Oczywiście - odpowiedział. - To pańska akcja. Ja chcę tylko porozmawiać później z naszym narkotykowym przyjacielem. Zapytać go, jak mu się podoba tutejszy łagodny klimat. Osiedle South Ocean Boulevard przypominało stylem zabudowy Hiszpanię czy któryś z innych krajów śródziemnomorskich. Składało się z wartych po milion dolarów rezydencji, w kolorach pastelowego błękitu i różu. Carroll miał wrażenie, że wszyscy i wszystko wokół niego drzemie. Było dwadzieścia po ósmej. Ludzie spali sobie jeszcze smacznie, wyłożone

59

kamieniem patia świeciły pustkami, nikogo nie było widać na wysypanych czerwoną cegłą tenisowych kortach. Zielone trawniki i martwe baseny wszystko zdawało się pogrążone w głębokim narkotycznym śnie. Jechali nad brzegiem połyskującego, turkusowego oceanu. Clark Sommers mówił spokojnym, monotonnym głosem:  Obrót nieruchom*ościami wcale nie odbywa się tu przede wszystkim za pośrednictwem firmy Century 21. Większość transakcji przeprowadza Sotheby's, przedsiębiorstwo zajmujące się handlem antykami. Mieszkańcy Palm Beach uważają swoje domy za dzieła sztuki. Pewnie widzi pan, dlaczego.  To mi przypomina moją okolicę w Nowym Jorku - odburknął Arch. Nagle z tylnego siedzenia wsunęła się pomiędzy Carrolla i Sommersa długa, pięknie opalona ręka Sittsa. - Są nasi ludzie, Clark. Tam czekają. Przy jednym z małych skrzyżowań, wśród palm, widać było sześć nie oznakowanych, niebieskich i zielonych samochodów. Agenci FBI nie kryli się, kilku z nich sprawdzało na zewnątrz swoje szybkostrzelne karabiny i pistolety Magnum.  No to dojeżdżamy - mruknął Arch. - Mam nadzieję, że Sotheby's nie wystawia dzisiaj rano żadnego domu na sprzedaż.  Niech pan nie da się zwieść tej atmosferze spokojnego przedmieścia - pouczył Sommers. - Prawdziwi bogacze mieszkają gdzie indziej. To jest getto Palm Springs. Żyją tu handlarze narkotykami i alfonsi z Ameryki Południowej. Są zamożni, ale to wszystko tylko zwykłe szumowiny. Carroll wzruszył ramionami i zabrał się do sprawdzania swojej broni. Zastanawiał się, jak to mcżliwe, że jeden z mieszkańców takiej okolicy wiedział o Zielonej Wstążce dzień wcześniej, zanim to wszystko się zdarzyło. Czy oznaczało to, że w sprawę byli zamieszani południowoamerykańscy terroryści? I którzy? Jednak Kubanczycy? Jeżeli tak, to Arch

60

wyobrażał już sobie cały, zagmatwany szereg kolejnych śladów, wiodący aż do samego Fidela. Nie podobało mu się takie rozwiązanie. Castro zawsze dbał o swój oficjalny wizerunek i nie pozwalał, żeby jego nazwisko łączono z terrorem. Nagle Sommers chwycił podłączony do deski rozdzielczej mikrofon. - Wszystkie jednostki! Pojedziemy teraz South Ocean, zachowując najwyższą ostrożność. Uważajcie na siebie; ci ludzie są najprawdopodobniej uzbrojeni w ciężką broń. Kolumna, siedmiu samochodów jechała teraz powoli nadmorskim bulwarem. Carroll przyglądał się okolicy. Każdy z domów był oddzielony od ulicy równo przyciętymi trawnikami, tak zielonymi, jak gdyby pracowici ogrodnicy malowali je sprayem. Z przeciwka pojawił się chłopak rozwożący gazety; jechał na dychawicznym skuterku w kolorze równie intensywnego błękitu jak niebo. Zahamował, podrapał się w głowę i wlepił wzrok w nadjeżdżające samochody. Jeden z policjantów gwałtownymi ruchami kazał mu jechać dalej. - To tu. Numer czterdzieści - oznajmił Sommers. - Tutaj właśnie mieszka nasz przyjaciel, Diego Alvarez. Arch schował z powrotem swojego browninga do kabury na piersi. Dokuczał mu żołądek, posyłając przez system nerwowy nieprzyjemne sygnały. Policyjne samochody skręciły szeregiem w boczną, równie reprezentacyjną jak South Palm, uliczkę. Zatrzymały się przed dwoma rezydencjami o hiszpańskiej architekturze. Drzwiczki pojazdów cichutko otworzyły się i po chwili zamknęły. Carroll znalazł się wśród mniej więcej dwunastu agentów; wszyscy cofali się truchtem w stronę domu AWareza.  Niech pan pamięta o tym, co powiedziałem na lotnisku, panie Carroll - przypomniał Sommers. - Ja wydaję wszystkie rozkazy, dobrze? Mam nadzieję, że złapanie tego faceta pomoże panu uzyskać to, czego pan

chce, ale proszę nie zapominać, kto prowadzi całe przedstawienie, okay?  Pamiętam. Lufy karabinów i pistoletów błyszczały w porannym słońcu. Zaczynała się akcja. Agenci FBI wyglądali jak drużyna zawodowych sportowców, która właśnie bierze udział w maratonie. Sceneria była paradoksalna. Znad morza wznosiły się spokojnie mewy, a potem opadały leniwie w kierunku zachodnim, jakby chciały przyjrzeć się, co też będzie się działo koło domu AWareza. Nieglupio byłoby być w tej chwili mewą; jednak Caroll nigdy nie był zwolennikiem planowania. Wiatr znad oceanu był przyjemnie ciepły. Niósł ze sobą dziwny zapach: słoną woń ryb połączoną z aromatem kwitnących pomarańczy. Słońce już teraz świeciło tak mocno, że trzeba było osłaniać oczy dłonią, kiedy się na nie patrzyło. - Całkiem elegancki dom ma ten Diego. W Sotheby's kosztowałby jakieś dwa - dwa do dwóch i pół miliona dolarów - zaczął Sommers. Na mój sygnał, rozpraszamy się tak, żeby kryć willę ze wszystkich siron. Będziemy strzelać do każdego, kto spróbuje zagrozić naszemu życiu. Arch nie odzywał się. To byli ludzie Sommersa; jego mała planeta, na której dzierżył władzę. Carroll spojrzał na niego, po czym znowu wyjął pistolet. Na wszelki wypadek wycelował grubą, czarną lufę browninga w górę. Akurat kiedy przykucnął w pozycji strzeleckiej, ciężkie, drewniane drzwi domu Alvareza otworzyły się z trzaskiem, uderzając o ścianę, pokrytą różową sztukaterią. - Co się, do cholery, dzieje? - szepnął Sommers. Najpierw, na zewnątrz pojawiła się rozczochrana, siwa kobieta, w zniszczonej, kolorowej bluzce. Zaraz za nią wychynął ciemnowłosy, dobrze zbudowany mężczyzna. Był rozebrany od pasa w górę; miał na sobie białe, rozszerzające się ku dołowi spodnie. Z różnych miejsc frontowego trawnika rozległy się trzaski dźwigienek odbezpieczających broń. Diego Alvarez zaczął krzyczeć do agentów FBI: - Sukinsyny! Zastrzelę tę starą kobietę. To niewinna stara kobieta, w mordę! Moja kucharka. Odłóżcie swoje pieprzone spluwy! Sommers zamarł. Zdawało się, że jego bohaterska opalenizna blednie. Na twarzy agenta pojawił się wyraz zdziwienia - oto coś, co zdawało się należeć do niego, wymykało się spod jego kontroli. Carroll przyglądał się narkotykowemu baronowi o południowoamerykańskiej urodzie. Ciemne oczy mężczyzny były pełne determinacji. W kącikach jego ust połyskiwała ślina. Był wyjątkowo umięśniony, jak zawodowy bokser. Arch odwrócił się do Sommersa i powiedział: - Musimy go zdjąć. Niezależnie od tego, co się stanie, musimy go złapać żywego. Rozumie pan? Sommers nie odzywał się. Nawet nie spojrzał na Carrolla. - Musimy teraz złapać AWareza! Nie mamy żadnego wyboru. Sommers rzucił Archowi szybkie spojrzenie. Wydawał się mówić wzrokiem: „Jesteś nowojorskim gliniarzem, a tu jest moje podwórko i rozwiązujemy sprawy po mojemu". Carroll domyślał się, w jaki sposób AWarezowi uda się uciec, i zdenerwowało go to. Musiał temu zapobiec. Sommers nie wiedział, o co naprawdę chodzi. FBI przejmowała się tylko narkotykami, niczym więcej. Diego Al/arez niezdarnie popychał tęgą kobietę w stronę czerwonego cadillaca, zaparkowanego przed garażem. Oczy kucharki były w tej chwili szerokie i okrągłe niczym dwa spodki. Arch spróbował zapanować nad sobą i znaleźć jakieś rozwiązanie nieoczekiwanej sytuacji. Skupił się na swoim oddechu, tak jak uczono go kiedyś w Wietnamie. To pomagało mu się skoncentrować. Przyszła mu na myśl jedyna dostępna możliwość.

62

61*;

Widział już kiedyś coś takiego; jeden z nowojorskich detektywów zachował się w ten sposób podczas rabunku w Greenwich Village na Manhattanie. Carroll odczekał chwilę, aż Alvarez spojrzy na agentów przyczajonych dalej, z lewej strony. Kiedy się odwrócił, Arch szybko zniknął za pokrytym kwiatami murem, który oddzielał go teraz od przestępcy. Zatrzymał się na moment, żeby sprawdzić, czy go zauważono, a potem kryjąc się, ruszył dalej bocznym podwórkiem, w stronę sąsiedniego domu. Na ziemi wił się wąż doprowadzający wodę do basenu. W basenie pływał gumowy koń, co w tej sytuacji wyglądało po prostu śmiesznie. Carroll ruszył; zatrzymał się dopiero, kiedy znalazł się na ulicy, gdzie stały zaparkowane samochody FBI. Wsiadł do pontiaca grand prix Sommersa; jednocześnie w jego głowie zaświtała bardzo nieprzyjemna myśl; nigdy by tego nie zrobił, gdyby żyła teraz Nora. Z całą pewnością nie zaryzykowałby takiego kroku. Mimo to, Arch podjechał do skrzyżowania, a potem szybko skierował się na South Ocean. Daleko przed sobą zobaczył Alvareza, cofającego się w stronę cadillaca. Mężczyzna nadal ciągnął za sobą siwą kobietę i wrzeszczał na agentów, zagłuszany bryzą od oceanu. Carroll wcisnął pedał przyspieszenia. Już po chwili automat wrzucił trzeci bieg, z pominięciem drugiego. Samochód wyrwał się do przodu, z piskiem szerokich opon, założonych specjalnie na użytek podobnych sytuacji. Nie myśleć. Dokończyć dzieła. Pistolet leżał na siedzeniu obok Archa. Wskazówka prędkościomierza przekroczyła pięćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Wtedy przednie koła uderzyły z trzaskiem w betonowy krawężnik. Maska samochodu podniosła się na metr w górę. Wszystkie cztery koła oderwały się od ziemi i pontiac opadał teraz, jakby w zwolnionym tempie. Caroll wcisnął hamulec w ostatniej chwili.  Co to...! - krzyknął jeden z agentów, odskakując w bok.  Cholera! - zawołał inny. Diego Alvarez oddał trzy strzały w kierunku szarżującego pojazdu. Szyba pontiaca rozprysła się, obrzucając kawałeczkami szkła twarz Archa. Samochód, już z powrotem na ziemi, podskakiwał na trawniku i dróżce z czerwonych płytek. Wreszcie, wpadł w poślizg, zrywając kawałki darni. Stopa Archa nacisnęła znowu pedał gazu. Tuż przed zderzeniem, Carroll pochylił głowę. Ścisnął z całej siły koło kierownicy. Pontiac uderzył bokiem w wiśniowego cadillaca Alvareza. Piękny samochód ze zdejmowanym dachem wgiął się, zakołysał, jak hokejowy krążek pędzący po lodzie, i uderzył w ścianę garażu. Przez trawnik ruszyło biegiem kilku agentów. Znaleźli się na miejscu jeszcze zanim zczepione ze sobą pojazdy zatrzymały się. W otwarte boczne szyby cadillaca wycelowano pistolety, karabiny, a nawet automaty M-16. - Nie ruszaj się, Alvarez. Ani drgnij! - wrzasnął jeden z policjantów. Nie ruszaj się, mówię! Carroll odchrząknął, po czym wydostał się, obolały, ze zniszczonego pontiaca. Wrzasnął, wymawiając nazwisko AWareza, z taką siłą, że aż sam się zdziwił. Nie przestawał krzyczeć, kiedy wyszarpał go już z rąk zdumionych agentów.  Jestem Arch Carroll z oddziału antyterrorystycznego Departamentu Stanu! Nie masz żadnych praw! Słyszysz?... Skąd wiedziałeś o Zielonej Wstążce? Kto ci powiedział? Patrz, kiedy do ciebie mówię!  Pieprzę cię! - rzucił Alvarez i splunął mu w twarz. Carroll odchylił się lekko w lewo, a potem uderzył przestępcę w zęby. Potężnie umięśniony mężczyzna upadł bez przytomności. - Ja też cię pieprzę, gnoju! - odpowiedział dzieciak z ulic Bronxu, czający się ciągle gdzieś w głębi Archa. Wytarł opluty policzek.

63

Usta Clarka Sommersa rozwarły się szeroko, formując zdumione kółko na jego opalonej twarzy. W biurze FBI w Miami, które mieściło się przy Collins Avenue, zabrano AWareza do niewielkiego pokoju przesłuchań. Powiedział tam Carrollowi wszystko, co sam wiedział.  Nie wiem, co to za ludzie, człowieku. Na serio. Ktoś po prostu chciał, żeby pan przyjechał tu, na Florydę.- Mówił z przekonującą powagą. Ponieważ znaleziono u niego kokainę o wartości około trzystu pięćdziesięciu tysięcy dolarów i perspektywa jego wolności przedstawiała się raczej źle, nie miał zbyt wiele do zyskania kłamiąc. Arch obserwował uważnie jego twarz.  Przysięgam. Nie wiem nic więcej. Ale mam przeczucie, że ktoś bawi się z panem w jakąś grę. Kazali mi powiedzieć, co powiedziałem. Ale to musi być podstęp. Myślę, że ktoś po prostu chciał, żeby pan przyjechał tu, a nie był w tym czasie gdzie indziej. Bawią się panem na dobre. Carroll miał ochotę uderzyć głową w stół. Wyprowadzono go w pole i nie miał nawet pojęcia, po co. Wiedział tylko, że ktokolwiek za tym wszystkim stoi, musi być bardzo, bardzo przebiegły. Wysłali mu po prostu wiadomość: zobacz, możemy tobą manipulować, jak tylko chcemy. W niedługim czasie potem Arch przechadzał się w tę i z powrotem koło budynku FBI. Oparł się o nagrzaną, białą ścianę. Chciał, żeby słońce Florydy uspokoiło jego zmęczony umysł. Pomyślał, że Miami to lepsze miejsce na zabawę w Królika niż Nowy Jork. Był już prawie pewny kilku niepokojących faktów. Organizacja Zielona Wstążka, ktokolwiek wchodził w jej skład, wiedziała, kim jest, i to, że

64

zostanie mu powierzone śledztwo. Skąd? Co powinno mu to o nich powiedzieć? Zdawało się, że chcą mu pokazać, jak bardzo są potężni i sprawnie działający. Chcieli, żeby się ich bał, i mówiąc szczerze, udało im się. Skąd mogli wiedzieć, że to on będzie prowadził śledztwo? Kto przesłał mu tę zakamuflowaną wiadomość? Po co? Wracając do domu, samolotem linii Eastern, przewoźnikiem z praw- , dziwego zdarzenia, Arch zamówił dwa piwa, a potem dwie szklaneczki irlandzkiej whisky. Może wypiłby jeszcze ze dwie, ale obiecał wujkowi Walterowi... nie pamiętał dokładnie co. Wreszcie zasnął i spał aż do Nowego Jorku. Miał całkiem miły sen. Śniło mu się, że rzucił pracę w DI A i przeprowadzili się z Norą i dziećmi na najpiękniejszą, białą jak cukier plażę na Florydzie. I żyli potem wszyscy długo i szczęśliwie.

8

Manhattan W niedzielę rano, jeszcze przed świtem, Caitlin Dillon brnęła przez topniejący śnieg, sięgający dziesięciu centymetrów powyżej jej kostek. Kiedy już znalazła się na pustawej Piątej Alei, wzięła taksówkę. W ten sposób pani dyrektor z działu obrotu Komisji Papierów Wartościowych dojechała do policyjnych barykad przy Czternastej Ulicy. Dalej powiózł ją niebiesko-biały samochód policyjny, prosto w pogrążoną w chaosie, zrujnowaną dzielnicę finansową. Jechali wyjątkowo szybko. Za Czternastą na żadnym skrzyżowaniu nie działała sygnalizacja świetlna; nie było prawie w ogóle ruchu. Prowadzący samochód sierżant był przystojny jak hollywoodzki aktor, grający w policyjnym filmie. Nad kołnierzem jego munduru wiły się długie, kruczoczarne włosy. Nazywał się Signarelli. Caitlin pomyślała sobie, że pewnie uważnie oglądał w telewizji „Hill Street Blues".

 Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem - zaczął rozmowę, z nosowym, brooklyńskim akcentem. Ciągle rzucał spojrzenie we wsteczne lusterko. - Nie można nawet porozumieć się z naszym centrum łączności. Urządzili centrum zapasowe, ale też ciągle jest zajęte. Nikt nie wie, co w tej chwili robi armia. Ani chłopcy z FBI. Wszyscy powariowali!  A jak pan by sobie z tym poradził? - zapytała Caitlin. Nie chciała, by brzmiało to protekcjonalnie. Po prostu, zawsze była ciekawa, w jakim stopniu kompetentni są ludzie, z którymi współpracuje. To właśnie stanowiło jeden z powodów, dla których była znakomitym szefem. Drugą przyczyną była jej wrodzona inteligencja i wiedza na temat praw rządzących Wall Street i biznesem w ogóle. Większość z współpracowników żywiła szacunek i bała się jej z tego powodu. - Gdyby to pan wszystkim dowodził, sierżancie, co by pan zrobił?  Hmm... Uderzyłbym w każdą kryjówkę terrorystów, jakie znamy w tym mieście. Wiemy o wielu takich miejscach. Wpadłbym we wszystkie gniazda tych szerszeni i aresztował każdego, który nawinąłby mi się. W ten sposób z pewnością dowiedzielibyśmy się czegoś.

66

- Sierżancie, sądzę, że przez całą noc tabuny detektywów nie zajmowały się niczym innym. Z tego, co wiem, ponad sześćdziesiąt drużyn. Ale szerszenie jakoś nie chcą tym razem współpracować. Caitlin uniosła brew i uśmiechnęła się uprzejmie. Zupełnie jakby sierżant próbował zaprosić ją na randkę, a ona z góry odrzuciła tę propozycję. Caitlin Dillon stała teraz nieruchom*o na północno-zachodnim rogu skrzyżowania Broadwayu i Wall Street. Nad jej głową słychać było warkot policyjnych i wojskowych helikopterów. Była odrętwiała. Patrzyła na najbardziej przerażającą, surrealistyczną scenę, jaką kiedykolwiek w życiu oglądała. Na ulicach Wall, Broad, Pine i pomniejszych leżały chyba miliardy ton granitu, potłuczonego szkła i zaprawy murarskiej. Według najnowszych ocen wywiadu wojskowego, o 18.34, w piątek, eksplodowało około sześćdziesięciu oddzielnych bomb, wykonanych z materiału wybuchowego zwanego plastikiem. Policja uważała, że zostały one zdetonowane z pomocą sygnałów radiowych, które mogły zostać wysłane przez profesjonalne nadajniki z odległości nawet piętnastu czy dwudziestu kilometrów. Caitlin uniosła głowę i spojrzała na pobliski biurowiec, pod adresem Wall Street 6. Drgnęła, ujrzawszy zwisające pozrywane przewody: z najwyższych pięter budynku zwieszały się liny i kable od wind. Przez wielkie dziury w ścianach wieżowca prześwitywało niebo. Widok ten przywodził jej na myśl domek dla lalek, zniszczony w nagłym porywie dziecięcej furii. Stała tak, sama, drżąc z zimna i niepokoju, przy kamiennym wejściu Giełdy Papierów Wartościowych. Nie mogła się powstrzymać od patrzenia na niewyobrażalne zniszczenia, jakie dokonały się na Wall Street. Zrobiło jej się nagle niedobrze. W jednym z biur zobaczyła olejny obraz, przedstawiający żaglowiec na pełnym morzu. Pomieszczenie pozbawione było dwóch ścian. Wyglądało to absurdalnie. W foyer sąsiedniego budynku leżała przewrócona kserokopiarka. Przeleciała przez kilka pięter, zanim uderzyła w twardy marmur podłogi. Widać było porozbijane ekrany komputerów i potopione szczątki klawiatur; przypominało to jakieś przedziwne dzieła sztuki nowoczesnej. Ze wszystkich stron opuszczonej, pełnej gruzu, ulicy migały czerwone i niebieskie światła samochodów policyjnych i karetek. Caitlin była przybita. Miała uczucie odrętwienia. W uszach słyszała lekki szum, jakby wokół niej nastąpiła nagła zmiana ciśnienia. Poczuła się słabo. Mdliło ją, nogi się pod nią uginały. Zrozumiała to, z czego wielu nie zdawało sobie jeszcze sprawy - być może piątkowego wieczoru zniszczono tu życie wielu, wielu ludzi. Kiedy znalazła się w „numerze 13", zobaczyła przede wszystkim zastępy sekretarek, piszących w zawrotnym tempie na maszynach. Poustawiano je w korytarzach, niedaleko wejścia. Giełdowi urzędnicy kręcili się z ważnymi minami, czyniąc wrażenie bardzo zajętych; trzymali notatniki

z uchwytem do przypinania kartek, przenosząc wiadomości z jednego pokoju do drugiego. Caitlin objęła wzrokiem całą scenę, a potem ruszyła zwinnym krokiem stąpając po potłuczonym szkle i szczątkach wystroju sufitu. Natychmiast otoczyło ją kilku uzbrojonych po zęby policjantów, żądając dowodu tożsamości. Uśmiechnęła się do samej siebie, wyciągając dokumenty. Nikt nie wiedział, kim była; ani jedna osoba z obecnych w foyer budynku jej nie rozpoznała. Typowe. Cholera, jakie to było typowe. Przez ostatnie trzy lata Caitlin Dillon była chyba najdziwniejszą postacią na Giełdzie -jako jeden z dyrektorów Komisji Papierów Wartościowych miała znaczne wpływy, jednak pozostawała nie znana wielu z otaczających ją pracowników. Kobiety zostały dopuszczone na giełdowy parkiet dopiero w 1967 roku. I tak nie było ich tu za wiele. W galerii dla gości nadal można było przeczytać niesławny napis: KOBIETY TO MARNI GRACZE. POZOSTAWIONE SAMYM SOBIE, SA BEZRADNE W KONFRONTACJI Z MĘŻCZYZNAMI, PRZEWYŻSZAJĄC ICH W KILKU DZIEDZINACH, NA GIEŁDZIE SĄ SKAZANE NA POZYCJE TYLNYCH SZEREGÓW. BEZ POMOCY MĘŻCZYZNY, KOBIETA NA WALL STREET JEST JAK OKRĘT BEZ STERU. Caitlin Dillon odziedziczyła swoją posadę właściwie przypadkiem; jej poprzednik zmarł nagle na zawał. Wiedziała, że dawano jej najwyżej dwa miesiące na utrzymame się na stanowisku. Porównywano jej sytuację z pozycją żony polityka, która zajęła jego miejsce po nagłej śmierci czy chorobie męża. Niektórzy nazywali Caitlin „tymczasowym dyrektorem". Między innymi z tego powodu - a także z kilku innych - postanowiła, że dopóki ma tę pracę, będzie najbardziej twardym dyrektorem Komisji Papierów Wartościowych od czasów samego profesora Jamesa Landisa. Cóż miała do stracenia? Dlatego też od samego początku uchodziła za osobę, która wie, czego chce. Niektórzy zarzucali jej obsesyjną skłonność do przeprowadzania prywatnych śledztw; skutecznie ujawniała nadużycia najwyższych urzędników, nawet największych amerykańskich korporacji. - Coś ci po cichu powiem - oznajmiła raz serdecznej przyjaciółce, Meg 0'Brian, która była redaktorem finansowym „Newsweeka". - Cała pierwsza dziesiątka najbardziej poszukiwanych przestępców w Ameryce pracuje na Wall Street. Jak na „tymczasowego" dyrektora, bardzo szybko poznano się na zdolnościach pani Dillon. Tajemnica Caitlin Dillon, fakt, że wypłynęła tak nagle znikąd, zdumiewała wszystkich coraz bardziej, szczególnie w miarę

68

utrzymywania się z powodzeniem na stanowisku. Rekiny giełdy nadal chciały, żeby jej miejsce zajął ktoś inny, jednak nagle okazało się, że nie jest to takie proste. Po prostu, Caitlin była za dobra w tym, co robiła. Stała się zbyt znaną postacią w amerykańskim światku finansowym. 0 7.45 Caitlin dotarła w końcu do swojego biura. Było odpowiednio duże, nawet eleganckie. Zdjęła płaszcz, usiadła i westchnęła głęboko. Na jej biurku leżał przygotowany dla niej zeszłego wieczoru raport o zniszczeniach. Przerzucając wzrokiem kartkę, poczuła narastającą rozpacz; tak wielkie okazały się straty: Bank Rezerw Federalnych Salomon Brothers Bankers Trust Affiliated Fund Merrill Lynch

67

U.S. Trust Corporation The Depository Trust Company 1 tak dalej, i dalej; w sumie czternaście biurowców zostało częściowo lub całkowicie zniszczonych. Zamknęła oczy i położyła dłonie na raporcie. Gdyby tylko mógł wskazać jej jakiś ślad, coś, czego można by się uchwycić. Czternaście różnych przedsiębiorstw finansowych - to było za dużo, wymykało się spod jej kontroli. Otworzyła oczy. Zaczynał się drugi dzień oficjalnego śledztwa w sprawie Zielonej Wstążki, a ona nie wiedziała więcej niż na początku. To będzie długa niedziela... Arch Carroll wysiadł z wygodnej limuzyny należącej do Departamentu Stanu i ruszył szybkim krokiem w stronę szarego, kamiennego wejścia budynku przy Wall Street 13. Przynajmniej ten obiekt Zielona Wstążka pozostawiła w spokoju. Dziwiło go to. Jeśli jakaś organizacja terrorystyczna zamierzała zadać potężny cios amerykańskiej gospodarce, dlaczego nie miałaby zniszczyć nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych? Carroll miał na sobie sięgający do kolan płaszcz z czarnej skóry, który dostał od Nory na Boże Narodzenie, na rok przed jej śmiercią. Żartowała wtedy, że Arch wygląda w nim jak główny bohater któregoś z sensacyjnych filmów. Teraz ten płaszcz był jednym z jego kilku osobistych skarbów. Nieważne, że był trochę za ciasny pod pachami. Nigdy nie pozwoliłby go przerobić; chciał, żeby pozostawał dokładnie taki, jaki ofiarowała mu Nora. Arch palił wymiętego papierosa. Czasami zabierał Mickey Kevina i Clancy'ego na mecze New York Knicksów albo Rangersów; zakładał wtedy ten płaszcz i palił wygniecione pety. Chłopcy śmiali się z niego. Mówili, że próbuje wyglądać jak Clint Eastwood na filmach. Dobrze wiedział, że to nieprawda. To Clint Eastwood próbował wyglądać jak on, jak jakiś twardy, miejski gliniarz. Idąc szybko przez długie korytarze, Carroll ściągnął z siebie płaszcz. Przez kilka kroków trzymał go na ramionach jak pelerynę. Potem przewiesił go przez rękę, sądząc, że będzie to lepiej wyglądało. Na dostojnych korytarzach Wall Street 13 pełno było sztywnych, elegancko ubranych biznesmenów czy urzędników. Carroll otworzył obite skórą drzwi do sali konferencyjnej Giełdy, w której unosiła się woń potu i dymu papierosowego. Pomieszczenie, gdzie zazwyczaj spotykał się zarząd, miało wielkość dużej sali teatralnej. Spotkanie już się rozpoczęło. Spóźnił się. Był zmęczony lotem, a jego nerwy pobudzone amfetaminą - napięte. Spojrzał na zegarek. Czekał go kolejny długi dzień. Rozejrzał się po słabo oświetlonej sali. Wypełniona była przez personel nowojorskiej policji, oficerów armii, prawników różnych firm i ludzi oddelegowanych przez banki i domy maklerskie do prowadzenia śledztwa. Jedyne wolne miejsca znajdowały się daleko z przodu. Arch jęknął w duchu i skulił się. Niezdarnie minął czyjeś nogi w eleganckich, prążkowanych spodniach, to znów jakiś opasły brzuch. Przedzierał się ku pierwszemu rzędowi; pomyślał, że chyba wszyscy mu się przyglądają. Mówca - była nią kobieta - sypała interesującymi informacjami: - Powiem państwu, jak zarobić masę pieniędzy na Wall Street. Wystarczy ukraść trochę bogatym, potem średnio bogatym i jeszcze mniej bogatym... Z kątów sali dobiegł nerwowy śmiech. Kobieta przy mikrofonie kontynuowała: - Giełdowy system bezpieczeństwa po prostu nie działa. Jak wszyscy

69

wiemy, tutejsza sieć komputerowa jest jedną z najstarszych na świecie. Dlatego właśnie łatwo o nieszczęście. Carroll znalazł wreszcie miejsce. Usiadł; teraz już tylko głowa wystawała mu ponad szare, aksamitne oparcie; kolanami dotknął drewnianego podium. - System komputerowy giełdy nowojorskiej to powód do wstydu... Arch podniósł głowę, żeby spojrzeć na mówiącą. O rany! Widok stojącej za mównicą Caitlin Dillon odurzył go zupełnie. Jej lśniące, kasztanowe włosy podwinięte przy końcach spływały do ramion. Długie nogi, szczupła talia. Jest wysoka - ma chyba z metr siedemdziesiąt. Wyglądała jeszcze bardziej intrygująco niż wtedy, w Waszyngtonie, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy.

70

Patrzyła na niego. Jej ciemne oczy spokojnie oceniały wszystko, co widziały. Tak, spoglądała w dół, bezpośrednio na Archa. - Czy spodziewa się pan jakiś kłopotów podczas mojego wystąpienia, panie Carroll? - Wzrok pani Dillon spoczął na browningu, wystającym Archowi z kabury na piersi. Carroll poczuł się nagle zawstydzony, zarówno treścią pytania, jak i tonem, jakim wymówiła jego nazwisko. Wydawała się z niego trochę kpić. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Wzruszył ramionami i spróbował zagłębić się w krześle. Dlaczego nie przyszła mu do głowy żadna żartobliwa odpowiedź, jakie zawsze miewał w takich sytuacjach? Caitlin Dillon z powrotem przeniosła uwagę na audytorium. Natychmiast powróciła do poprzedniej myśli, nie gubiąc ani słowa z tego, co zamierzała powiedzieć.  Podczas ubiegłej dekady - zaczęła i na ekranie za jej plecami pojawił się natychmiast odpowiedni wykres - poziom zagranicznych inwestycji na terenie Stanów Zjednoczonych wzrósł bardzo gwałtownie. Na nasz rynek wpłynęły miliardy franków, jenów, peset i marek, o łącznej wartości osiemdziesięciu pięciu miliardów dolarów. Na przykład, The Midland Bank of England przejął w całości kalifornijski Crocker National Bank. Nippon Kokan kupił połowę akcji National Steel Corporation. I tak dalej, i dalej.  Przykro mi to mówić, ale jeśli tempo nie ulegnie zmianie, Japończycy, Arabowie i Niemcy wkrótce przejmą kontrolę nad dziedzictwem naszej gospodarki. Recytowała przerażające fakty i liczby, opisujące obecną sytuację na rynku finansowym, a Carroll słuchał. Słuchał i patrzył. Nic nie mogło oderwać od niej jego wzroku; chyba żeby ktoś znowu podłożył bomby. W oczach Caitlin Dillon był jakiś zniewalający błysk, a w uśmiechu niespodziewany element ciepła. Ale czy to aby na pewno ciepło? Słodka nieśmiałość? Jak mogłaby poradzić sobie z pracą na takim stanowisku, gdyby była nieśmiała i wrażliwa? Słowo „ciepły" nie istniało w miejscowym słownictwie. Wyglądała elegancko, nawet w skromnym zielonkawym, tweedowym kostiumie. Miała swój styl i tak w ogóle uznał, że była w porządku. Jednak przede wszystkim, wydawała się nieosiągalna. To jedno słowo nasunęło się Archowi; wydawało się ono najprecyzyjniej określać tę kobietę. Nieosiągalna. Podczas całego życia ani on, ani nikt, kogo znał, nigdy nie poznał żadnej z tych efektownie wyglądających kobiet, jakie nader często widywało się na ulicach Nowego Jorku, Waszyngtonu, Paryża. Kto w takim razie, u licha, je znał? Czy istniał jakiś odpowiadający im gatunek nieosiągalnych mężczyzn, nad którym Carroll nigdy się nie zastanawiał? Jaki człowiek budził się przy tej Caitlin Dillon? Jakiś nieprzytomnie bogaty rekin giełdowy? Jeden z piratów tej gry? Tak, mógłby się założyć, że ktoś w tym rodzaju.

71

Uwaga Archa skupiła się z powrotem na treści wystąpienia. Pani Dillon opisywała w skrócie zagrożenie, wynikające z obecności Zielonej Wstążki, niewystarczający stan danych komputerowych, jakimi dysponuje obecnie giełda, wstrzymanie międzynarodowych transferów pieniężnych. Materiały, które opisywała, dotyczyły spraw bardzo poważnych i były niepokojące w treści. - Ku zdumieniu wszystkich, jak dotąd, nie było żadnych dalszych sygnałów ze strony terrorystów, kimkolwiek są. Jak być może państwo wiedzą, nie wysunięto jakichkolwiek żądań. Nie było żadnego ultimatum. Po prostu, jak dotąd, nie podano powodu, dla którego w piątek stało się to, co się stało. Po zakończeniu bieżącego spotkania odbędzie się następne, dla moich pracowników oraz analityków rynku. Musimy zrobić coś z komputerami przed poniedziałkowym otwarciem giełdy. Jeśli się nie uda... to przewiduję duże kłopoty. Na sali zapadła cisza. Zamilkły odgłosy przesuwanych stóp i przewracanych papierów. - Czy ma pani na myśli panikę? Załamanie się rynku? O jakich kłopotach pani mówi? - zawołał ktoś na głos. Caitlin przerwała na moment. Arch widział, że stara się teraz z najwyższą uwagą dobrać jak najodpowiedniejsze słowa.  Sądzę, że wszyscy musimy wziąć pod uwagę... możliwość, nawet pewne prawdopodobieństwo jakiejś formy paniki na rynku, w poniedziałek rano.  Jak pani rozumie pojęcie paniki? Proszę podać nam przykład poprosił jeden z najwyższych urzędników.  Wartość indeksu giełdowego może, powtarzam: może spaść w bardzo szybkim tempie o kilkaset punktów. W ciągu kilku godzin. Jeżeli tylko zdecydują się otworzyć rynki w poniedziałek. W Tokio, Londynie i Genewie ciągle nad tym dyskutują. -• Kilkaset punktów! - jęknęła niemała część maklerów. Carroll patrzył, jak reagują na stające im przed oczami wizje straconych mercedesów, posiadłości w angielskim stylu, modnych ubrań. Koniec z wygodnym życiem. Jakie to wszystko kruche! - pomyślał. - Czy mówimy o drugim Czarnym Piątku? - zapytał ktoś z tylnych rzędów. - Chce pani powiedzieć, że może zdarzyć się krach? Caitlin zmarszczyła brwi. Rozpoznała zadającego pytanie - sztywnego, zadufanego w sobie urzędasa z jednego z większych nowojorskich banków. - Jeszcze niczego takiego nie powiedziałam. Tak, jak sugerowałam wcześniej, gdybyśmy mieli do dyspozycji bardziej nowoczesny system komputerowy, gdyby Wall Street dołączyła do reszty współczesnego

72

świata, wiedzielibyśmy bez porównania więcej. Jutro poniedziałek. Zobaczymy więc, co się zdarzy. Powinniśmy być przygotowani. To właśnie chcę państwu przekazać - żebyśmy byli gotowi. Na zmianę. Po tych słowach, Caitlin Dilłon zeszła z podium. Arch patrzył, jak wychodzi z sali; jednocześnie spostrzegł zbliżającego się do niego kapitana Francisa Nicoio z oddziału pirotechnicznego nowojorskiej policji. Był to jeden z tych specjalistów, którzy lubią robić wrażenie elegantów - nosił cienkie, błyszczące wąsiki i ubierał się w trzyczęściowe, prążkowane garnitury. - Pozwól na chwilę, Arch - powiedział, po czym dość tajemniczym gestem wskazał Carrollowi drogę. Opuścili pospiesznie salę i ruszyli skąpo oświetlonymi korytarzami. Po kilku zakrętach Nicoio otworzył drzwi do niewielkiego biura przylegającego bezpośrednio do giełdowego parkietu. Zamknął je z miną kogoś, kto pragnie zachować ważną tajemnicę.  Co się dzieje? - zapytał Arch, ciekawy, a jednocześnie trochę rozbawiony. - Powiedz mi, Francis.  Sam zobacz - odpowiedział kapitan, wskazując na zwykłe, tekturowe pudło, stojące na biurku. - Otwórz. Naprawdę.

-- Co tam jest? - Carroll niepewnie zbliżył się do pudła. Delikatnie oparł końce palców o jego wierzch.  Śmiało. Nie ugryzie cię. Arch zajrzał do środka.  Skąd to się u diabła wzięło? Daj spokój, Frank! - Dozorca znalazł to za zbiornikiem w jednej z ubikacji - wyjaśnił Nicoio. - Biedak prawie zesrał się ze strachu. Carroll przyglądał się urządzeniu, starannie owiniętemu błyszczącą zieloną wstążką. - Jest zupełnie niegroźne - dodał kapitan. - Od początku nie miało wybuchnąć. Arch gapił się ciągle na profesjonalnie zrobioną bombę. „Od początku nie miało wybuchnąć". Czyli - kolejne ostrzeżenie? - Mogli roznieść to miejsce w drobny mak - powiedział. Nicoio odchrząknął. - Mogli -zgodził się. -Plastik, tak jak we wszystkich innych. Ktokolwiek to zrobił, Arch, wiedział, za co się zabiera. Carroll podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Zobaczył stojących wszędzie dookoła policjantów. Prawdziwa strefa wojny.

9

W ten niedzielny poranek sierżant Harry Stemkowsky rozbił za pomocą widelca po kolei wszystkie trzy jajka, położył na nich grubą warstwę ketchupu, a potem posmarował masłem i dżemem truska*wkowym cztery gorące kawałki tostowego, białego chleba. Był gotów do uczty. Wspaniały posiłek był taki sam jak zwykle: siekana, peklowana wołowina, jajka i biały chleb. Harry znajdował się w barze Dream Doughnut Coffee na rogu Dwudziestej Trzeciej Ulicy i Dziesiątej Alei. Minęły mniej więcej trzy godziny od chwili rozpoczęcia przez niego zmiany. Przez całe rano marzył o jedzeniu. Prawie zawsze, kiedy jadł śniadanie w tym barze, w jego głowie zachodził dokładnie taki sam proces myślowy. Jak dobrze było wydostać się wreszcie ze szpitala weteranów Erie VA Hospital. Co to było za gówno! Wspaniale było znowu żyć. Miał teraz ważny powód, żeby iść naprzód; w jego życie został tchnięty nowy duch. A wszystko to dzięki pułkownikowi Davidowi Hudsonowi. Był on najlepszym nie tylko żołnierzem, przyjacielem, ale chyba w ogóle człowiekiem, jakiego Stemkowsky w życiu poznał. Pułkownik Hudson dał szansę na lepsze jutro całej ich grupie. Zaoferował im misję Zielonej Wstążki. W jakiś czas później, tego samego poranka, pułkownik David Hudson jechał po Jane Street w West Village. Wychylił głowę zza na wpół opuszczonej szyby taksówki i przyjrzał się badawczo szarej okolicy. * Zawołał przed siebie, prosto w zimny deszcz i smagający mu twarz wiatr: - Zardzewieje pan tam, sierżancie. Niech pan schowa swoją żałosną dupę do środka. Harry Stemkowsky siedział pewnie na starym, aluminiowym wózku. Sterczał tak pośród ulewy, niczym zjawa, prosto przed wjazdem do garażu Vets and Messengers.

74

Był to dla Hudsona głęboko poruszający widok, chyba bardziej smutny niż niesamowity. Prawdziwa ilustracja tego, co zostało ostatecznie osiągnięte w Wietnamie. Oto Harry Stemkowsky, wzruszający nie mniej niż którekolwiek ze zdjęć, jakie zrobiono rannym w Azji. Hudson poczuł, jak zaciskają mu się zęby i wraca zadawniona wściekłość. Opanował ją przemocą. Nie było teraz czasu na osobiste sentymenty. Ani sensu,

pogrążać się w bezcelowej złości. Zanim pułkownik dobiegł do wyblakłych drzwi garażu, Stemkowsky już uśmiechał się do niego szeroko. - Idzie pan do karceru, sierżancie, na dożywocie. Zwariował pan powiedział poważnie Hudson. - Nie przyjmuję żadnych tłumaczeń. Zaczynał się już jednak uśmiechać. Wiedział, dlaczego Stemkowsky czeka na zewnątrz. Umiał już na pamięć historie opowiadane przez jego ludzi. Postawiłby wszystko na to, że zna osobowości Vetsów nie gorzej niż ich historie służby. - Chcia-chciałem tu b-być. Kiedy, kiedy pan przyjedzie. Tto-to dlatego, panie puł-puł-pułkowniku. Głos Hudsona złagodniał. - Tak, wiem, wiem. Naprawdę dobrze znowu pana widzieć, sierżancie. Ale i tak dupek z pana. - Z westchnieniem, schylił się i z łatwością podniósł potężną prawą ręką ważący sześćdziesiąt dwa kilogramy korpus Harry'ego Stemkowsky'ego. Od czasu wiosennej ofensywy 1971 roku, Stemkowsky był tylko bezradnym kaleką. Był także absolutnie nieuleczalnym jąkałą, od chwili, kiedy przeszyło go siedemnaście kul radzieckiego karabinu maszynowego SKS. Żałosny wrak, przynajmniej jeszcze kilka miesięcy temu. Wspinając się po wąskich, pachnących pleśnią schodach, pułkownik postanowił nie myśleć już więcej o Wietnamie. To miało być ich przyjęcie. Jak dotąd, Zielona Wstążka odnosiła spektakularne sukcesy operacyjne. Z sali na górze dobiegały głośno dźwięki piosenki George'a Thorogooda i Destroyersów „Bad to the Bonę" - „Zły aż do szpiku kości". To dobry kawałek. Trafny wybór. - A oto i sam pułkownik! Wszedłszy do ponurego pomieszczenia na piętrze, Hudson usłyszał wokół siebie istną burzę dzikich okrzyków radości. Przez moment poczuł się zakłopotany. Pomyślał wreszcie, że dał tym dwudziestu sześciu weteranom jak gdyby nowe życie, obdarował ich celem, który przezwyciężył w nich gorycz, jaką przywieźli z Wietnamu.  Przyszedł pułkownik, przyszedł pułkownik! Schowajcie dziewczyny!  Cholera! Johnnie Walkera też wstawić do szafy... Żartowałem, sir.  Jak się macie, gamonie? Bonanno? Hale? Scully?  Sir... udało nam się, do licha, no nie?  Tak, udało nam się. Przynajmniej na razie.  Sir! Wspaniale, że pan przyszedł. Wszystko poszło dokładnie tak, jak pan powiedział.  Owszem. To była łatwa część planu. Dwudziestu sześciu mężczyzn cieszyło się jak nigdy. Hudson zasłonił oczy dłonią, rozejrzawszy się po obskurnym pomieszczeniu, gdzie spotykali się w tajemnicy od prawie półtora roku. Widział znajome twarze, poszarpane, niezdarnie przycięte brody, niemodne, długie włosy, spłowiałe, wojskowe kurtki. Był w domu. Wśród swoich. Oczekiwali go z radością. Czuł fale prawdziwego ciepła, jakim promieniowali na jego widok. Przez króciutki moment omal nie stracił panowania nad sobą. Poczuł dławienie w gardle i wilgoć w oczach. W końcu wykrzywił twarz w konspiracyjnym uśmiechu. - Dobrze znowu was wszystkich zobaczyć. Kontynuujcie przyjęcie. To rozkaz. Ruszył naprzód, ściskając dłonie, pozdrawiając pozostałą część grupy - Jimmiego Cassio, Harolda Freedmana, Mahoneyra, Keresty'ego, McMahona, Martineza... Wszyscy oni nie byli zdolni zintegrować się z amerykańskim społeczeństwem po powrocie z Wietnamu. Hudson osobiście odnalazł każdego w ciągu ostatnich szesnastu miesięcy i włączył do Zielonej Wstążki. Przesuwając wzrok po ich twarzach czuł głęboki związek z tymi

75

ludźmi; myślał o następnych rozkazach, jakie wyda, o ostatecznym celu misji. Dwudziestu sześciu Vetsów było ludźmi niezdolnymi do normalnego życia. Przeważnie bezrobotni; według standardowych amerykańskich kryteriów sukcesu wszyscy należeli do przegranych. Przynajmniej połowa z nich cierpiała na jakąś formę PTSD, czyli na posttraumatyczny zespół stresowy. Dolegliwość ta, tak powszechna wśród weteranów Wietnamu, trzykrotnie zwiększyła po wojnie liczbę swoich ofiar. Do objawów PTSD należało między innymi ponowne przeżywanie koszmarów, na jawie i we śnie; natarczywe wspomnienia, których nie dało się usunąć z pamięci. Innym skutkiem PTSD było coś w rodzaju emocjonalnego odrętwienia, schizoparanoidalnego wyłączenia z otaczającej rzeczywistości, czasami połączonego z poczucim winy za to, że udało im się przeżyć. Pułkownik wiedział o tym z własnego doświadczenia - sam cierpiał jeszcze na PTSD. Nigdy nikomu nie pozwoli dowiedzieć się, ile cierpienia ciągle przeżywa. Dwudziestu sześciu mężczyzn stłoczonych w ciasnej przebieralni dla taksówkarzy było w Wietnamie i Kambodży wyjątkowo dzielnymi żołnierzami. Każdy z nich kiedyś służył pod rozkazami Hudsona. Wszyscy byli wysoko wykwalifikowanymi specjalistami; każdy posiadał jakąś

76

umiejętność, która w cywilizowanym społeczeństwie nie wydawała się potrzebna nikomu. Poza pułkownikiem. Steve Glickman, „Koń", i Paul Melindez, „Niebieski", byli najlepszymi strzelcami wyborowymi, jakimi Hudson dowodził. Michael Dcmunn i Rich Scully to eksperci od materiałów wybuchowych, a w szczególności od sporządzania skomplikowanych bomb z plastiku. Manning Rubin mógłby zarabiać tysiąc dolarów tygodniowo, pracując dla Forda czy General Motors. Gdyby tylko poza talentem do naprawiania samochodów posiadał odrobinę cierpliwości, zdolności współżycia z tymi bałwanami z przedmieść. Davey Hale miał encyklopedyczną wiedzę na każdy niemal temat, włączając w to nowojorską Giełdę Papierów Wartościowych. Campbell, Bowen, Kamerer i Generalli byli znakomitymi żołnierzami zawodowymi, najemnikami. Od czasów Wietnamu zdążyli już służyć za pieniądze w Angoli, Salwadorze, nawet na ulicach Miami. Cała grupa stanowiła szczególnie niebezpieczny oddział w bezpośredniej walce ulicznej, gdzie człowiek staje przeciw człowiekowi. Ten właśnie fakt będzie najistotniejszym czynnikiem podczas drugiej fazy misji Zielonej Wstążki. - W porządku, panowie. Mamy do wykonania małą pracę domową •powiedział pułkownik. -To ostatnia okazja do ponownego przestudiowania szczegółów i ostatecznych rozkazów operacyjnych. Jeśli moje słowa brzmią jak na oficjalnej naradzie wojskowej, to dobrze; właśnie taką naradę zaczynamy. Hudson przerwał, po czym przebiegł wzrokiem po twarzach zebranych. Wszyscy przyglądali się pułkownikowi z najwyższym skupieniem. Ich grupę łączyło coś więcej niż tylko wspólne zadanie bojowe, misja Zielonej Wstążki. Spajały ją więzy wspólnie przelewanej krwi i nadziei, zrodzonej z tragicznej historii. - Dygresja osobista, panowie. W Centrum Broni Specjalnych imienia Kennedy'ego i w szkole Fort Bragg, powtarzali mi ciągle, że „diabeł tkwi w szczegółach". Kiedy już wreszcie ta prawda do mnie dotarła, wyryła mi się w pamięci bardziej niż wszystko inne, czego nauczyłem się wcześniej i później. A zatem chcę jeszcze raz powrócić do pewnych szczegółów. Być może trzeba będzie powtórzyć je nawet dwukrotnie, biorąc pod uwagę liczbę uczestników. Szczegóły, panowie... jeśli je dopracujemy - zwyciężymy. Jeśli nie - przegramy. Tak jak w Wietnamie. Vets 1 przygotował swoje wystąpienie wzorując się na zwięzłych,

technicznych naradach polowych, jakie praktykowano w Siłach Specjalnych. Chciał, żeby jego ludzie przypomnieli sobie teraz jak najdokładniej Wietnam. Pragnął, żeby działali dokładnie tak samo jak wtedy - ze śmiałością i odwagą, poświęceniem dla Stanów Zjednoczonych i, zawsze, z honorem. Pułkownik czuł pulsowanie krwi i lekkie mrowienie w całym ciele. Mówił bez posługiwania się notatkami - należało pamiętać wszystko. Tego teoretyczna wiedza i zdolność do panowania nad drobiazgami zostały tego popołudnia w pełni wykorzystane. Przez prawie dwie i pół godziny cierpliwie omawiał każdy możliwy do przewidzenia scenariusz, wszystkie prawdopodobne, a nawet nieprawdopodobne okoliczności, jakie mogły zajść, powodując zmiany, a nawet koniec misji Zielonej Wstążki. Odwoływał się do sprawdzonych w armii środków ułatwiających zapamiętywanie: map topograficznych, mnemotechniki, schematów organizacyjnych. W pewnej chwili, gdzieś z końca pomieszczenia, rozległ się głęboki, chropawy głos. Człowiekiem, który przemówił, był jeden z byłych najemników, Murzyn z Południa, Clint Hurdle. - Dlaczego jest pan taki pewien, że każdy z nas wytrzyma, panie pułkowniku? Teraz nie będzie już tak łatwo. Skąd wiadomo, że kiedy zrobi się gorąco, nikt nie spieprzy sprawy, dając po prostu dyla? W niewielkim pomieszczeniu zapanował nagle szum. Hudson zastanowił się głęboko nad odpowiedzią. Szczerze mówiąc, sam zadawał sobie to pytanie setki razy. Zawsze brał pod uwagę najgorsze, a potem wymyślał kilka alternatywnych sposobów skutecznego uniknięcia nieszczęścia. - Nikt - zaczął - ani jeden z was, nie załamał się w walce. Podczas wojny, której żaden z was nie chciał ani nie uważał za słuszną. Nikt nie załamał się w obozach jenieckich! Nawet jedna osoba! I teraz też nikt się nie załamie. Jestem gotowy postawić wszystko, co wspólnie wypracowaliśmy, na tę jedną kartę. Po tym trudnym pytaniu i pełnej emocji odpowiedzi, zapanowała niewygodna cisza. Pułkownik stalowym wzrokiem powoli przesunął raz jeszcze po twarzach zebranych. Hudson chciał, żeby wszyscy podzielali jego zaufanie; poczuli to samo co on. Mimo że, być może, trudno to było stwierdzić na pierwszy rzut oka, każdy z obecnych został starannie wybrany spośród setek weteranów. Każdy był wyjątkowym żołnierzem. - Jeśli jednak ktokolwiek z was ma zamiar zrezygnować, teraz jest na to czas. W tej właśnie chwili, panowie. Dzisiejszego popołudnia. Czy jest ktoś taki? Ktoś, kto chciałby nas opuścić? Jeden z mężczyzn zaczął powoli bić brawo. W ślad za nim inni. W końcu wszyscy z powagą klaskali swojemu dowódcy. co*kolwiek miało się zdarzyć, przeżyją to razem. Pułkownik pokiwał głową; śmiały oficer odzyskał panowanie nad swoimi ludźmi. - Ustaliłem przydziały zagraniczne i specjalne. Nie zamierzam dyskutować na ich temat ani wysłuchiwać jakichkolwiek pretensji. Na polu

78

walki panuje zamieszanie. My w nie nie popadniemy. To właśnie jeden z powodów, dzięki któremu wygramy tę wojnę. Hudson podszedł do długiego, drewnianego stołu i zaczął rozdawać grube, oficjalnie wyglądające teczki. Na każdej z nich widniała starannie naklejona etykietka. Wewnątrz znajdowały się podrobione amerykańskie paszporty i wizy, bilety lotnicze na pierwszą klasę, ogromne sumy pieniędzy i kopie przedstawionych na odprawie map topograficznych. Diabeł tkwił w szczegółach.  Cassio pojedzie do Zurychu - zaczął pułkownik.

77

 Stemkowsky i Cohen biorą Izrael i Iran. Scully zajmie się Paryżem. Harold Freedman - Londynem, a potem Toronto. Jimmy Holm trafi do Tokio. Vic Fahey - do Belfastu. Reszta z nas pozostanie tu, w Nowym Jorku. Podniósł się jęk niezadowolenia, niczym wśród gromadki uczniów. Hudson uciął go natychmiast krótkim ruchem ręki.  Panowie. Powiem to tylko raz, teraz, więc musicie dobrze zapamiętać: Podczas kiedy będziecie w Europie, Azji, Ameryce Południowej, sprawą absolutnie podstawową jest to, żebyście zachowywali się i ubierali dokładnie w takim stylu, jaki został zaplanowany. Wbijcie sobie do głowy takie zdanie: Nic nie jest skuteczniejsze od przesady.  Wszystkie bilety lotnicze, jakie dostajecie, są na lot w pierwszej klasie. Pieniądze, które macie przeznaczone na ubrania i restauracje, mają zostać wydane. Wydajcie je. Rozrzucajcie je na prawo i lewo. Bądźcie bardziej ekstrawaganccy niż komukolwiek z was się marzyło. Bawcie się, jeśli to możliwe, biorąc pod uwagę powierzone zadania. To rozkaz! Pułkownik złagodził ton.  Na następne parę dni każdy z was musi stać się pewnym siebie, odnoszącym sukcesy amerykańskim biznesmenem. Macie być tacy jak ludzie z Wall Street, których życie obserwowaliśmy przez cały rok. Myślcie jak finansiści, wyglądajcie jak oni, działajcie, jakbyście byli potężnymi ludźmi pieniądza.  Około szesnastej trzydzieści zostaniecie odpowiednio ostrzyżeni, ogoleni i - wierzcie czy nie - zrobią wam manicure. Ubrania także zostały starannie dobrane. Pochodzą od Brooks Brothers i Paula Stuarta; to wasze ulubione sklepy, panowie. Koszule i krawaty są firmy Turnbull & Asser. Portfele - Dunhilla. Znajdują się w nich karty kredytowe i mnóstwo gotówki w walutach krajów, do których jedziecie. Przerwał i przebiegł wzrokiem po swoich ludziach. - Sądzę, że to wszystko, co miałem do powiedzenia... poza jeszcze jednym. Życzę wam wszystkim jak najwięcej szczęścia, jakie tylko jest możliwe. Życzę każdemu z was wszystkiego co najlepsze w przyszłości, po zakończeniu misji. Wierzę w was. I wy uwierzcie w siebie.

Pułkownik David Hudson zamknął na chwilę oczy, a potem szybko je otworzył. Nie mógł powiedzieć im tego, co myśli i czuje. Jego twarz nie zdradziła niczego. Była jak nieruchoma maska, patrząca na grupę ludzi zebranych w przebieralni dla taksówkarzy. Podniósł rękę i oznajmił niemal religijnym tonem: - A teraz, ruszajmy na spotkanie z przeznaczeniem!

10

Była czternasta trzydzieści, w niedzielę. Arch Carroll położył nogi w zużytych, roboczych buciorach na swoim biurku w „numerze 13". Ziewnął tak szeroko, aż poczuł, jakby ktoś mu przed chwilą przestawił szczękę. Przeprowadził już cztery, skrajnie wyczerpujące i zupełnie bezskuteczne przesłuchania. Kłamali przed nim najlepsi, najniebezpieczniejsi prowokatorzy i terroryści mieszkający w Nowym Jorku i okolicach. Carroll specjalnie wybrał sobie ciasne biuro, schowane gdzieś na tyłach budynku giełdy. Wokół urzędował jego mały, ale oddany zespół: sześciu oryginałów, policyjnych renegatów i dwie cierpliwe sekretarki. Farba odchodziła ze ścian, niczym skóra z poparzonego. Szyba w oknie została wybita przez Zieloną Wstążkę, więc Arch zakrył dziurę pakowym papierem. I tak przesiąkało. Jego miejsce pracy mogło doprowadzić człowieka do depresji, podobnie jak i zadanie, które przed nim

79

stało. Nawet światło, które jakimś cudem przedostawało się do wewnątrz, było rozstrająjące: brunatne, przyćmione, ponure. Pierwsi czterej podejrzani, jakich przesłuchał Carroll, byli znanymi terrorystami; dwóch z Frontu Wyzwolenia Angoli, jeden z OWP i jeden, który zajmował się zbieraniem funduszy dla IRA. Niestety, żaden z nich nie wiedział o ataku na Wall Street nic więcej niż Arch. Nie krążyły żadne pogłoski. Każdy przekonująco przysiągł to po długim, wyczerpującym przesłuchaniu. Carroll zastanawiał się, jak to możliwe. Przecież ktoś musiał coś wiedzieć o Zielonej Wstążce. Nie wysadza się po cichu w powietrze połowy Wall Street po to, żeby potem nie pisnąć ani słowa przez ponad czterdzieści godzin. Obdrapane drewniane drzwi do jego biura otworzyły się ponownie. Spojrzał przez opary dymiącego kubka z kawą. Zjawił się Mikę Caruso, jeden z pracowników Archa. Caruso był niedużym, drobnym człowieczkiem; pracował kiedyś w policji, spędzając

81

czas za biurkiem. Miał czarną czuprynę, zaczesaną wysoko nad czołem, na modłę lat pięćdziesiątych. Zazwyczaj ubierał się w pstrokate, hawajskie koszule, noszone na wierzchu workowatych spodni. W ten sposób wnosił do ponurego, policyjnego światka trochę koloru. Carroll uwielbiał go za wyjątkowy wręcz brak stylu.  Mamy teraz Isabellę Marąuezę - oznajmił Caruso. - Już się drze, że chce się skontaktować ze swoim prawnikiem z Park Avenue. Znaczy, wrzeszczy jak cholera.  To brzmi obiecująco. Nareszcie ktoś został wyprowadzony z równowagi. Wprowadź ją. Chwilę później do pokoju wpadła, niczym tropikalny cyklon, hoża Brazylijka.  Nie wolno wam tak ze mną postępować! Jestem obywatelką Brazylii!  Przepraszam, ale chyba bierze mnie pani przez pomyłkę za kogoś, kto się tym przejmuje. Proszę usiąść - odezwał się spokojnie Arch, nie podnosząc się zza zaśmieconego biurka.  Jak to? Za kogo się pan uważa? - Powiedziałem: siadaj, Marąueza. Ja tu zadaję pytania, nie ty. Carroll rozparł się w fotelu i przyjrzał się Isabelli. Miała błyszczące, sięgające do ramion włosy, pełne usta umalowane jaskrawą, czerwoną szminką; zadarta broda, nadawała jej wyzywający wygląd. Jej ubranie było bardzo drogie i pretensjonalne. Miała na sobie obcisłe spodnie do konnej jazdy z szarego aksamitu, jedwabną bluzkę, botki-kowbojki, krótką, futrzaną kurtkę. Terrorystyczny szyk - pomyślał Arch.  Ubiera się pani jak wzbogacony Che Guevara -powiedział w końcu z uśmiechem.  Nie podoba mi się pańskie poczucie humoru, senior.  Nie? No cóż, nie pani pierwszej. - Pokazał wszystkie zęby. A mnie nie podobają się masowe morderstwa, w jakich brała pani udział. Carroll znał dobrze złą reputację tej kobiety. Isabella Marąueza była renomowaną dziennikarką i fotografem prasowym. Córka bogacza, który posiadał w Sao Paulo duże zakłady produkcji opon. Chociaż nie dało się tego formalnie udowodnić, Marąueza była winna śmierci przynajmniej czworga amerykańskich obywateli podczas ostatnich dwunastu miesięcy. Arch wiedział, że na niej spoczywała odpowiedzialność za porwanie, a potem zamordowanie z zimną krwią członka zarządu firmy Shell i jego rodziny. Amerykański biznesmen, jego żona i dwie małe córeczki zniknęli nagle w ubiegłym roku w czerwcu w Rio de Janeiro. Ich okaleczone ciała znaleziono potem w jakimś rowie. Według danych wywiadu, Marąueza pracowała dla radzieckiego GRU, za pośrednictwem Francois Monserrata. Chodziły także słuchy, że była jego kochanką. Klasyczna kobieta pająk.

82

Rzuciła Carrollowi zimne, pogardliwe spojrzenie. Jej ponure, ciemne oczy płonęły, przyglądając mu się w wystudiowanej ciszy. Arch potrząsnął zmęczoną głową. Odstawił na bok kubek z kawą. Marąueza miała taki wyraz twarzy, jakby zamierzała za chwilę wybuchnąć. Carroll patrzył, jak kobieta nachyla się do przodu i opiera pięści na stole.  Chcę się widzieć z moim prawnikiem! Natychmiast! Chcę mojego prawnika! Proszę go wezwać, senior. W tej chwili!  Nikt nawet nie wie, że pani tu jest - odpowiedział Arch, specjalnie spokojnym, uprzejmym tonem. co*kolwiek będzie robiła, w jakikolwiek sposób zamierzała się zachowywać Carroll postanowił postępować dokładnie odwrotnie. To była pierwsza zasada jego techniki przesłuchiwania. Przez parę następnych, pełnych napięcia chwil nie odzywał się wcale. Uczył się od najlepszych - od samego Waltera Trentkampa. Arch wiedział, że jego dwaj ludzie w niezgodny z prawem sposób zgarnęli po prostu Isabełlę Marąuezę z ulicy, kiedy szła dziś rano Wschodnią Siedemdziesiątą, wyszedłszy z mieszkania na Upper East Side. Walczyła, szarpała się, krzyczała: „Mordercy! Pomocy! Mordercy!" Tej scenie przyglądało się kilku obojętnych nowojorczyków. Widzieli przed sobą interesujące wydarzenie; wystarczająco jednak odległe, żeby nie czuć się jego współuczestnikami. Wreszcie, kiedy Marąueza, szlochając i wyrywając się napastnikom, została zaciągnięta do czekającego samochodu kombi, jeden z obserwatorów krzyknął. Reszta nie zrobiła niczego, żeby jej pomóc.  Porywacie mnie na ulicy - warknęła ze złością Isabella. Wydęła wargi, jak zawsze kiedy ją przesłuchiwano.  Niech wolno mi będzie do czegoś się pani przyznać. Powiem uczciwie, prawie szczerze - odparł, nadal łagodnie, Arch. - W ciągu ostatnich kilku lat byłem zmuszony porwać więcej łudzi podobnych do pani. Niech pani nazwie to nową sprawiedliwością. Albo czymkolwiek innym. Porywanie straciło już dla mnie znaczenie. Im głośniej mówiła Marąueza, tym bardziej cichy był głos Carrolla.  Właściwie podoba mi się pomysł, żeby uznać się za porywacza. Porywam terrorystów. To nieźle brzmi, wie pani? Nie zgadza się pani ze mną?  Żądam możliwości skontaktowania się z moim prawnikiem! Ty przybłędo! Mój prawnik to Daniel Curzon. Słyszał pan o nim? Arch przytaknął i wzruszył ramionami. Daniel Curzon od dawna pracował dla OWP i Kubańczyków od Castro. - Curzon to tylko żałosne gówno. Nie chcę więcej słyszeć jego nazwiska. Mówię poważnie. Spojrzał na leżący na stole pakuneczek, grubą, brunatną kopertę, związaną sznurkiem. Wewnątrz znajdowało się moralne usprawiedliwienie wszystkiego, co teraz zrobi, żeby uzyskać potrzebne informacje. Koperta zawierała kilkanaście czarno-białych i kolorowych fotografii Jasona Millera, owego biznesmena z firmy Shell, i jego rodziny, którzy zostali zamordowani w Rio. Były tam także niewyraźne zdjęcia amerykańskiego małżeństwa, które zaginęło na Jamajce, oraz księgowego firmy Unilever, z Kolumbii, a także człowieka nazwiskiem Jordan; ten znikł ostatniej wiosny. Isabellę Marąuezę podejrzewano o zamordowanie całej ósemki. Carroll kontynuował: - Nazywam się Arch Carroll. Urodziłem się tu, w Nowym Jorku. Miejscowy chłopak zawsze wygrywa... Jestem synem gliniarza, który był synem gliniarza. Przyznaję, że nasza rodzina nie była zbyt twórcza, jeśli chodzi o zdobywanie nowych zawodów. Jesteśmy tylko zwykłymi wykonawcami czarnej roboty. Przerwał na chwilę i zapalił wymięty niedopałek, niczym Królik.

83

- Zajmuję się lokalizowaniem terrorystów, którzy zagrażają bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych. Następnie, jeśli nie są zbyt silnie osłaniani ze względów politycznych, robię, co tylko mogę, żeby ich powstrzymać. Innymi słowy, można powiedzieć, że jestem amerykańskim terrorystą. Działam zgodnie z takimi samymi regułami jak wy; nie uznaję żadnych. Proszę więc przestać opowiadać mi o prawnikach z Park Avenue. Prawnicy są dla miłych, cywilizowanych ludzi, którzy postępują zgodnie z regułami. Nie dla nas. Powoli Arch odwiązał sznurek, którym związana była koperta. Wyjął garść fotografii. Od niechcenia podał je Marąuezie. Były to najbardziej szokujące zdjęcia, jakie kiedykolwiek widział. Pozostał jednak spokojny. - Ciało Jasona Millera. Jason Miller był inżynierem w Shell Oil. Prowadził także śledztwo finansowe dla Departamentu Stanu, o czym wiecie, pani i pani znajomi w Sao Paulo. Rozumiem, że był to miły, uczciwy człowiek. Przyznaję, że był informatorem Departamentu Stanu. Jednak nie krzywdził nikogo. Także wykonywał tylko czarną robotę. Carroll cmoknął sobie parę razy od niechcenia, po czym spojrzał przez moment na Marąuezę. Kobieta nagle ucichła. Jego łagodny głos wyraźnie zbijał ją z tropu. Ponadto rzecz jasna nie spodziewała się konfrontacji z fotografiami. - Żona Millera, Judy. Na tym zdjęciu - żywa. Miała taki sympatyczny uśmiech typowy dla Środkowego Zachodu... Dwie małe dziewczynki. To znaczy, ich ciała. Ja też mam dwie córeczki. Dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Jak można mordować małe dzieci, co? Arch uśmiechnął się znowu. Odchrząknął. Potrzebował piwa. Tak, szklanka piwa i kieliszek irlandzkiej dobrze by mu zrobiły. Przez chwilę przyjrzał się uważnie Marąuezie. Miał wielką ochotę wstać i przyłożyć jej z całej siły. Zamiast tego ciągnął jednak łagodnie: - W czerwcu zeszłego roku wydała pani rozkaz, a następnie wzięła udział w politycznym mordzie; zabiła z premedytacją całą rodzinę Millerów.

84

Kobieta natychmiast zerwała się z krzesła.  Nic takiego nie zrobiłam! Niech pan to udowodni! Nie! Nie zabiłam nikogo. Nigdy. Nie morduję dzieci!  Gówno prawda. Doszliśmy właśnie do końca przyjacielskiej dyskusji. I kogo pani, kurwa mać, próbuje oszukać? Z tymi słowami, Carroll zamknął wymiętą kopertę i wrzucił ją do krzywej szuflady biurka. Wbił wzrok w Marąuezę.  Nikt nawet nie wie o tym, że pani tu jest! Zapamiętała to pani? I nikt nie dowie się, co się z panią dzisiaj stanie. Taka jest prawda. Tak samo, jak o tym, co się stało z rodziną Millerów w Brazylii.  Pieprzysz tylko, Carroll, żeby mnie zastraszyć...  Tak? Przekonaj się. Podrażnij mnie jeszcze chwilę, żeby się lepiej przekonać.  Prawnika; chcę się skontaktować z moim prawnikiem.  Nie znam go.  Powiedziałam jak się nazywa: Curzon.  Doprawdy? Nie przypominam sobie. Marąueza westchnęła. Patrzyła na Carrolla w milczeniu, z wyrazem prawdziwej nienawiści. Założyła ręce i usiadła. Skrzyżowała swoje długie nogi, wyprostowała je znowu, wreszcie zapaliła papierosa. - Dlaczego pan to robi? Zwariował pan. Tak było już trochę lepiej. Arch czuł, że Marąueza powoli zaczyna się łamać.  Proszę opowiedzieć mi o Jacku Jordanie, w Kolumbii. Był amerykańskim księgowym. Został skoszony serią z karabinu maszynowego przed własnym domem. Jego żona miała okazję się temu przyglądać.  Nie słyszałam o nikim takim. Carroll cmoknął, po czym powoli pokiwał głową. Przybrał minę osoby nadzwyczaj rozczarowanej. Siedział za pozbawionym koloru, zużytym biurkiem, z wyrazem twarzy człowieka, który został nagle w niewybaczal-

ny sposób okłamany przez najlepszego przyjaciela. - Isabella... Isabella. -Westchnął. -Obawiam się, że nie ogarnia pani całej sytuacji. Chyba nie zrozumiała pani do końca. - Wstał, przeciągnął się i stłumił ziewnięcie. - Widzi pani, pani już nie ma. Umarła pani nagle dzisiejszego ranka. Wypadek; taksówka na Wschodniej Siedemdziesiątej. Czyżby nikt panią o tym nie zawiadomił? Arch czul się jednak już nazbyt napięty. Nie chciał ciągnąć tego brutalnego przesłuchania. Wyszedł więc z pokoju nie mówiąc ani słowa więcej. Zrobił wszystko, co mógł. Szedł teraz długim, mrocznym korytarzem, mijając sekretarki stukające pracowicie w maszyny do pisania. Szedł ze spuszczoną głową, nie rozmawiając z nikim. Krew pulsowała mu w skroniach. Był wyczerpany, po prostu miał dość. Zaschło mu w gardle. Myśl o szklance piwa i kieliszku whisky teraz zaczynała powracać z coraz większym uporem. Zatrzymał się przy automacie z wodą i nacisnął przycisk. Zimna woda bryznęła mu w twarz. Lepsze to niż nic. Wytarł dłonią spierzchnięte wargi i oparł się o ścianę. Isabella Marąueza. Zielona Wstążka. Kawałek zielonego materiału schludnie, niemal wesoło owinięty wokół bomby z plastiku, umieszczonej w tekturowym pudle. Pytania. Zbyt wiele nie powiązanych ze sobą pytań. Nie miał do tej pory żadnych odpowiedzi. Wątpił, czy nawet Walter Trentkamp zdołałby złamać Isabellę Marąuezę. Normalnie Arch miałby pewnie jakieś wyrzuty sumienia, przesłuchując ją w taki sposób. Nie mógł jednak zapomnieć pomarszczonych twarzyczek zamordowanych z zimną krwią małych córeczek Millerów, złapanych w reporterskim ujęciu. Ta dwójka niewinnych dzieci stawiała przed nim Marąuezę we właściwym świetle. Piękna Isabella była tylko zwykłą łajdaczką. W końcu powlókł się z powrotem do pokoju, gdzie wciąż na niego czekała. Wyglądała teraz jak bezmyślna, pozbawiona człowieczeństwa kukła. Czytał w jej aktach, że dołączyła do terrorystycznej komórki GRU w 1978, pracowała pod kierunkiem Francois Monserrata w Ameryce Południowej, potem w Montrealu i Paryżu i wreszcie tu, w Nowym Jorku. Prawdopodobnie jej słabą stroną była mała wytrzymałość na trudne warunki i ból. Nigdy w ciągu swojego życia nie musiała cierpieć. CarroU zdał sobie z tego sprawę, po czym wszedł, żeby zadać ostateczny cios. Półtorej godziny później Marąueza i Arch zaczęli powoli się porozumiewać. CarroU sączył chyba setną tego dnia kawę. Żołądek zaczynał odmawiać mu posłuszeństwa. - Była pani kochanką Francois Monserrata tu, w Nowym Jorku. Już to wiemy. Dwa lata temu. W tym mieście, Nueva York! Isabella Marąueza siedziała ze spuszczoną głową. Przez długie, długie chwile nie podnosiła wcale wzroku na Archa. Pod jej pachami pojawiły się długie, ciemne plamy. Lewa noga stukała bezwiednie w podłogę. Marąueza wydawała się chora. CarroU postanowił zatem kontynuować atak. Trzeci etap przesłuchania. - Kim jest u diabła Monserrat? Jak zdobywa potrzebne mu wiadomości? Skąd ma informacje, których nie powinien znać nikt, poza członkami rządu Stanów Zjednoczonych? Kto to? Słuchaj, posłuchaj mnie bardzo uważnie. Jeśli zaczniesz teraz mówić, jeżeli opowiesz mi o Francois Monserracie, tylko o jego udziale w ataku bombowym na Wall Street, tyle wystarczy, to zostawię cię w spokoju, obiecuję. Nikt się nie dowie, że tu byłaś. I tyle. Nic więcej się nie zdarzy. Co Francois Monserrat wie o zamachu na dzielnicę finansową?

86

Jeszcze trzydzieści minut zajęło Archowi pocieszanie, grożenie i wy-/

85

dzieranie się na Marąuezę. Pół godziny, pełne najwyższego wysiłku, w wyniku którego Carroll ochrypł i spąsowiał, a koszula przykleiła mu się do spoconego ciała. Wreszcie kobieta nie wytrzymała; wstała i wrzasnęła:  Monserrat nie miał z tym nic wspólnego!!! Sam chciałby wiedzieć, o co chodzi. Nikt nie rozumie, po co dokonano tego ataku. On też szuka Zielonej Wstążki! Monserrat sam ich szuka!!!  A skąd wiesz, Isabello? Skąd wiesz, co robi Monserrat? Musiałaś się z nim widzieć! Marąueza zakryła dłonią zmęczone oczy.  Nie widziałam się z nim! Nie widuję go. Nigdy.  No to skąd te informacje?  Otrzymuję wiadomości przez telefon. Czasami ktoś szepcze na ucho w odosobnionym miejscu. Nikt nie widuje Monserrata.  Gdzie on jest, Isabello? Tu, w Nowym Jorku? Gdzie on u diabła się ukrywa? Kobieta uparcie pokręciła głową.  Tego także nie wiem.  Jak Monserrat teraz wygląda?  A skąd miałabym wiedzieć? Jakim cudem mogłabym wiedzieć coś takiego? Monserrat zawsze się zmienia. Czasem ma ciemne włosy i wąsy. Czasami jest siwy. Innym razem nosi czarne okulary i brodę. - Przerwała. - Monserrat nie ma twarzy. Zdając sobie sprawę z tego, że powiedziała za dużo, Marąueza zaczęła głośno szlochać. Carroll cofnął się w fotelu i oparł głowę o brudną ścianę. Ta kobieta nie wiedziała nic więcej; był prawie pewien, że uzyskał od niej wszystko, co tylko mógł. Nikt zatem nie miał żadnych konkretnych informacji o Zielonej Wstążce. Tylko że to było niemożliwe. Ktoś przecież musiał wiedzieć, czego ci ludzie chcą. Ale kto? Arch spojrzał w sufit, po czym zamknął obolałe, zmęczone oczy. Kilkanaście różnych pożółkłych gazet, wszystkie z datą 25 października 1929, leżało porozkładanych na ciężkim, dębowym biurku. Nagłówki wielkości trzydziestu, a nawet czterdziestu punktów drukarskich krzyczały bezgłośnie teraz z taką samą siłą jak pięćdziesiąt kilka lat temu. NAJWIĘKSZY KRACH W HISTORII GIEŁDY; 12 894 650 AKCJI ZMIENIŁO WŁAŚCICIELA; POLITYCY OBRADUJĄ, UZNAJĄC SYTUACJĘ ZA POWAŻNĄ

PANIKA NA WALL STREET! REKORD SPRZEDAŻY AKCJI! GŁĘBOKI SPADEK CEN! CENY AKCJI SPADŁY W SUMIE O 14 000 000 000 DOLARÓW, W WYNIKU GWAŁTOWNEJ WYPRZEDAŻY W CAŁYM KRAJU; BANKIERZY ZAMIERZAJĄ DZISIAJ WESPRZEĆ RYNEK CENY AKCJI SPADŁY NA ŁEB, NA SZYJĘ; W SUMIE STRACONO MILIARDY DWA MILIONY SZEŚĆSET TYSIĘCY AKCJI SPRZEDANYCH W CIĄGU OSTATNIEJ GODZINY, PODCZAS REKORDOWEGO SPADKU CEN! KONTA WIELU LUDZI PRZESTAŁY NAGLE ISTNIEĆ! PSZENICA STAŁA SIĘ BEZWARTOŚCIOWA! ZAMIESZANIE NA GIEŁDZIE W CHICAGO!

87

PREZYDENT HOOVER OŚWIADCZYŁ, ŻE GOSPODARKA KRAJU ZNAJDUJE SIĘ NADAL W STANIE ROZWOJU I DOSTATKU! Caitlin Dillon wstała w końcu zza biurka, na którym leżały gazety. Wyciągnęła ręce wysoko nad głową i westchnęła. Znajdowała się na piątym piętrze Wall Street 13, razem z Antonem Birnbaumem z Zarządu Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Anton Birnbaum był jednym z najbardziej genialnych finansistów w Ameryce. Jeśli ktokolwiek naprawdę rozumiał tę chwiejną budowlę z kart nazywaną Wall Street, to właśnie on. Zaczynał w wieku jedenastu lat, jako zwykły chłopak na posyłki. Od tego czasu wspinał się po drabinie społecznej, aż stał się właścicielem potężnej firmy inwestycyjnej. Caitlin szanowała go najbardziej ze wszystkich postaci finansowego światka. Mimo że Birnbaum osiągnął już wiek osiemdziesięciu trzech lat, jego umysł pozostawał nadal jasny, a oczy błyszczące. Zdawała sobie sprawę, że od czasu do czasu Anton taksuje ją wzrokiem, ciesząc się z towarzystwa młodej, atrakcyjnej i bezsprzecznie błyskotliwej kobiety. Pewnego razu po Wall Street rozeszła się nawet pogłoska, że być może Birnbaum ma z nią prawdziwy romans. Często absurdalne plotki, w zdominowanym przez mężczyzn światku finansowym, stanowiły być może najtrudniejszą przeszkodę, przed jaką stawała każda kobieta, zmuszona; stawić im czoło lub przeżywać je w samotności. Jeżeli tylko kobietęmaklera czy prawnika - dostrzeżono na wspólnym drinku lub obiedzie z mężczyzną, wyciągano wniosek, że mają ze sobą romans. Bardzoi

88

wcześnie Caitlin zdała sobie sprawę, że ta nędzna, poniżająca metoda była stale stosowana przez niektórych mężczyzn, żeby pomniejszyć ze strony kobiet zagrożenie swoich pozycji na Wall Street. W rzeczywistości pani Dillon poznała Antona Birnbauma wiele lat temu, kiedy studiowała jeszcze w Wharton. Jej promotor zaprosił finansistę na gościnny wykład, podczas ostatniego roku studiów Caitlin. Po swoim wystąpieniu, Birnbaum zgodził się porozmawiać z kilkorgiem najzdolniejszych studentów wydziału biznesu. Jednym z nich była Caitlin Dillon. Stary finansista powiedział wtedy o niej promotorowi: „Jest niesłychanie ambitna i naprawdę inteligentna. Jej jedyna wada to to, że jest ładna. Mówię poważnie. Na Wall Street będzie to dla niej problemem, poważnym utrudnieniem". Kiedy jednak Caitlin skończyła Wharton, Anton Birnbaum zatrudnił ją jako asystentkę w swojej firmie maklerskiej. W ciągu roku awansowała na jego osobistą asystentkę. W przeciwieństwie do większości pracowników Birnbauma, potrafiła mieć własne zdanie, kiedy uważała, że on nie ma racji. W 1978 roku trafnie przepowiedziała wzrost, a potem gwałtowny spadek cen akcji. Od tamtego czasu, wielki finansista słuchał jeszcze uważniej swojej młodej i niezmiennie ambitnej asystentki. W tym okresie Caitlin zaczęła wyrabiać sobie niezbędne kontakty na Wall Street i w Waszyngtonie. Praca dla Birnbauma dostarczyła jej wiedzy, której nie mogłaby uzyskać w inny sposób. Uważała, że prawie niemożliwe jest z nim współpracować, jednak jakimś cudem udawało się to jej. To z kolei utwierdzało go w przekonaniu, że pani Dillon jest osobą wyjątkową, tak jak od początku przypuszczał.  Anton, kto skorzystałby teraz na giełdowym krachu? Zróbmy sobie listę wszystkich podejrzanych, wypiszmy ich; to będzie początek.  Dobrze, pójdźmy więc tą drogą. Ludzie, którzy odnieśliby korzyści z krachu? - Starszy pan wziął notes i ołówek. - Międzynarodowy koncern, który chciałby ukryć nieuczciwe zyski na wielką skalę?  Możliwe. No i Rosjanie. Pewnie coś by na tym zyskali, przynajmniej na międzynarodowym prestiżu.  Może także któryś z szalonych przywódców Bliskiego Wschodu? Myślę, że Kadafi nie zawahałby się przed takim krokiem. Prawdopodobnie zdołałby także zdobyć niezbędne fundusze.

Caitlin spojrzała na zegarek - funkcjonalny wyrób firmy Bulova, który dostała dziesięć lat temu od ojca, w Ohio, na Boże Narodzenie. - Nie wiem, co teraz robić. Na co oni czekają? Co się, na litość boską, stanie, kiedy rynek zostanie jutro otwarty? Birnbaum zdjął okulary w rogowej oprawce i potarł swój zaczerwieniony perkaty nos. - A czy rzeczywiście otworzą giełdy, Caitlin? Francuzi są za tym. Powtarzają, że mają zamiar uruchomić Paryż. Ale... nie wiem. Może to jeden z ich charakterystycznych blefów. - Oznacza to tyle, że Arabowie chcą, żeby ich francuskie banki były otwarte. Ktoś w Paryżu próbuje skorzystać z tej okropnej sytuacji albo ma po prostu nadzieję, że zdoła wyciągnąć część pieniędzy, zanim zacznie się zupełna panika. Stary finansista założył okulary i spojrzał na Caitlin. Potem wzruszył ramionami, w typowy dla siebie sposób - szybkim, nerwowym ruchem.  Dobrze chociaż, że prezydent Kearney z nimi negocjuje. Jednak Francuzi nigdy specjalnie go nie szanowali. Nie umiemy ich przekonywać od czasów Kissingera.  A co z Londynem? Genewą? No i, jak będzie u nas, w Nowym Jorku?  Obawiam się, że wszyscy czekają, co zrobi Francja. Francuzi grożą, że w poniedziałek otworzą jak zwykle swoją giełdę. Ale, moja droga, ktoś nimi precyzyjnie dyryguje. Tylkonie wiem kto. I po co? Co będzie dalej? Birnbaum złożył pomarszczone ręce, zmrużył oczy i popatrzył w zadumie na panią Dillon. Przez chwilę oboje milczeli. Przez lata przyzwyczaili się do długich, cichych chwil, podczas których analizowali w skupieniu jakiś problem. Caitlin patrzyła, jak starszy pan wyciąga cygaro - była to jego ostatnia, słabość - metodycznie obcina końcówki i zapala. Po paru chwilach gabinet wypełniła delikatna, niebieskawa mgiełka. Birnbaum wpatrywał się w żarzącą się końcówkę cygara, a potem położył je w wysłużonej, mosiężnej popielniczce. - Powiem ci coś, kochanie. Przez wszystkie te lata, kiedy pracuję na Wall Street, nigdy nie czułem się taki zaniepokojony. Nawet w październiku 1929 roku. Dom towarowy Bendel's na Pięćdziesiątej Siódmej był otwarty przez całą niedzielę, korzystając z przedświątecznej gorączki zakupów. Sprzedaż spadła jednak dramatycznie wskutek paniki, jaka powstała wokół Wall Street. W całych Stanach Zjednoczonych zapanowała niepewność, co zdarzy się dalej w amerykańskim sektorze finansowym. Francois Monserrat wszedł do tego luksusowego, drogiego domu towarowego tuż po siedemnastej. Na zewnątrz zbierało się na kolejną śnieżycę. Nad całym Wschodnim Wybrzeżem wisiały chmury. Monserrat miał na sobie grube okulary w drucianej oprawce i niepozorny szary, tweedowy płaszcz. Do tego odpowiedni kapelusz, czarne rękawiczki - nic w jego wyglądzie nie wyróżniało go, nie przyciągało uwagi. Okulary były wykonane w ten sposób, że powiększały oczy Monserrata, ale nie zniekształcały mu pola widzenia. Zostały zrobione na specjalne zamówienie w warsztacie na rue des Postes w mieście Bizerte w Tunezji. Mężczyzna wysiadł z zatłoczonej windy na jednym z wyższych pięter i cicho stąpając ruszył przrd siebie. Nie znał na świecie miasta, w którym

90

widziałoby się więcej prowokujących, oszałamiających wyglądem kobiet. Nawet sprzedawczynie perfum sprawiały wrażenie czułych i z różnych powodów, niezwykłych. W pewnej chwili podeszła do niego atrakcyjna czarna dziewczyna i zapytała, czy chciałby spróbować zapachu nowego Opium.

89

- Już je próbowałem. W Tajlandii, kochanie - odpowiedział z nieśmiałym uśmiechem i machnięciem ręki. Dziewczyna także się uśmiechnęła i odsunęła się grzecznie, choć kusząco, żeby zaczepić następnego klienta. Przed oczami rozglądającego się dyskretnie Monserrata przechodziły tłumy klientów, niosących błyszczące torby ze znakami firmowymi znanych sklepów. Z ukrytych głośników płynęła radosna melodia „Winter Wonderland". Trudno tu było się poruszać; zupełnie jakby człowiek znalazł się na jednej z nowojorskich dyskotek. Monserrat ostrożnie podążał na koniec budynku. Zastanawiał się, nieco rozbawiony myślą, jak Juan Carlos zareagowałby na widok tego krzykliwego obrazu kapitalizmu, jakim był dom towarowy Henri Bendela. W 1979 Ilicz Sanchez, zwany Juanem Carlosem, został po cichu odsunięty przez GRU; niepohamowana żądza rozgłosu uczyniła go nieefektywnym. Teraz Carlos mieszkał w jedynej stolicy, w której nie groził mu mord polityczny - w Moskwie. W tym samym roku Francois Monserrat, który kontrolował dotychczas Amerykę Północną i Południową, przejął także Europę Zachodnią. Protegowani Carlosa, Wadi Haddad i George Habbash, niechętnie znaleźli się w obrębie królestwa Monserrata. ZSRR zaczęło stosować nową filozofię prowadzonego przez siebie terroru: rozpoczął się terror strategiczny, ściśle kontrolowany, kierowany przez komputery i mózgi z Moskwy. Obraz świata z pozycji terrorysty jest jakby zamglony - informacje są albo niepełne, albo niepewne. Międzynarodowe kanały komunikacyjne czasami nie mówiły wiele; to znów płynęła przez nie masa nie sprawdzonych wiadomości. W tych warunkach, wkrótce wszystkie działania terrorystyczne na świecie zaczęto przypisywać Monserratowi i jego ludziom. Zamordowanie Anwara Sadata, zamach na Jana Pawła II, eksplozje podłożonych przez IRA bomb w centrum Londynu... Idąc przez piętro sklepu, Monserrat zastanawiał się nad swoją opinią. Co to za różnica, czy był rzeczywiście odpowiedzialny za ten czy ów akt, skoro jego ostatecznym celem, jedynym motorem jego działania, było skuteczne zakłócenie funkcjonowania Zachodu i ostateczne doprowadzenie go do upadku? Martwy prezydent Egiptu. Ranny papież. Parę irlandzkich bomb. To tylko ziarnka piasku na pustyni. Francois Monserrat interesował się tak naprawdę jedynie totalnym odwróceniem biegu historii. Natarczywy tłum przypływał i odpływał. Klienci, a właściwie przede wszystkim klientki, tłoczyły się bez przerwy wokół Monserrata. Wreszcie dostrzegł kobietę, którą śledził. Przebierała właśnie wśród sukienek koktajlowych wiszących na długim wieszaku. Zawsze myślała o swoim wyglądzie, definiowała niejako własne istnienie poprzez atrakcyjną powierzchowność. Monserrat schował się za gablotą, w której wystawione były swetry i obserwował. W głowie odczuwał coś w rodzaju chłodu, jak gdyby jego mózg zamienił się w bryłę lodu. Doświadczał tego uczucia w pewnych sytuacjach. W chwilach, kiedy innym podnosił się nagle w nie kontrolowany sposób poziom adrenaliny, Monserrata ogarniało zimno. Zupełnie jakby w jego organizmie miały miejsce jakieś zaburzenia chemiczne. Każdy z przechodzących mężczyzn, a także kilka szykownych kobiet uważnie przyglądało się Isabelli Marąuezie. Krótkie futro Isabelli było specjalnie rozchylone. Kiedy się odwracała, pomiędzy jego połami pojawiały się fragmenty jej wspaniałych piersi. Według gustu Monserrata, Marąueza była najatrakcyjniejszą, budzącą największe pożądanie kobietą w całym domu towarowym. Widział teraz, że Isabella podąża w kierunku przebieralni. Włożył ręce do kieszeni płaszcza, ruszył, przeglądając się pobieżnie w lustrze i zatrzymał przed przebieralnią. Minął zamknięte drzwi, przyjrzał się uważnie tłumowi mijającemu go

91

w poszukiwaniu bożonarodzeniowych prezentów i zawrócił. Udając, że ogląda jedwabną bluzkę, niczym zamożny mąż z East Side, szukający podarunku dla swojej małżonki, nasłuchiwał odgłosów z przebieralni. Zbliżywszy się nieco, usłyszał szelest ubrania, zdejmowanego z ciała Isabelli. Błyskawicznym ruchem znalazł się wewnątrz maleńkiego pokoiku. Marąueza odwróciła się, zaskoczona. Dlaczego ona zawsze wyglądała tak idealnie? Poczuł ciepło, które mogło być przypływem pożądania. Miała teraz na sobie tylko pończochy, obcisłe, czarne, przejrzyste. Sukienka, którą zamierzała przymierzyć zwisała jej w ręku. Pomyślał, że wyglądałaby w niej nadzwyczaj podniecająco.  Francois! Co ty tu robisz?  Musiałem się z tobą zobaczyć - szepnął. Słyszałem, że miałaś małe kłopoty. Musisz opowiedzieć mi wszystko. Marąueza zmarszczyła brwi. - Puścili mnie. Po co właściwie mieliby mnie trzymać? Nie usłyszeli nic, poza głupim blefem, Francois. - Uśmiechnęła się, ale wyraz jej twarzy nie był w stanie ukryć niepokoju. Monserrat lekko oparł dłoń w rękawiczce na jej piersiach. Poczuł Bal a Versailles, jej ulubione perfumy. Jego też. Westchnął w duchu. - Czy cię śledzą, Isabella?

92

 Nie sądzę.  Jesteś pewna?  Tak pewna, jak tylko można być. A dlaczego? - Jej ciemne oczy znowu przybrały wyraz zakłopotania. Widział, jak się krzywi. Zza drzwi dobiegały dźwięki świątecznej piosenki, łagodnej jak inne, pozbawionej wszelkiego przekazu.  To dobrze, dobrze - powiedział uspokajająco. Usta Isabelli otworzyły się; szybko cofnęła się pod ścianę. W maleńkiej przebieralni naprawdę nie było dokąd uciec.  Francois, nie wierzysz mi? Nic im nie powiedziałam. Absolutnie nic.  To dlaczego cię puścili, moja droga? Chcę usłyszeć wytłumaczenie. - Czy ty mnie do tego stopnia nie znasz? Francois; proszę...! Znam cię, aż do tego stopnia - pomyślał Monserrat, przysuwając się bliżej. Maleńki rewolwer wydał z siebie nieznaczny, stłumiony odgłos. Marqueza jęknęła cicho, a potem runęła na błyszczącą podłogę z czarnych i białych kwadratów. Już po chwili, terrorysta podążał szybkim, ale nie rzucającym się w oczy krokiem w stronę najbliższego wyjścia. Puściła farbę. Powiedziała im za dużo. Przyznała się do tego, że go zna; to wystarczyło. Załamała się podczas przesłuchania; może potrafili doprowadzić do tego w taki sposób, że nawet sama nie zdała sobie sprawy. Monserrat usłyszał niepokojące wieści w dziesięć minut po tym, jak Carroll z nią skończył. Wyszedł z gmachu prosto w zimny wiatr, hulający po Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej. Skręcił za najbliższym rogiem, niczym zwykły przechodzień, który ginie w przedświątecznym tłumie.

11

Wokół dolnego Manhattanu zaroiło się od błyszczących bielą, wielkich jachtów motorowych i setek innych drogich, pływających zabawek. Do nabrzeża przy Battery Park przycumowano nawet kilka pontonów. Spora liczba ludzi postanowiła użyć tych niezwykłych środków lokomocji, żeby dostać się do swoich biur na Wall Street, nie troszcząc się, czy jest to dozwolone.

Anton Birnbaum wystąpił na żywo w telewizyjnym programie „Today". Twarz starego finansisty była dobrze znana widzom, chociaż niewielu potrafiło skojarzyć ją z równie znajomym nazwiskiem, które napotykali w gazetach i czasopismach. - „Ani na amerykańskiej, ani na nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych nie zostanie dzisiaj sprzedana nawet jedna akcja. NASDAQ, automatyczny system ciągłego ustalania i podawania kursów, także nie będzie uruchamiany. Giełda towarowa w Nowym Jorku również pozostanie zamknięta; tak samo jak giełda metali. Znajdujemy się w sytuacji zupełnego zamieszania". - Tak powiedział Birnbaum w porannych wiadomościach. Było jeszcze gorzej. Nie uruchomiono także sprzedaży obligacji skarbu państwa. Pośród niszczejących nagrobków cmentarza Trinity Church nie wystawali, jak zwykle, sprzedawcy narkotyków wyciągający swoje torebeczki z kokainą. Na ulicach nie widać było posłańców, niosących droższe od narkotyków koperty z obligacjami, świadectwami udziałowymi, wielomilionowymi czekami i rozmaitymi dokumentami. Żadna z ekskluzywnych restauracji, specjalizujących się w lunchach dla biznesmenów nie podawała tego dnia swoich wykwintnych posiłków rzeszom eleganckich mężczyzn. Zaniechano wszystkich czynności będących na Wall Street codziennością. Zupełnie, jakby cały ten nowoczesny świat finansów nie został jeszcze wynaleziony. Albo, jak gdyby ktoś doszczętnie go zniszczył.

94

- Chciałabym zjeść z panem lunch, panie Carroll - powiedziała przez telefon Caitlin- Dillon. - Czy jest możliwe, żebyśmy spotkali się dzisiaj, kwadrans po dwunastej? Sprawa jest poważna. Ten telefon zaskoczył Archa zupełnie. Właśnie buszował wśród swoich kartotek, szukając pośród najrozmaitszych szczegółowych informacji o organizacjach terrorystycznych z całego świata czegoś, co mogłoby naprowadzić go na ślad Zielonej Wstążki. Pragnienie pójścia na elegancki lunch z piękną kobietą było ostatnie, które mogło mu w tym momencie przyjść do głowy.  Chcę, żeby pan kogoś poznał - powiedziała pani Dillon.  Kogo?  Człowieka o nazwisku Freddie Hotchkiss. To jeden z ważniejszych ludzi na Wall Street. Miała dobrze brzmiący przez telefon głos. Dla Carrolla był on jak muzyka w pozbawionym piękna świecie; mała symfonia płynąca z zimnej słuchawki firmy Bell. Arch położył nogi na biurku, a głowę oparł o ścianę. Zamknąwszy oczy, usiłował wyobrazić sobie twarz Caitlin Dillon. Nieosiągalna - przypomniał sobie.  Freddie Hotchkiss jest powiązany z niejakim Michelem Chevronem - wyjaśniła Caitlin.  O, to nazwisko jest mi znane - odpowiedział Carroll, próbując przypomnieć sobie wszystko, z czym mu się kojarzyło. - Z kilku sytuacji.  Mam informacje, że Chevron stanowi jedno z ogniw rynku skradzionych papierów wartościowych, a także - i to powinno szczególnie pana interesować - chodzą słuchy, że ma coś wspólnego z Francois Monserratem.  Z Monserratem? - Arch otworzył oczy. A dlaczego nie możemy od razu ruszyć na Chevrona? Po co rozmawiać z tym Hotchkiisem? ' - Czyżby pan się niecierpliwił? - Kiedy mowa o Monserracie, niecierpliwię się. Słychać było, że pani Dillon wymienia z kimś kilka szybkich zdań, po czym powiedziała:  Chodzi o to, że nie możemy dosięgnąć bezpośrednio Michcla Chevrona, jeśli Hotchkiss nie potwierdzi - a nie wiadomo, czy zechce to

zrobić - kilku posiadanych przez nas informacji. Jeśli nam się uda, 0'Brien zorganizuje panu spotkanie z Chevronem, kiedy tylko będzie pan w stanie polecieć do Paryża - ma do niego dojście. Ale Chevron jest obywatelem francuskim, więc dopóki nie będziemy mieli przeciw niemu jakiś poważnych dowodów, nigdy nie uzyskamy wsparcia ze strony francuskiej policji. - Przerwała. Carroll pomyślał, że to, co mówi Caitlin Dillon, ma sens.  Chcę przez to powiedzieć, że być może będzie pan musiał trochę „przycisnąć" Freddiego Hotchkissa. Tak się to mówi w policji? - Mniej więcej - zgodził się Arch, śmiejąc się, jak gdyby byli w jakiejś bliskiej konspiracji. - Myślę, że zobaczymy się na lunchu. !. Arch rozluźnił swój karmazynowo-niebieski krawat uniwersytecki i pociągnął pierwszy łyk trunku o nazwie Sam Smith Pale Ale. Siedział w restauracji Christ Cella przy Wschodniej Czterdziestej Szóstej. Uważał, że krawaty są niewygodne, co było jednym z powodów, dla których rzadko je nosił. Właściwie, nie wiadomo dlaczego, w ogóle był ich przeciwnikiem; chyba że ktoś zamierzał powiesić się w nagłym przypływie żalu lub też odwiedzić którąś z drogich restauracji. Lokal, w którym teraz siedział, wymagał od mężczyzny ubrania się w garnitur i odpowiedni krawat. Poza tym, był całkiem przyjemny. Było w nim coś z atmosfery klubu dla mężczyzn. I co ważne, bardzo fajnie było siedzieć tu z Caitlin Dillon. Steki ważyły przynajmniej z pół kilograma; były z mięsa najwyższej jakości, wyśmienicie przyrządzone. Homary miały po kilogramie. Kelnerzy wyglądali wręcz nieskazitelnie i zachowywali się nadzwyczaj usłużnie; profesjonalni aż do przesady. Przez chwilę Carroll poczuł się znakomicie. W tym jednym, krótkim momencie, Zielona Wstążka opuściła jego myśli. Wall Street mogła równie dobrze znajdować się na innej planecie.  Jedną z pierwszych rzeczy, jakiej się nauczyłam w Nowym Jorku, jest to, że jeśli chcesz przeżyć na giełdzie, lunche w restauracjach muszą stać się twoim rytuałem. - Caitlin uśmiechnęła się po drugiej stronie stołu nakrytego płóciennym obrusem. Zdążyła już powiedzieć Archowi, że pochodzi z miejscowości Lima w stanie Ohio. Carroll był niemal skłonny w to uwierzyć, słysząc jak oryginalne jest jej spojrzenie na życie w Nowym Jorku.  Nawet żeby utrzymać się w Komisji Papierów Wartościowych, trzeba znać zasady. Zwłaszcza jeśli jesteś młodą „panienką", jak pewnego razu nazwał mnie prezes jednego z domów maklerskich. „Chciałbym przedstawić panu panienkę z Komisji Papierów Wartościowych". Ostatnią część zdania wymówiła z taką przesadą, że wydało się to prawie zabawne. Arch zaczął się śmiać. Pani Dillon też. Znad innych stołów poodwracały się głowy poważnych, statecznych mężczyzn. Czy ktoś ośmielał się tu bawić? Kto taki? Carroll i Caitlin czekali na przybycie Duncana Hotchkissa, zwanego „Freddiem", który zgodnie z panującą modą spóźniał się, mimo że Caitlin specjalnie nalegała, żeby zjawił się punktualnie. Na talerzu Archa znalazł się w końcu krem z krewetek. Smakował wręcz oszałamiająco i kosztował trzy razy za dużo. Carroll zapytał Caitlin o Wall Street - poprosił ją, żeby opowiedziała mu, jak wygląda cały ten światek z jej wysoko umieszczonego punktu

96

widzenia. W odpowiedzi uraczyła go kilkoma ze swoich ulubionych historii o dziejących się wokół niej horrorach. Miała bogaty zasób prawdziwych, a jednocześnie absolutnie niewiarygodnych opowieści, które krążyły w jej zamkniętym środowisku, rzadko wychodząc poza jego obręb. Wkrótce Carroll zaczął doskonale rozumieć dlaczego.  Defraudacja jeszcze nigdy nie była na Wall Street łatwiejsza niż

95

teraz - mówiła Caitlin. Widział błyski w jej ciemnych oczach. Arch pomyślał sobie, jak łatwo można by przekroczyć wyobrażalną granicę i utopić się w nich - byłby to całkiem przyjemny koniec.  Dzięki komputerom przeglądanie dokumentów stało się nadzwyczaj ekscytującym wyzwaniem dla wszystkich choć trochę utalentowanych ludzi w świecie finansów. Oczywiście, potencjalny złodziej musi znać odpowiednie kody, żeby mieć dostęp do banku danych. Innymi słowy, będzie to ktoś na odpowiednio wysokim stanowisku, kogo obdarza się absolutnym zaufaniem. Jeden z młodych ekonomistów, któremu wytoczyliśmy proces, pracował w Banku Rezerw Federalnych. W wieku dwudziestu siedmiu lat porzucił pracę i kupił letni dom w Hamptons, a także nowego mercedesa ze składanym dachem i porsche, i jeszcze futro z soboli dla swojej mamy. W tym czasie zadłużył się wobec państwa na jakieś siedemset tysięcy dolarów.  Czy teraz nadal pracuje na rządowej posadzie? - zapytał Carroll.  Właśnie opuszcza Departament Skarbu, ponieważ czeka go znacznie lepiej płatne stanowisko. Zabiera jednak ze sobą kody zabezpieczające dostęp do danych, które umożliwiają — jeśli ktoś odrobinę pomyśli - przeprowadzanie dowolnych transakcji na giełdzie i rynku kredytowym. To bardzo, bardzo dochodowa wiedza. Kiedy ktoś zna informacje wewnątrzgiełdowe... Wie pan, jak ten człowiek wpadł? Jego matka zadzwoniła do Komisji Papierów Wartościowych. Niepokoiła się, że syn wydaje wszystkie pieniądze, jakie ma, a nigdzie właściwie nie pracuje. Wrobiła go niechcący, ponieważ dostała od niego futro z soboli. Była kiedyś taka jednostka organizacyjna, Obsługa Finansowa Depozytów. W latach siedemdziesiątych dwóch ludzi, o nazwiskach Michael Weiss i Anthony Caputo, otworzyło na Manhattanie biznes, zaczynając od sklepu ze słodyczami. Interes rozwijał się wprost wyśmienicie; jednocześnie dwaj przyjaciele zdołali okraść Manufacturers Hanover Leasing, Crocker National Bank i Lehman Brothers na łączną sumę około stu osiemdziesięciu milionów dolarów! Niech pan się źle nie czuje, jeśE kiedyś straci pan trochę na giełdzie. Znajdzie się pan w znakomitym towarzystwie. - W takim razie mam szczęście; nie posiadam żadnych pieniędzy, które mógłbym stracić. Dlaczego jednak takie rzeczy są możliwe? Czy Komisja Papierów Wartościowych nie jest w stanie tego skontrolować?

97

Arch już zaczynał odczuwać gniew, mimo że osobiście nigdy nie stracił na giełdzie nawet centa. Akcje, obligacje, papiery wartościowe, były zawsze dla niego przedmiotami niemal magicznymi, do których prawdziwy dostęp miała tylko grupa wtajemniczonych. Pozostali nie bardzo zdawali sobie sprawę, czym się bawią.  To całkiem proste. Tak jak powiedziałam na początku, podobne opowieści rzadko wychodzą poza obręb Wall Street.  Czuję się zaszczycony.  Powinien pan. Banki, domy maklerskie, przedsiębiorstwa inwestycyjne, nawet firmy komputerowe - wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że ich sukces na rynku zależy od stopnia zaufania, jakim obdarzają ich potencjalni klienci. Dlatego, gdyby wytaczali procesy wszystkim defraudantom i przez to przyznawali się, jakie to wszystko łatwe, ile akcji zostaje każdego roku skradzionych, natychmiast wypadliby z interesu. Mieliby mniej więcej taką samą reputację jak handlarze używanymi samochodami - a niektórzy zasługują na nią. Chodzi o to, że Wall Street bardziej boi się złej opinii niż rzeczywistych kradzieży. Nagle pani Dillon zamilkła. - Caitlin, wybaczysz mi? Bardzo przepraszam! Był to Freddie Hotchkiss. Wreszcie dotarł. Zegarki pokazywały już pierwszą; spóźnił się zatem czterdzieści pięć minut na lunch, podczas którego miał załatwiać ważne sprawy.

Arch podniósł wzrok i zobaczył mężczyznę o przerzedzonych blond włosach, głupkowato się uśmiechającego. Kotchkiss miał płytko osadzone, niebieskie oczka i idealnie okrągłą twarz bez wyrazu. Gdyby nie zmarszczki, można by powiedzieć, że wygląda na ośmiolatka. Co oni, na Wall Street, robią z ludźmi? - zdumiał się w duchu Carroll. Czy są tam jakieś laboratoria genetyczne, których zadaniem jest zachowanie czystej, nieskażonej rasy WASP-ów? - Białych Anglosaskich Protestantów? Czy wszyscy muszą być tam takimi małymi, okrąglutkimi Hotchkissami? Caitlin powiedziała Archowi, że Hotchkiss staje się pomału legendą finansowego światka. Był bardzo upartym partnerem w firmie, której był współwłaścicielem. Często latał zarówno na Zachodnie Wybrzeże, jak i do Europy, gdzie zawierał znaczące umowy z największymi bankierami europejskimi i magnatami filmowymi.  Jest mi naprawdę przykro, że tak się spóźniłem. - Widać było, że wcale nie jest mu przykro.  Zupełnie się dzisiaj pogubiłem. Szedłem piechotą przez Park Avenue, z powodu tych barykad. Kim i dzieciaki siedzą teraz u jej rodziców, w Boca Raton. Podziwiam pana, że zdołał pan zdążyć na czas. Jeden z kelnerów, zobaczywszy Hotchkissa, podbiegł truchtem do stolika, żeby odebrać zamówienie. Carroll przyglądał się „Freddiemu". Nie lubił takich typów i źle się czuł w ich towarzystwie. Biedaczek, musiał 98

iść piechotą przez Park Avenue. Serce może człowiekowi pęknąć ze współczucia!  Poproszę Kir. Coś jeszcze dla państwa? - zapytał Hotchkiss.  Proszę jeszcze jednego Sama Smitha. - Arch próbował z całych sił zachowywać się jak przystoi - nie pić niczego mocniejszego, porzucić myśl o rozgrzewającej szklaneczce irlandzkiej whisky. Starał się także nie odezwać pod wpływem impulsu zbyt niegrzecznie do Freddiego, żeby nie stracić elementu zaskoczenia. Pomyślał, że może być całkiem zabawnie przycisnąć tego człowieczka.  Ja nie, dziękuję - powiedziała Caitlin do kelnera, po czym oznajmiła:  Freddie, to jest Arch Carroll. Pan Carroll kieruje Wydziałem Antyterrorystycznym Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony. Hotchkiss rozpromienił się, okazując prawdziwy entuzjazm.  Och, tak; czytałem całe tomy o was, o różnych specjalnych oddziałach policyjnych. Im prędzej ktoś zdoła zaprowadzić tu z powrotem choć trochę ładu i porządku, tym lepiej, mówię panu. Słyszałem wczoraj, czy gdzieś przeczytałem, że w Nowym Jorku rezyduje grupa libijskich terrorystów. Podobno ukrywają się tu, na Manhattanie.  Wątpię, żeby to byli Libijczycy - odpowiedział grzecznie Carroll. Wbił wzrok w oczy Hotchkissa i czekał, aż tamtemu serce zabije trochę szybciej. Jednocześnie pociągnął sobie łyk Sama Smitha. Będzie atakował. Nachylił się do przodu, delikatnie wbijając palec w błękitną koszulę Freddiego. Na pulchnej twarzy Hotchkissa pojawiło się zdumienie. Rozbawiło Archa, że taka twarz jest w ogóle zdolna co*kolwiek wyrażać.  Chciałbym przerwać już te gówniane pogaduszki, okay? Spóźniłeś się godzinę, mimo że specjalnie prosiliśmy o punktualność. Nie mam absolutnie nic do ciebie. Rozumiesz, Freddie? Nie podobasz mi się, ale to nie ma żadnego znaczenia. Interesuje mnie tylko człowiek o nazwisku Michel Chevron.  To nie jest ktoś, kto lubi pogawędki o niczym, Freddie - wyjaśniłu Caitlin, rzucając szybkie spojrzenie na Carrolla. Arch pomyślał, że to najbardziej intymne doświadczenie, jakie przydarzyło mu się od lat. Tymczasem Hotchkiss zrobił takie wrażenie, jakby odebrało mu oddech. Popatrzył w dół, na palec Carrolla, tkwiący mu w piersi.  Nie jestem pewien, czy... Obawiam się, że nie rozumiem. To znaczy, oczywiście słyszałem o Michelu Chevronie.  Jasne, że słyszałeś - zgodził się Arch.

 Wysoki, skromnie wyglądający francuski dżentelmen - wtrąciła się Caitlin. - Rezyduje zwykle w wyłożonych pluszem biurach na rue de Fauborg, w Paryżu. Ma bardzo luksusową posiadłość w samym sercu Beverly Hills. Otworzyła duży, oprawny w skórę notes. - Zobaczmy, czy zdołam pomóc twojej pamięci. Hmm... och, tak; dziewiętnastego lutego zeszłego roku odwiedziłeś Michela Chevrona w jego biurze w Beverly Hills. Siedziałeś tam około dwóch godzin. Trzeciego marca, znowu wpadłeś do jego firmy w Los Angeles. Tak samo dziewiątego czerwca, jedenastego lipca i dwunastego lipca. Za to w październiku pojechałeś do Paryża. Po wizycie w biurze Chevrona, poszedłeś z nim wieczorem na obiad do Lasserre. Pamiętasz? Czy już potrafisz go skojarzyć? Hotchkiss zaczął bezwiednie składać i rozkładać swoje pulchne, pozbawione włosów dłonie. Jego lekko załzawione oczy stały się jeszcze bardziej załzawione niż zwykle. - Od ponad dwóch lat wiemy, że Michel Chevron jest największym dealerem skradzionych papierów wartościowych w Europie i na Bliskim Wschodzie. Wiemy także, że osobiście zna Francoisa Monserrata - ciągnęła Caitlin. - Mamy także dostatecznie dużo informacji o twoich własnych zdolnościach do nielegalnego handlu akcjami i innymi papierami. W tej chwili interesuje nas, z kim jeszcze dokładnie Chevron współpracuje i na czym mniej więcej polega ta współpraca. Potrzebny nam przybliżony obraz euroazjatyckiego czarnego rynku. Dlatego właśnie pomyślałam, że powinniśmy wszyscy spotkać się na lunchu. - Caitlin uśmiechnęła się. Wtedy Hotchkiss zebrał w sobie nagłe siły i krzywiąc się drwiąco, zaczął agresywnie odpowiadać: - Doprawdy! Chyba nie wyobrażacie sobie, że zacznę opowiadać wam tu, w restauracji, o czyichś prywatnych i absolutnie zgodnych z prawem interesach? Jeśli tak wam się wydaje, to lepiej przygotujcie sobie nakazy sądowe i prawników z Departamentu Sprawiedliwości. Mogę was zapewnić, że nie załatwicie tej sprawy w czasie lunchu. Do widzenia, Caitlin i panie, jak tam, Carroll. Arch wyprostował się nagle. Nachylił się przez stół i trzykrotnie z całej siły dźgnął Hotchkissa palcem w nakrochmalony kołnierzyk koszuli. - Lepiej siedź na tyłku, dobrze? Nie ruszaj swojej miękkiej dupy z krzesła i spróbuj się zrelaksować. Okay, Freddie? Hotchkiss został tym wszystkim tak zaskoczony, że zachował się posłusznie. Caitlin natomiast, łagodnym, kuszącym dla uszu Carrolla głosem, zaczęła: - Dwudziestego pierwszego lutego, złożyłeś w banku w Genewie, w Szwajcarii, sto dwadzieścia sześć tysięcy dolarów. Dwudziestego szóstego lutego - sto czternaście tysięcy. Siedemnastego kwietnia - czterysta sześćdziesiąt dwa tysiące... aż tyle? Dwudziestego czwartego kwietnia trzydzieści jeden tysięcy... no, to akurat nic takiego... - Caitlin właśnie usiłuje wytłumaczyć ci w grzeczny sposób, że jesteś zwyczajnym złodziejem, Freddie! - podsumował Arch, nachylając się z uśmiechem do Hotchkissa, który siedział teraz nieruchom*o jak mumia. Carroll podniósł głos, przekrzykując panujący w restauracji szum:

100

- Biedna Kim i dzieciaki, siedzą sobie spokojnie w Boca Racon. Założę się, że nie wiedzą. A koledzy z klubu tenisowego... I jachtowego. Też nie mają pojęcia. Powinieneś siedzieć w mamrze! Nie powinno ci być wolno jeść w tej restauracji, ty nędzna kanalio. Klienci przy innych stolikach przerwali jedzenie. Poodwracali głowy i patrzyli wszyscy w jednym kierunku jak w hipnotycznym transie. Arch zniżył w końcu głos. Pokazał palcem w stronę odległego stolika, przy którym siedziało dwóch mężczyzn w bezbarwnych, szarych garniturach. - Widzisz tych dwóch facetów? Tam w rogu? Nie stać ich nawet na

99

zakąski w tym lokalu. Widzisz, podzielili się jednym piwem imbirowym za trzy dolary. To FBI, specjalnie po ciebie. Tak czy owak, za chwilę aresztują cię, Freddie, w tym miejscu... chyba że opowiesz nam teraz długą i bardzo przekonującą historię o Michelu Chevronie. Decyzja należy teraz wyłącznie do ciebie. I tak jedno czy drugie zdarzy się podczas tego lunchu. Jeśli wybierzesz to drugie, będziesz mógł bez szwanku pójść piechotą do domu przez Park Avenue. Nie będziesz miał żadnych problemów, bo, widzisz, wtedy staniesz się moim świadkiem koronnym. Carroll skrzyżował dramatycznie dwa palce. - Zobacz, jesteśmy teraz spleceni ze sobą jak te dwa palce. Tyle tylko, że ty jesteś ten na dole. Freddie Hotchkiss oparł się teatralnie o stół. Wahał się jeszcze przez chwilę, po czym opowiedział kolejny horror na temat Wall Street. Jego głównym bohaterem był Michel Chevron. Była to zaiste fascynująca historia o najbardziej chyba ekskluzywnej grupie złodziei na świecie. Wszyscy byli niezwykle szanowanymi bankierami, najwyżej opłacanymi prawnikami, odnoszącymi sukcesy maklerami. Każdy z nich zajmował pozycję obdarzaną absolutnym zaufaniem społecznym. Czy to właśnie była Zielona Wstążka? - zastanawiał się Carroll. Czy Zielona Wstążka to potężny międzynarodowy kartel najbogatszych bankierów inwestycyjnych i biznesmenów świata? Jaką wobec tego mieliby notywację? Wreszcie Arch dał znak czekającym cierpliwie przy narożnym stoliku funkcjonariuszom. - Przeczytajcie mu jego prawa i aresztujcie go. Och, Freddie, popełniłem niewinne kłamstwo, kiedy powiedziałem ci, że puszczę cię wolno. Niech twój prawnik zadzwoni rano do mojego biura. Ciao. Mikę Caruso czekał przed restauracją. Wreszcie pojawił się Arch. Porucznik Caruso, miłośnik lata, miał pod płaszczem poza spodniami tylko krzykliwą, plażową koszulę. Skinął na Archa. Przystanęli więc na krawędzi chodnika. : - Słuchaj, właśnie zameldowano mi o Isabelli Marąuezie - oznajmił Mikę. - Ktoś ją zamordował w domu towarowym Bendela. Dostała cztery strzały z bezpośredniej odległości. Wszyscy klienci przerazili się i uciekli ze sklepu. - Domyślam się. - CarroU milczał przez chwilę. Spróbował wyobrazić sobie martwą Marąuezę. - Ktoś uznał, że powiedziała za dużo. Musiał dobrze jej pilnować. Caruso przytaknął. - Musiał śledzić każdy jej ruch, Arch. Albo twój! Zerwał się nagły poryw wiatru, unosząc z ziemi porzucone gazety. CarroU wsadził ręce do kieszeni i rozejrzał się wokół. Miasto było zimne i szare. Coraz mniej podobało mu się to śledztwo. Pokazał na drzwi restauracji Christ Cella. - Sympatyczne miejsce na lunch, Mickey. Gdybyś następnym razem chciał wydać parę setek. Caruso pokiwał głową. Założył na siebie poły kwiecistej koszuli i mruknął: - Właśnie napiłem się Sabretta.

12

Następnego ranka osiemdziesięciotrzyletni Anton Birnbaum pojawił się w specjalnym wydaniu telewizyjnego programu stacji PBS, „Wall Street Week", żeby wytłumaczyć Amerykanom, dlaczego destrukcja man-

101

hattańskiej dzielnicy finansowej nie oznacza jeszcze upadku cywilizacji zachodniej. - „Rzeczywiście, zeszłego piątku uległ zniszczeniu największy rynek w Stanach. Ale mamy przecież jeszcze inne - wierzcie państwo lub nie i ewentualnie mogą one nawet skorzystać na tym nieszczęściu... Mówię tu o giełdach na Środkowym Zachodzie, wybrzeżu Pacyfiku i w Filadelfii. Handlują akcjami lokalnych przedsiębiorstw, a także pewną częścią ogólnonarodowych papierów wartościowych. Jeśli na przykład inwestor X zamierza sprzedać pięćdziesiąt akcji AT&T, żeby spłacić swoją hipotekę, miejscowy makler jest w stanie załatwić mu tę transakcję poza Nowym Jorkiem. Oczywiście, może nie znaleźć kupca, który zechciałby zapłacić proponowaną czy choćby zbliżoną jej cenę, ale to już inna sprawa. Jak można się domyślić, ważnym ośrodkiem handlu będzie w tym tygodniu giełda w Chicago. Biorąc pod uwagę Środkowy Zachód i dwie największe giełdy towarowe, pozostaje każdemu jeszcze mnóstwo możliwości stracenia dowolnej ilości pieniędzy". Pomimo celowo uspokajającego w treści i tonie przemówienia, Anton Birnbaum wiedział, że rzeczywista sytuacja jest gorsza, niż odważył się przyznać. Tak jak prawie każdy z bezpośrednio związanych z giełdą ludzi, spodziewał się krachu. Na swój sposób, gdzieś w podświadomości, odczuwał niemalże radość ze swoistego oczyszczenia, jakie nadchodziło. W ów wtorkowy poranek, zasłużony finansista nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego, jak wielki będzie jego własny udział w Zielonej Wstążce.

13

Paryż, Francja Paryż... potężny Michel Chevron... Zielona Wstążka... Myśl o tym wspaniałym mieście napawała Carrolla czymś w rodzaju lęku. Mimo że siedział bezpiecznie w granatowej limuzynie Departamentu Stanu, jadącej rue Saint-Honore, nie miał odwagi wyglądać na zewnątrz. Nie chciał w pełni uświadomić sobie tego, że rzeczywiście znalazł się znowu w prześwietnej stolicy Francji. Dobiegające z zewnątrz odgłosy dotykały w nim starych, nie zabliźnionych ran. Paryż był dla Archa miastem bolesnych wspomnień. To właśnie tu, w innych zupełnie czasach, znaleźli się z Norą. Francuska metropolia stanowiła jakby fotografię, na której wciąż znajdowały się blednące sylwetki dwojga młodych beztroskich ludzi, odbywających swoją podróż poślubną. Trzymając się za ręce, przechadzali się wtedy po wszystkich bulwarach. Tak często zatrzymywali się, żeby się całować; nie mogli nawet na chwilę przestać się dotykać, choćby w najniewinniejszy sposób. Carroll spoglądał na amerykańskie flagi powiewające po obu stronach limuzyny. Wydaje ci się, że dzięki nim jesteś kimś innym - powiedział sobie w myśli. Chryste, wspomnienia powracały jednak jak nieustępliwa fala przypływu. Nora, sącząca kawę ze śmietanką na zatłoczonym bulwarze Saint-Germain. Nora, uśmiechnięta, wybuchająca śmiechem, we wszystkich znanych miejscach, które odwiedzali - na wieży Eiffla, Montparnassie, nad brzegami Sekwany, w Dzielnicy Łacińskiej... Archa ścisnęło za gardło. Śmierć Nory wydawała się niesprawiedliwością; uczucie to ogarnęło go teraz i nie chciało ustąpić. Koło Sorbony jakiś człowiek o brzydkiej twarzy gada przykucnął i udał, że rzuca zepsutym grapefruitem w przejeżdżającą limuzynę, symbol amerykańskiej potęgi i bogactwa. Siedząc wśród szarych welwetowych poduszek na tylnym siedzeniu „krążownika szos", Carroll wzdrygnął się na widok tego osobnika. Kiedy 104

jednak okazało się, że owoc nie trafił, uspokoił się nieco i udało mu się pozbyć odrętwienia spowodowanego lotem. Otworzył grubą teczkę, zatytułowaną „Zielona Wstążka" i zaczął przeglądać swoje notatki. Wiedział, że jedynie praca może wybawić go od wspomnień związanych z tym miastem. Jeśli skupi swoje myśli na zapiskach, być może zdoła odgrodzić się od wspomnień. W jaki sposób Zielona Wstążka zdołała utrzymać się z dala od całego terrorystycznego podziemia? Jakim cudem udało jej się zachować wszystko w całkowitym ukryciu; na ulicach nie krążyły żadne pogłoski, praktycznie nie było śladów. I jaki wreszcie był powód wysadzenia w powietrze połowy dzielnicy finansowej? Archowi przyszła do głowy jeszcze jedna myśl: może przez cały czas szuka w niewłaściwych miejscach? - Bank Societe Generale, monsieur. Vous etes arrive. Dotarł pan bezpiecznie na miejsce i mam nadzieję, że wygodnie... Oto le Quartier de la Bourse. Carroll wysiadł z limuzyny i powoli wszedł do budynku Societe Generale. Cały gmach, jego olbrzymi hol, ręcznie obsługiwane windy - wszystko było ozdobione kamiennymi rzeźbami i wykwintnymi złoceniami. Obiekt sprawiał iście królewskie wrażenie; na takim właśnie tle lubili fotografować się amerykańscy turyści, żeby potem mieć co przechowywać w albumach. Prestiżowa siedziba tej potężnej francuskiej instytucji finansowej przypominała Archowi jakąś minioną epokę. W porównaniu z Wall Street, wszystko wydawało się jakby subtelniejsze i bardziej cywilizowane. Zupełnie jak gdyby pieniądze nie były tu najważniejszym obiektem, którym się zajmowano. Atmosfera nie była zwyczajna, miała w sobie coś niemal uduchowionego. W rzeczywistości le Quartier de la Bourse zajmował budynki dawnego opactwa dominikańskiego. Pomijając jednak historię tej siedziby i jej wartość artystyczną, panowała tu obecnie ta sama „religia" co na Wall Street. Delikatność, maniery - to były tylko złudzenia. Michel Chevron. Carroll przypomniał sobie, w jakim celu tu przyjechał. Chevron i potężny, tajemniczy, europejski czarny rynek. Niewiadomą pozostawało ciągle, czy Chevron rzeczywiście był powiązany z Zieloną Wstążką i czy łączył go jakiś związek, choćby luźny, z Francois Monserratem. Asystentem prezesa banku był szczupły, chorobliwie wyglądający młody mężczyzna, w wieku około dwudziestu ośmiu lat. Miał bardzo jasne włosy, krótko ostrzyżone, w stylu niemal punkowym. Siedział sztywno za antycznie wyglądającym biurkiem, które w Nowym Jorku wydawałoby się nieodpowiednie dla kogokolwiek, poza samym prezesem. Sekretarz nosił dwurzędowy prążkowany garnitur i nadzwyczaj wymyślny, fiołkowo-różowy krawat. Arch usiłował wyobrazić sobie, że próbuje uzyskać pożyczkę na, powiedzmy, remont domu, wyburzenie ściany albo na podziemny system podlewania ogrodu, i zwraca się do tego chłodnego typka. Już widział, jak sekretarz pociąga nosem nad niezgrabnie napisanym podaniem, z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Był przekonany, że ten człowiek odrzuciłby takie podanie bez namysłu; może nawet roześmiałby mu się w twarz.  Nazywam się Archer Carroll. Przyleciałem z Nowego Jorku, żeby spotkać się z monsieur Chevronem. Umawiałem się z kimś wczoraj przez telefon.  Tak, ze mną. - Bankowy asystent przemówił do niego tonem, jakim bogaty farmer zwraca się do stajennego w sprawie zdrowia roboczego wałacha. - Pan dyrektor przeznaczył dia pana piętnaście minut... o jedenastej czterdzieści pięć. Obserwując zachowanie i sposób mówienia sekretarza, Arch doszedł do wniosku, że w ustach tego człowieka niewiele słów mogłoby zastąpić wyrażenie „pan dyrektor" - może „de Gaulle" albo „Napoleon". Może nawet „Bóg Wszechmogący".

105

- O dwunastej pan dyrektor ma bardzo ważne spotkanie. Zechce pan zaczekać. Tam jest sofa dla gości, monsieur Carioll. Arch pokiwał powoli głową. Niechętnie podszedł do dość ciasnej kanapy w stylu art deco. Usiadł i zacisnął złożone dłonie. Próbował powstrzymać kipiący w nim gniew. Przez telefon asystent Chevrona jednoznacznie ustalił godzinę spotkania na punkt jedenastą. Carroll przybył dokładnie na czas, lecąc specjalnie po to ładnych parę tysięcy kilometrów przez ocean. Tymczasem Michel Chevron siedział sobie za tymi ciężkimi dębowymi drzwiami i pewnie śmiał się do rozpuku z prostego Amerykanina, czekającego cierpliwie w recepcji... Zdenerwowany Arch bębnił jednostajnie palcami w kolano; jednocześnie stukał prawym obcasem w marmurową posadzkę. Za piętnaście dwunasta, sekretarz odłożył swoje smukłe srebrne pióro. Podniósł wzrok znad stosu papierów. Cmoknął purpurowymi wargami i przemówił: - Może pan teraz porozmawiać z panem dyrektorem Chevronem. Zechce pan pójść za mną? W chwilę później Arch znalazł się przed obliczem pana dyrektora. Chevron był wysokim mężczyzną o końskiej twarzy i kędzierzawych, kruczoczarnych włosach, które sterczały mu na głowie, układając się w coś na kształt jarmułki. - Panie Carroll, jak dobrze, że przyjechał pan do Paryża - odezwał się Chevron takim tonem, jakby Arch robił to co drugi dzień. Biuro bankiera było wręcz onieśmielające; jedną ze ścian zajmowały wysokie, bogato oszklone regały wypełnione starymi książkami. Z przeciwległej strony znajdowały się osłonięte karmazynowymi zasłonami witrażowe okna, z widokiem na wąski taras z szarego kamienia. Sufit, znajdujący się na 106 wysokości przynajmniej czterech metrów, był pięknie rzeźbiony, ozdobiony uśmiechniętymi amorkami z brązu. Na samym jego środku wisiał ogromny kandelabr. Michel Chevron pozostał w pozycji stojącej za swoim potężnym biurkiem. Widać było, że jest bardzo dumny z siebie, własnej pozycji i wszystkich otaczających go symboli sukcesu. Bezpośrednio za nim wisiał ogromny obraz pędzla Fragonarda. Kiedy tylko asystent wyszedł, Chevron zaczął mówić płynną, znakomitą angielszczyzną. Jego ton pozostawał chłodny i wyniosły, tak że Arch znowu poczuł się kimś gorszym. - Jest jeden niewielki problem, monsieur Carroll. Godna pożałowania historia, nie wynikła z niczyjej winy. Bardzo mi przykro, ale mam ważne spotkanie w Taillevent. Restauracja, monsieur? Niestety, resztę popołudnia mam równie zajętą. Mogę poświęcić panu tylko te parę chwil. Arch poczuł nagły ogień w żołądku. Znał to uczucie; spróbował je zignorować, jednak nie było to łatwe. Kiedy poziom gniewu przekraczał w nim pewną granicę, niewiele już można było zrobić, żeby powstrzymać wybuch. - Dobrze, w takim razie niech się pan już wreszcie zamknie! odpowiedział Carroll, podnosząc nagle głos. - Nie mam czasu na dalsze uprzejmości. Zużył pan cały zapas mojej grzeczności, każąc mi tak długo czekać. Prezes banku wydął wargi w pogardliwym uśmiechu. - Monsieur, chyba zapomina pan, w jakim znalazł się kraju. Tu nie Ameryka, drogi panie. Nie ma pan tutaj żadnej władzy. Zgodziłem się z panem spotkać z własnej i nieprzymuszonej woli, tylko ze względu na podtrzymywanie międzynarodowej współpracy między naszymi krajami. Arch sięgnął do kieszeni płaszcza i rzucił przez biurko Chevrona brunatną kopertę. - Oto pański duch międzynarodowej współpracy! To nakaz aresztowania pana. Został podpisany przez komisarza francuskiej policji, pana Blanche z Siirete. Spotkałem się z nim, zanim tu przyszedłem. Do oficjalnycn zarzutów przeciwko panu należy wymuszanie łapówek, prze-

kupywanie urzędników państwowych, defraudacje. Czuję się zaszczycony, że to ja przyniosłem panu te tak dobre wiadomości. Carroll nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Żałował tylko, że nie był przy tym obecny paniczykowaty sekretarz Chevrona. Michel Chevron opadł ciężko na fotel. Pobladł i ukrył twarz w dłoniach, zasłaniając ją długimi, zadbanymi palcami. Wydawało się jakby nagle zapadł się i zmalał. Arch był wniebowzięty. - Dobrze więc, panie Carroll. Powiedział pan, o co panu chodzi. Po co pan tu przyszedł? Jakie informacje chce pan ode mnie uzyskać? Aren usiadł wygodnie na krześle naprzeciw fotela Chevrona. Trzeba przyznać, że głos Francuza pozostał nadal chłodny i opanowany, mimo że na jego twarzy widać było głęboką zmianę. - Na początek, chciałbym dowiedzieć się czegoś o europejskim i bliskowschodnim rynku skradzionych papierów wartościowych. Potrzebne mi konkretne nazwiska, miejsca, daty. Jak zorganizowany jest handel, kto z publicznych osób jest w niego zamieszany. I chcę usłyszeć wszystko, co pan wie o Francois Monserracie. Chevron odchrząknął chrapliwie. - Nie zdaje pan sobie nawet sprawy, o czym pan mówi i o co mnie prosi. Nie rozumie pan, w jakim stawia mnie pan położeniu. W grę wchodzą miliardy dolarów. I bardzo mało delikatni ludzie. Mafia korsykańska... Włoska Cosa Nostra... Potarł nerwowo ręce. Oparł się w fotelu, a na jego czole pojawiły się maleńkie kropelki potu. Nawet kruczoczarne włosy zdawały się stracić coś ze swojego wspaniałego koloru. Arch poczuł się zrelaksowany i pewny siebie, po raz pierwszy, odkąd wylądował na paryskim lotnisku. - Słucham uważnie - odpowiedział. - Uwielbiam historie o Cosa Nostra. Ale Michel Chevron wypowiedział już ostatnie słowa w swoim życiu. Dębowe drzwi biura rozwarły się z hukiem. Przez króciutki moment Carollowi wydało się, że to, co stało się na Wall Street powtarza się właśnie w Paryżu. Zeskoczył z krzesła wykonując półobrót, żeby spojrzeć na drzwi. Z recepcji wpadło do środka trzech mężczyzn w ciemnych płaszczach. Wszyscy ściskali w dłoniach pistolety maszynowe. W wąskim korytarzyku za nimi stał asystent Chevrona, trzymając małą, czarną berettę. Znużenie wywołane lotem opuściło natychmiast Carrolla. Nurkował już przez podłogę. Wszędzie wokół zaczęły fruwać odłamki szkła i kosztownego drewna. W bezpiecznym i eleganckim jeszcze chwilę temu biurze zaroiło się od kul. Straszliwa salwa przykuła Michela Chevrona do ściany. Jego ciało wygięło się spazmatycznie, po czym opadło na podłogę. Granatowy garnitur natychmiast nasiąkł krwią. Pośród kłębów dymu pojawiły się kawałeczki ludzkich kości i mięsa. Zawodowi zabójcy przerzucili teraz uwagę na Carrolla. Kule wbijały się dookoła niego w wyłożone dębową boazerią ściany. Z łomoczącym sercem, Arch zdołał wpełznąć za ciężkie zasłony, które wydymały się, szarpane przebijającymi tkaninę kulami. Igiełki szkła i dębowe drzazgi zakłuły go w dłonie. Podniósł się na nogi, raniony coraz dotkliwiej kawałkami szyb. Zewnętrzny taras okazał się tylko wąskim przejściem, zawieszonym szesnaście pięter ponad ulicami Paryża. Wydawało się, że ów szeroki gzyms otacza budynek ze wszystkich stron.

108

Carroll zdołał dotrzeć do najbliższego rogu gmachu, plamiąc zabytkowy kamień kropelkami krwi. Do jego uszu dobiegały ogłuszające strzały, a także krzyki przerażenia i agonii, dobywające się z wnętrza budowli. Pistolety maszynowe wypluwały kolejne serie, jedna po drugiej.

107

Francuscy terroryści? Czerwone Brygady? Francois Monserrat? Co się dzieje? I kto wiedział, że on, Arch Carroll, znajdzie się tu dzisiaj? Kule gwizdały znowu wokół jego głowy, zarysowując kamienne ciało siedzącej w zamyśleniu chimery. Zobaczył języczki ognia z luf i obejrzał się przez ramię. Dwóch bandytów zbliżało się szybko, ich skórzane płaszcze powiewały na wietrze. Dotychczas Arch myślał, że tak wyglądający, klasycznie europejscy przestępcy istnieją tylko we francuskich filmach. Z trudem podniósł własną broń. Wystrzelił, słysząc ciche, prawie nierzeczywiste szczeknięcie tłumika. Mężczyzna biegnący przodem złapał się za pierś, po czym zachwiał się i spadł, lecąc przez szesnaście pięter ku ulicy. - Cholera!!! - Carroll chwycił się nagle za ramię. Spod dłoni popłynęła mu krew. Zrobiło mu się słabo, bał się. Być może nadchodziły ostatnie sekundy jego życia. Ledwie oddychał, kiedy dopadł następnego rogu budynku. Poruszał się dziwnie, jak gdyby znajdował się w jakimś złym śnie. Z trudem osiągnął kolejne przęsło tarasu. Gzyms kończył się nagle, przerwany ścianą z szarej cegły, najeżoną grubymi żelaznymi prętami. Archowi zaczynało się kręcić w głowie. W ustach poczuł smak ciepłej krwi. Z każdym oddechem szarpał go ból w piersi. Trafione ramię bolało go tak rozdzierająco, jak jeszcze nic i nigdy w życiu. Umrzeć nagle, tu, w Paryżu, wydawało się czymś nieodpowiednim, jakąś gorzką ironią. Zginąć, pośród wspomnień o Norze. Patrzył na niebo usuwające mu się sprzed oczu. Zimowe słońce wisiało nad nim jak zimny, bezduszny krążek. Złapał się zdrową ręką zagradzającej mu drogę ściany i wychyli! się za jej krawędź. Zobaczył posuwające się szesnaście pięter poniżej samochody. I zimny beton, szary jak kamień nagrobny. Wylądował bezpiecznie na tarasie, położonym dwa metry niżej. Uderzył jednak twardo zranionym ramieniem w granit. Dziki, nieprzytomny ból graniczył chyba tylko z agonią. Niemal oślepiony, Arch zmusił się do ruchu i popchnął duże, witrażowe okno, które otworzyło się przed nim. Krwawił bardzo mocno. Widział teraz magazyn, wypełniony stosami paczek. Wskoczył do środka. Przykucnął na drżących nogach i odczekał chwilę. Wokół piętrzyły się przesyłki Airborne Express. Nie było się gdzie ukryć, jeżeli tu dotrą. Jeśli zorientują się, gdzie jest. Ciężko mu było myśleć. Wszystko wydawało się jakby zamglone. Czoło, policzki, tył szyi, kłuły go niemiłosiernie od kawałeczków szkła, { tóre wbite były w jego ciało. Znowu zakręciło mu się w głowie i zrobiło słabo. W dodatku ogarnęła go wściekłość. Przez ściany budynku Societe Generale odbijały się ciągle echem wystrzały i straszliwe krzyki. Potem, z zewnątrz, dobiegły sygnały policyjnych syren, obwieszczających wszystkim nieszczęście. Carroll skoncentrował się w końcu w takim stopniu, że ściągnął koszulę i owinął ją wokół krwawiącego ramienia. Teraz Michel Chevron nie powie już nic o potężnym rynku skradzionymi papierami wartościowymi, który funkcjonował w Europie i na Bliskim Wschodzie. Ani o tym, czym może być Zielona Wstążka. Kto stał za tą przerażającą masakrą, dokonaną w biały dzień? Co takiego mógł wiedzieć francuski bankier o nazwisku Michel Chevron? Arch był zbyt słaby, żeby się podnieść. Opadł więc, opierając się o gipsową ścianę, ukrywając głowę pomiędzy kolanami. Co wiedział Chevron? Czemu służyła ta potworna masakra? I co, na litość boską, było w stanie to wszystko usprawiedliwić?

14

109

Queens, Nowy Jork Dla Harry'ego Stemkowsky'ego był to jeden z tych cudownych momentów, których nigdy się nie zapomina. Zupełnie jakby sierżant brał udział w filmie, o czym zawsze marzył. Na pokrytym chmurami szarym niebie zaczęło właśnie świtać. Stcmkowsky zjechał na swoim wózku z betonowej rampy, umożliwiającej mu wygodny wjazd i wyjazd z domu, na Jackson Heights, w dzielnicy Queens. Zaraz za nim kroczyła żona, Mary - o dziesięć lat starsza od Harry'ego; dawniej pracowała jako pielęgniarka.  To jest to, kochanie - szepnęła.  Zdecydowanie tak - odpowiedział z radością. Mary ostrożnie postawiła na ziemi dwie świeżo nabyte torby podróżne firmy Dunhill. Spojrzała na męża. Aż nie mogła uwierzyć, jak wspaniale i elegancko wygląda Harry w ciemnym, prążkowanym garniturze, jaki miał na sobie. Jego blond włosy i broda zostały fachowo skrócone i ułożone. Trzymał małą walizeczkę z delikatnej skóry; robiła wrażenie niesłychanie drogiej. - Cieszysz się, co, Harry? Widzę, że jesteś bardzo podekscytowany. Pani Stemkowsky uśmiechnęła się mimowolnie. Uważała swojego męża za naprawdę wspaniałego człowieka. Wystarczyło zresztą zapytać o niego któregokolwiek kolegę z Vets Cabs, albo terapeutę ze szpitala, w którym leżał. Tam zresztą poznali się z Harrym. Mary nie wiedziała, jak tego dokonał, ale wydawało się, że jej mąż całkowicie zaakceptował to, co stało się z nim w Wietnamie dziesięć lat temu z okładem. Prawie nigdy nie uskarżał się na poniesione rany, na ciągły ból, którego doświadczał. Robił wręcz wrażenie, jak gdyby żył dla innych, dla ich szczęścia, zwłaszcza zaś - dla niej. - Mó-mówiąc prawdę, tro-tro-trochę się boję. Ta-ta-tak fajnie. Harry spróbował się uśmiechnąć, ale wydawał się rzeczywiście nieco onieśmielony. Mary nachyliła się i pocałowała go, najpierw w oba policzki, a potem w usta. Kochała go tak mocno; trochę może dziwną miłością, biorąc pod uwagę jego kalectwo. Kochała go jednak naprawdę,' Bardziej niż całą resztę świata razem wziętą.  Prze-przepraszam, że nie możesz pojechać ze mną, Ma-Mary.  Och, mam nadzieję, że pojadę następnym razem. To znaczy, przecież jestem pewna. Uwierz, że tak będzie. - Roześmiała się nagle, a jej szerokie usta rozpromieniły się w uśmiechu. - Wyglądasz teraz jak prezes banku albo ktoś podobny. Prezes Chase Manhattan Bank. Naprawdę, Harry. Taka jestem z ciebie dumna. Znowu się pochyliła, żeby go pocałować. Nie chciała, żeby martwił się choćby jedną minutę, choć przez chwilę, z tego powodu, że nie mógł jej zabrać. - O, już nadjeżdża! Jedzie Mitchell. - Pokazała palcem wzdłuż ulicy, przy której stały podobne do siebie, nieciekawe domki. Zbliżała się żółta taksówka. Mary rozpoznawała siedzącego za kierownicą Mitchella Cohena; jak zwykle, miał na głowie rosyjską futrzaną czapkę z nausznikami. Wiedziała, że Mitchell i Harry pracują razem nad swoim pomysłem na interes od prawie dwóch lat. Powiedzieli jej - i żonie Cohena, Nevie tylko tyle, że chodzi o arbitraż rynkowy. Mary rozumiała w najogólniejszych zarysach, że próbują zająć się międzynarodowym handlem walutami, zarabianiem na różnicach kursów. Jeśli im się uda, nie będą musieli do końca życia prowadzić taksówek. - Przed pójściem spać Harry bierze codziennie dwie tabletki dilantinu - poinformowała Mitchella Mary, kiedy pomagali Stemkowsky'emu znaleźć-się w taksówce. Harry wzruszy! się, słysząc tę uwagę. Uwielbiał sposób, w jaki Mary ciągle się o niego troszczyła, pamiętając o takich drobnych rzeczach jak

111

dilantin, który brał regularnie co wieczór i jeszcze trzy razy w ciągu dnia.  Masz przed sobą wspaniałą podróż do Europy, Harry. Nie pracuj za ciężko. Tęsknij za mną troszkę, dobrze?  Oj, da-daj spokój. Ju-ju-już za tobą tęsknię - mruknął Stemkowsky. Mówił poważnie. Właściwie nigdy nie zrozumiał, dlaczego Mary zdecydowała się spędzić życie akurat u boku kaleki. Był tylko po prostu szczęśliwy, że tak się stało. Teraz on miał zrobić coś dla niej; coś, na co oboje zasłużyli. Harry Stemkowsky będzie od tej pory człowiekiem sukcesu. I jak ktoś w to nie wierzy, to niech się odpieprzy. W jego zaczerwienionych oczach pojawiły się nagle łzy. Samochód ruszył, a łzy dalej płynęły mu po twarzy. Tak bardzo, bardzo pragnął zabrać Mary ze sobą; jednak nie było to możliwe. Choćby dlatego, że powiedział jej, że jedzie do Genewy. W rzeczywistości on i Mitchell Cohen lecieli do Tel Awiwu, a potem do Teheranu. Przez następne trzydzieści sześć godzin będą znajdować się praktycznie w ciągłym niebezpieczeństwie; najpoważniejszym, jakie zdarzyło im się od czasu wojny. Była jednak

112

także i druga strona medalu. Całkiem nowa perspektywa, o której obaj mężczyźni nie mogli przestać myśleć. Harry Stemkowsky i Mitchell Cohen, po raz pierwszy od prawie piętnastu lat, czuli, że naprawdę żyją. Misja Zielonej Wstążki przywróciła ich światu. Podczas gdy Stemkowsky i Cohen jechali na lotnisko imienia Kennedyego, inny z wybranych kurierów, Vets 7, znajdował się już na pokładzie samolotu Unii Pan Am, lot numer 311, w drodze do Japonii. Jimmy Holm zabawiał właśnie rozmową stewardesę przedziału pierwszej klasy, opowiadając jej nie bez talentu prawdziwą historię o tym, jak przeżył trzy lata w połnocnowietnamskim więzieniu, a potem następne dwa lata w szpitalu weteranów w Bakersfield, w Kalifornii. Wyjaśnił, że w szpitalu było mu bez porównania gorzej. - A teraz jestem tutaj. Pędzę sobie wygodny żywot, latając pierwszą klasą. Europa, Bliski Wschód. - Uśmiechnął się i pociągnął łyk szampana marki Moet & Chandon. - Niech Bóg błogosławi Amerykę! Pomimo wszystkich jej wad, o których tak często słyszymy, czyż nie jest to najwspanialszy kraj na świecie? Mniej więcej o tej samej godzinie, Vets 15 - Paul Melindez, i Vets 9 Steve Glickman, bawili się w podobny sposób w przedziale pierwszej klasy innego samolotu, lecącego do Bangkoku. Ostatnio obaj pracowali w Orlando, na Florydzie, jako prywatni „policjanci". Dziś, dziewiątego grudnia, znajdowali się w posiadaniu ponad szesnastu milionów dolarów. Vets 5 - Harold Freedman, znajdował się już w Londynie. Vets 12 Jimmy Casio, w Zurychu. Vets 8 - Gary Barr, w Rzymie. Siedział teraz na pięknym, zabytkowym, kamiennym tarasie, z widokiem na połyskujący w słońcu Tybr. Ostatnio, przez ponad cztery lata, pracował na Sunset Drive w Los Angeles, w jednym z komediowych nocnych klubów - był tam „bramkarzem". Teraz wydawało mu się, że śni. W końcu zamknął oczy. Otworzył je znowu - i widział Rzym, tak samo jak przedtem. Nie znikły także dwadzieścia dwa miliony dolarów, które otrzymał, żeby przeprowadzić przewidziane negocjacje. Manhattan Vets 3 znajdował się w dzielnicy West Village w Nowym Jorku. Nie leciał pierwszą klasą ani w ogóle nie znajdował się w luksusowym otoczeniu. Nick Tricosas nie miał na sobie garnituru za czterysta dolarów

od Brooks Brothers. Nie miał też skórzanego portfela firmy Dunhill

113

pełnego kolorowych kart kredytowych. Ubrany był za to w koszulkę marines z obciętymi rękawami, opaskę zrobioną z chusty indiańskiej na głowie i spłowiałe spodnie koloru khaki. Wyglądał, jakby znajdował się z powrotem w Wietnamie. Pomyślał sobie, że w pewnym sensie tak było. Zielona Wstążka stanowiła przecież oficjalne zakończenie tamtej wojny, czyż nie? W każdym razie, coś w tym rodzaju. Tricosas rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu dyspozytorskim i poczuł atak klaustrofobii. Były schowek na miotły wciśnięty był na strychu garażu Vetsów. Miejsca starczyło właściwie tylko na szary metalowy stół i składane krzesło, radionadajnik i plakat z filmu „Rambo 1 - Pierwsza Krew", przyklejony do ściany.  Zgłaszam się; tu Vets 3. - Tricosas nacisnął znów przycisk mikrofonu. - Słuchajcie, dzielni weterani zamorskich wojen, kawalerowie orderu Purpurowego Serca i Medalu Honoru... kto może podjechać na skrzyżowanie Park Avenue i Trzydziestej Dziewiątej?... Po niejaką panią Austin i jej pielęgniarkę, Nazreen... Pani Austin to bardzo miła dama, ze składanym wózkiem inwalidzkim. Bardzo dobrze się mieści w bagażniku checkera. Pani Austin jedzie do szpitala Lenox Hill na cotygodniową chemioterapię. Odbiór.  Potwierdzam. Tu Vets 22. Jestem przy Mad Avenue i Pięćdziesiątej Drugiej. Podjadę po panią Austin. Znam tę starą kokietkę. Będę tam za jakieś pięć minut. Odbiór.  Dzięki wielkie, Vets 22... Dobra, mamy następne zgłoszenie. Oto wielki biznes, przy Central Park West, numer 25. Pan Sidney Solovey jedzie do klubu Yale przy Vanderbilt numer 30. Pan Solovey pracował dla Solomon Brothers, zanim ktoś nie wysadził Wall Street w powietrze. Odbiór.  Tu Vets 19, potwierdzam. Jestem przy Central Park South i Szóstej. Zabiorę pana Solovey do Yale. Słuchaj, komu ty kibicujesz, Knicksom i Sixersom z Filadelfii? Knicksowie właśnie leżą, przegrywają dwa i pół punktu, na własnym boisku! Odbiór.  Tu Vets 3. Możesz postawić własne życie za młodego giganta, pana Mosesa Malone'a. Rekord Knicksów to trzysta dziewięćdziesiąt jeden punktów więcej niż rekord Sixersów i całej tej chały. Bez odbioru. Nick Tricosas wstał. Wyprostował się, stając się przynajmniej o dobre siedem centymetrów wyższy, i podrapał w kark. Musiał przez chwilę odpocząć od nieustannej gadaniny, jaką prowadził od piątej rano z taksówkarzami przez radio. Zapalił cygaro, obracając je powoli pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Następnie zszedł po krętych schodach, ciągnąc za sobą chmury dymu. Minął piętro i dotarł aż do garażu. Na podłodze pełno było brudu i śmieci. Typowa nowojorska piwnica, rojąca się od szczurów. Było tam drugie stanowisko dyspozytora, otoczo-

114

ne ławami dla czekających taksówkarzy. Po lewej stały zardzewiałe automaty ze słodyczami i napojami, a za nimi znajdowały się nie pomalowane szare, metalowe drzwi. Tricosas zmrużył oczy i ruszył wijącym się korytarzem, przypominającym loch. Westchnął. Pułkownik Hudson powiedział, że nikomu, pod żadnym pozorem, nie wolno wchodzić do starannie zamkniętego, podziemnego pomieszczenia. Jednak Tricosas wyjął klucz. Wsadził go w potężny zamek, przekręcił i usłyszał szczęk. Popchnął skrzypiące drzwi. Po chwili, zajrzał do zakazanej świątyni pułkownika Hudsona. Nick Tricosas nie mógł powstrzymać się od uśmiechu; niemal nie roześmiał się głośno. Nabrał pełne płuca powietrza. Jego ciemne oczy rozszerzyły się chyba dwukrotnie. Poczuł ucisk w głowie, zupełnie jakby miała za chwilę wybuchnąć.

Jeszcze nigdy w życiu nie widział tyle pieniędzy naraz! Wydawało się to niemal niemożliwe. Miliardy dolarów. Miliardy! Pułkownik Hudson zachował się w niecodzienny dla siebie sposób zawahał się przed działaniem. Zastanowił się jeszcze raz, stojąc w budce telefonicznej na rogu Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy i Szóstej Alei. Patrzył na skraplającą się na szybach wilgoć. Zdawał sobie sprawę z tego, że wystawiał misję na niebezpieczne ryzyko, prosząc jeszcze raz o tę samą dziewczynę. Powoli wrzucił ćwierćdolarówkę do czarnego automatu i nasłuchiwał. Zadźwięczało; już jest połączenie. Tak, chciał znowu zobaczyć się z Billie. Bardzo tego pragnął. Niecałą godzinę później, dziewczyna weszła do zatłoczonego baru 0'Neals na rogu Zachodniej Pięćdziesiątej Siódmej i Szóstej. Hudson przyglądał jej się z wysokiego stołka. W jego głowie zaczynało dziać się coś dziwnego. Tak, chciał się z nią spotkać. Billie... Po prostu Billie. Miała na sobie długi, cętkowany, ciemnoszary płaszcz i czarne, skórzane buty, sięgające aż do ud. Na szczycie chmury jej jasnych włosów znajdował się filuternie przekrzywiony, jasnoszary beret. Stała pośród strumienia tłoczących się do popularnego bistro młodych i starszych urzędniczek. Wreszcie dostrzegła go; uśmiechnęła się i podeszła do niego płynnym krokiem.  Widzę, że wychodzisz na ludzi. Czy dokończyłeś już i sprzedałeś swoją sztukę?  Możliwe. Albo obrabowałem bank, żeby było mnie znowu stać na zobaczenie się z tobą. - Uśmiechał się ciepło, szczerze.

115

Billie pochyliła lekko głowę, słysząc o zapłacie za wspólnie spędzony czas. Na jej czole i policzkach znów pojawił się ten sam rumieniec, który , tak zdziwił go w hotelu. Hudson miał wrażenie, że Billie nie pracowała w swojej branży zbyt długo - chociaż, być może właśnie tak chciał myśleć. Możliwe, że jej największą umiejętnością jako prostytutki było właśnie to, że umiała wyglądać i zachowywać się niewinnie. Dali nam godzinę. Pójdziemy dokądś? Godzina to nie tak długo. Chciałbym napić się tu z tobą drinka. Mamy czas. Tylko jednego. Dał znak barmanowi, a ten nadszedł natychmiast, ubrany w wykrochmaloną białą koszulę i czarną muszkę; zupełnie jakby został wezwany w pilnej sprawie. Billie zauważyła po raz kolejny, że David w jakiś sposób zawsze dostaje to, czego chce. Robił wrażenie zbyt śmiałego, za bardzo panującego nad otoczeniem, jak na kogoś, kto mieszka w hotelu Washington-Jefferson. Zamówiła białe wino, po czym uśmiechnęła się do Hudsona, kręcąc głową. Sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę, plus to, co zapłaci przy barze, wydawało się naprawdę sporą ceną za zaszczyt wypicia drinka z atrakcyjną prostytutką. David z pewnością nie wyglądał na kogoś, kogo na to stać - z drugiej jednak strony, nauczyła się już nie dawać zbyt wiele wiary pozorom, powierzchownemu wrażeniu. - Nie musisz płacić. Powiem, że nie przyszedłeś. - Nagle zawstydziła się znowu. Hudson był już teraz prawie pewien, że Billie niedawno została prostytutką. Czasami zdarzało się to młodym aktorkom, przybywającym do Nowego Jorku modelkom. - Lubię cię. Nie wydaje mi się, żebym cię rozumiała, ale cię lubię — powiedziała. Spojrzeli sobie w oczy; wydawało się, że znaleźli się nagle sami, mimo że wokół nich kręcili się hałaśliwi klienci baru. Hudson poczuł jak narasta w nim pożądanie. Przed oczami stanęły mu jej nabrzmiałe piersi, przypo-

mniał sobie jej szybki oddech, kiedy przeżywała orgazm. Nachylił się i pocałował ją w policzek - tak delikatnie, jak tylko można. Pragnął zbliżyć się jakoś do niej, spróbować trochę się wzajemnie otworzyć. Jednocześnie czuł w sobie żołnierskie ostrzeżenie, instynkt, który powstrzymywał go całą mocą. - Powiedz mi coś o sobie. Choćby małą rzecz. To nie musi być nic ważnego. Uśmiechnęła się jeszcze raz; wydawało się, że jest jej miło. Brakująca ręka, sposób, w jaki się zachowywał - to wszystko czyniło go interesującym. - Dobrze - zgodziła się. - Czasami zbyt łatwo ulegam impulsom. Nie powinnam ofiarowywać ci tego, co nazywają „usługą za friko". Mogliby mnie to wywalić z Vintage. A teraz, ty powiedz mi coś o sobie. 116  za Nie mam nawet tyle pieniędzy, iriby płacić temu barmanowi odparł Hudson i roześmiał się.  Naprawdę nie masz?  Naprawdę. A teraz powiedz mi coś prawdziwego. Podaj jakiś fakt, co*kolwiek, byle prawdę. Zawahała się, a potem wzruszyła ramionami.  Mam dwie siostry w Birmingham. W Anglii.  Obie są mężatkami - zgadywał dalej pułkownik. - Szczęśliwymi mężatkami. A twoja matka nie przestaje ci o tym przypominać. - Uśmiechnął się.  Nie. Rzeczywiście obie są mężatkami. To jest właśnie to, co robią wrażliwe dziewczyny z Birmingham. Ale żadne z tych małżeństw nie jest szczęśliwe. A moja matka - tak, ciągle wymawia mi, że nie wychodzę za mąż. Czy ty naprawdę zajmujesz się pisaniem sztuki w tym okropnym hotelu? „Zaciszu artysty"?  Mam taką historię, dotyczącą Wietnamu, którą muszę dokończyć. To prawdziwa opowieść o tym, co tam się stało. Kiedy już zostanie opowiedziana, sądzę, że będę mógł dalej radzić sobie z życiem. Jednak nie wcześniej. Sączył piwo, obserwując uważnie jej niebieskie oczy. Usta miała wilgotne od wina. Zastanawiał się, co teraz działo się w jej głowie. Roześmiała się sympatycznie.  Chyba zupełnie mi się pokręciło! Co ja tu robię? Sama nie mogę w to uwierzyć.  Pijesz białe wino. W południe. Czy to aż tak niezwykła rzecz w Nowym Jorku?  Chyba powinnam wyjść. Naprawdę. Muszę zadzwonić i powiedzieć im, że nie przyszedłeś na spotkanie.  To byłby problem. Jeżeli to zrobisz, nie pozwolą ci więcej się ze mną spotykać. Będę miał złą reputację jako klient, na którym nie można polegać. A przecież nie chcielibyśmy tego, prawda?  Nie, chyba nie chcielibyśmy. Ale naprawdę muszę iść.  Cóż, nie mogę się na to zgodzić. Nie. Poczekaj minutkę. Sięgnął do kieszeni wytartego, brunatnego płaszcza i po chwili położył na barze trzy pięćdziesięciodolarówki.  Billie - i co dalej? Powiedz mi przynajmniej, jak się nazywasz.  Przecież nie stać cię na to. Proszę cię, Davidzie. To naprawdę nie jest dobry pomysł.  Jak się nazywasz? Myślałem, że mnie polubiłaś. Wyglądała, jakby ktoś wymierzył jej policzek. Zupełnie jak gdyby któryś z członków jej rodziny w Anglii wykrył, że pracuje w Nowym Jorku jako prostytutka. Zawahała się, po czym odezwała się znowu: - Nazywam się Billie Bogan. Tak jak ta poetka, Louise Bogan. „Teraz, gdy znam twoją twarz na pamięć, patrzę..."

- Uważam, że jesteś bardzo piękna. Wyjdźmy stąd, teraz. David Hudson nie czuł się w podobny sposób od piętnastu lat. Nie było to wygodne w takim momencie, wręcz skrajnie nieodpowiednie. Zdarzyło się jednak.

117

Uczucie - tam gdzie od tyłu lat nie było żadnego. Intensywne uczucie. Sygnały ostrzegawcze odezwały się chórem, wszystkie naraz.

15

Waszyngton Dziewiątego grudnia rano było w Waszyngtonie nadzwyczaj ponuro. Nagie drzewa zdawały się krzyczeć choćby o odrobinę światła i życia. W Białym Domu miało się właśnie zacząć drugie nadzwyczajne spotkanie Rady Bezpieczeństwa Narodowego i innych osób, związanych ze śledztwem w sprawie Zielonej Wstążki. Czekając na przybycie prezydenta, Aren Carroll myślał o bólu. Ciężko mu było skupić uwagę na czymkolwiek innym. Jego prawa ręka, owinięta bandażami i zawieszona na temblaku, rwała go. Krzywił się i przeklinał, zanim przypominał sobie, jakie ma szczęście, że żyje. Mimo że połknął specyfik o nazwie tylenol 4, jego nerwy zachowywały się tak, jakby ktoś szarpał je zębami. Mam szczęście, że żyję - pomyślał znowu Arch. Na świecie było o cztery sieroty mniej. W jego głowie zaświtało stare powiedzenie, głupi sylogizm. Kot ma dziewięć żyć. Nie jestem kotem. Zatem nie mam dziewięciu żyć. Ile wobec tego ich mam? Ile jeszcze mam przed sobą szans, jeśli nadal będę zachowywał się w podobny sposób? Wreszcie do sali wkroczył prezydent Kearney i wszyscy powstali z miejsc. Prezydent był ubrany w domowy strój - koszulę Lacosty w morskim kolorze i trochę pogniecione spodnie koloru khaki. Wygląda jak całkiem zwyczajny facet - pomyślał Carroll. Można go było sobie wyobrazić, jak - w spokojniejszych okolicznościach i o innej porze roku - kręci się po trawniku za domem, przesuwa kawałek polędwicy na ruszcie grilla. Arch przypomniał sobie, że prezydent ma dwóch synów, jeszcze dzieci. Może grywał z nimi w piłkę... W tych dniach nie będzie miał jednak wiele czasu na przyjemności. Spadł na niego ogrom prasowej krytyki. Dziennikarze, sikając dla publiczności kozła ofiarnego, obciążyli Kearneya całą odpowiedzialnością za to, co zdarzyło się na Wall Street. Nagle, w ciągu paru zaledwie dni, jego opinia wśród społeczeństwa poważnie ucierpiała. Tym razem uczestnicy spotkania zlekceważyli formalne uściski dłoni. Każdy przyniósł ze sobą wypchaną teczkę lub aktówkę, dowód tego, jak intensywne jest prowadzone śledztwo i ile spraw będzie trzeba omówić. Carroll, sądząc po ogromnej liczbie dokumentów, pomyślał, że ktoś musiał dowiedzieć się czegoś o Zielonej Wstążce. Rzucił okiem na siedzącą na drugim końcu stołu Caitlin Dillon, która odpowiedziała mu uśmiechem. Ona także przyniosła wypchaną walizeczkę. Dzisiaj wyglądała jak prawdziwa kobieta interesu; ubrana w ciemnoniebieski żakiet i prostą, białą bluzkę, pod szyją miała przypominającą muszkę kokardę w dobranym do żakietu kolorze. Z jakiegoś powodu jej surowy styl wydał się Archowi interesujący. - Dzień dobry wszystkim - chociaż nie wiem, co dobrego miałoby się dzisiaj zdarzyć. Mówiąc szczerze, cała sytuacja martwi mnie dzisiaj jeszcze bardziej niż w piątek wieczorem. Prezydent Kearney najwyraźniej nie próbował rozładować panującego napięcia. Stał w dalszym ciągu u szczytu długiego stołu. - Każda z realistycznych ocen sytuacji wskazuje, że wkrótce możemy stanąć oko w oko z paniką na rynku, z całkowitym krachem... Niektórzy ze sprytniejszych graczy na świecie wymyślili już sposoby na to, jak osiągnąć osobiste korzyści z tej tragedii... Powiem państwu w najwyższym zaufaniu, że gospodarka Zachodu nie zdoła przetrwać obecnie głębokiego krachu

119

giełdowego. Nawet spadek cen na nieco mniejszą skalę oznaczałby katastrofę. Prezydent podniósł głos; przez moment zdawało się, że powraca, choć w minimalnym stopniu, jego dawna siła z okresu kampanii wyborczej: inspirujący ton, charakterystyczny, stanowczy wyraz twarzy. Były to jednak tylko pozory; zniknęły, zanim jeszcze przebrzmiało echo słów. Justin Kearney znowu miał wygląd człowieka zrezygnowanego. Prezydent, tak jak poprzednio, zażądał nowych informacji i danych, prosząc kolejno o zabranie głosu wszystkich obecnych. Każdy z nich przedstawił skrócony raport na temat wszystkich nowych wiadomości związanych z Zieloną Wstążką. Kiedy nadeszła kolej na Archa, przybliżył krzesło do konferencyjnego stołu i spróbował uspokoić myśli. Jego umysł nie pracował prawidłowo. Carroll czuł się odrętwiały; od czasu do czasu oblewały go zimne dreszcze. No i ręka bolała go niemiłosiernie. - Ja także nie mam do przekazania niczego miłego - zaczął. - Mamy kilka faktów, parę statystyk, ale w sumie niewiele z tego jest warte uwagi. Jak dotąd, sporządzono już kompletny opis ataku. Na każdy budynek zużyto po pięć bomb z plastiku. Gdyby zamachowcy zechcieli zrównać z ziemią cały dolny Manhattan, byliby w stanie to zrobić i zrobiliby to. Najwyraźniej nie chcieli. Zamierzali dokonać dokładnie tego, czego dokonali. Nowojorska tragedia była ściśle kontrolowaną, precyzyjnie prze-

120

prowadzoną demonstracją. Moi ludzie spędzili czterdzieści osiem godzin na sprawdzaniu wszystkich organizacji i osób związanych z terroryzmem, o jakich wiemy. Nikt nie wie niczego o Zielonej Wstążce. Był natomiast niejasny, choć obiecujący, sygnał o powiązaniu sprawy z europejskim rynkiem skradzionych papierów wartościowych - kontynuował Arch, przewracając kartkę notesu. Niejasny - pomyślał. Może i byłby obiecujący, gdyby Michel Chevron przeżył, gdyby chociaż znaleziono przy zastrzelonym przez Carrolla w Paryżu mężczyźnie jakikolwiek dokument. To było zbyt dużo „gdybań" jak na przeciętne dochodzenie. Jedna rzecz pozostawała pewna - nie można aresztować nikogo, opierając się jedynie na zdaniach w trybie przypuszczającym. - Niestety, w domach maklerskich Wall Street zniszczono tyle komputerów i najrozmaitszych danych, że nie jesteśmy w stanie odtworzyć rzeczywistego obrazu rynku. Nie wiemy, czy skradziono jakieś papiery wartościowe lub zmieniono zapisy w sieci. Wtedy przerwał Archowi wiceprezydent, Thomas Morę Elliot. Ze wszystkich ludzi na sali, ten człowiek sprawiał wrażenie najbardziej opanowanego. Tego ranka raczej Elliot niż prezydent wydawał się przewodniczącym zebrania. - Chce pan powiedzieć, że nadal nie mamy pojęcia, kogo szukamy? Arch wydął usta i potrząsnął głową.  Nie postawiono nawet żadnych żądań, nie było jakiegokolwiek kontaktu z Zieloną Wstążką. Zupełnie, jakby wymyślili jakąś nową, przerażającą grę. Taką, której my wcale nie znamy. Oni wykonują ruch, a my musimy próbować uczyć się reagować!  Czy są jakieś komentarze? - zapytał wiceprezydent kwaśnym tonem. - Na temat uwag pana Carrolla. Zebrani wpatrywali się tępo w Archa, bez śladu poparcia czy zachęty. Szczególny chłód bił z twarzy szefów różnych rządowych agencji. Członkowie gabinetu byli w większości powołanymi dyrektorami i nie mieli pojęcia o problemach, przed którymi stawała policja. Nie robiły na nich żadnego wrażenia wiadomości o ulicznym śledztwie. W końcu odezwał się Lider Większości Senatu. Na sali rozległ się głęboki, charakterystyczny głos o południowym akcencie Marshalla Turnera.  Panie prezydencie, obawiam się, że to, co robimy, nie wystarczy. Wszystko, co dzisiaj słyszę, pozostawia wiele do życzenia. Pod koniec zeszłego tygodnia zagroziło nam załamanie się gospodarki całego kraju...  Wszyscy to właśnie powtarzają, Marshall.  A teraz mówi się, że stoimy oko w oko z prawdziwą tragedią.

Rozważa się, czy nie nastąpi drugi Czarny Piątek. Czuję, że na nas spoczywa odpowiedzialność za zapewnienie jak najskuteczniejszego śledztwa. Tymczasem, jak rozumiem, możliwości zarówno FBI, jak i CIA nie są w pełni wykorzystywane. Ton, jakim mówił senator, wydawał się napastliwy w stosunku do Carrolla. Arch utkwił wzrok w polityku o pulchnej, różowej twarzy; takich ludzi spotykało się na zakurzonym zapleczu wiejskiego sklepu. Niewygodną ciszę przerwał Phil Berger, dyrektor CIA. Był niedużym, zgarbionym człowiekiem, o łysej jak kolano, spiczastej głowie błyszczącej w oświetleniu sali. Przypominał Carrollowi jajko ugotowane na twardo. Berger powiedział:  FBI i CIA pracują przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie ma mowy o niepełnym wykorzystywaniu naszych możliwości. - Popatrzył na Archa. -1 jestem pewien, że pan Carroll daje z siebie wszystko, nawet jeśli do tej pory nie zdołał dowiedzieć się niczego.  W porządku. Nie walczmy ze sobą - powiedział nagle prezydent, wstając. Spojrzał na Archa. - Wczoraj wieczorem podjąłem trudną decyzję. Zadzwoniłbym do pana, ale nie było pana w Nowym Jorku, Archer. - Rzeczywiście. Byłem w Paryżu, gdzie strzelano do mnie. Kearney zignorował jego uwagę. - Wydaję następujące polecenia, obowiązujące od zaraz: Chcę, żeby pan dalej prowadził tę część śledztwa, która dotyczy znanych nam organizacji terrorystycznych. Żądam jednak, żeby Phil Berger przejął całość dochodzenia w sprawie Zielonej Wstążki, włączając w to śledzenie terrorystów na terenie Stanów Zjednoczonych. Odtąd będzie pan bezpośrednio podlegał panu Bergerowi. Przekaże pan także CIA wszelkie dane, jakie pan zebrał; wszystko, co pan ma. Carroll wpatrywał się w zdumieniu w Kerneya. Był prawie pewny, że oddanie jego kartotek CIA było niezgodne z prawem. Miał poczucie, jakby właśnie spuszczono go w dół Potomacu na przeciekającej tratwie. Dziękujemy za dotychczasową pomoc, ale metody pańskiej grupy pozostawiają wiele do życzenia... Arch odwrócił się od prezydenta, który zdawał się podjąć tę decyzję na własną rękę, w przypływie salomonowej mądrości. Ten fakt mocno zmartwił Carrolla. Było jednak jeszcze coś gorszego. Atmosfera na sali była chłodna jak w jakiejś firmie handlowej. Ostatnio członkowie rządu coraz częściej zachowywali się w ten sposób. Panowała fałszywa tajemniczość, którą uzasadniano zwykle „względami bezpieczeństwa narodowego" i „potrzebą dowiedzenia się". Oni podjęli tę decyzję i od tej pory nie uważali za potrzebne tłumaczenie się przed kimkolwiek. - Sądzę, że zrozumiałem, panie prezydencie, i obawiam się, że w tych warunkach jestem zmuszony zrezygnować. Z całym szacunkiem, sir. Składam dymisję. Arch Carroll wstał i wyszedł z sali, a potem z Białego Domu. Dla niego ta historia zakończyła się. Waszyngton stał się zbiurokratyzowaną firmą, dla której Arch nie chciał już dłużej pracować.

122 Mniej więcej godzinę później siedział w samolocie linii Eastern, lecącym do Nowego Jorku. Na zewnątrz rozpętała się burza z piorunami. Przez okno widać było dramatycznie wyglądające, czarne chmury. Carroll wpatrywał się w niebo. Poczuł się nagle bardzo samotny. Właśnie w takich jak ta chwilach najbardziej brakowało mu Nory. Nikt, kogo poznał wcześniej i później, nie potrafił tak jak ona go uspokajać, sprawiać, że w końcu sam śmiał się z siebie. To była prawdziwa sztuka, umieć się śmiać wtedy, kiedy było to potrzebne, a w tej chwili Arch potrzebował śmiechu bardziej niż kiedykolwiek. Nagle poczuł na ramieniu dłoń Caitlin Dillon. Odwrócił się i posłał jej

121

zmęczony półuśmiech. Próbowała być wobec niego współczująca i miła. - Musi pan wiedzieć, że to nie pana wina. Wszyscy są teraz sfrustrowani, Arch. Zielona Wstążka wytworzyła na Wall Street atmosferę prawdziwej paniki. Nasz prezydent, który wydaje mi się jeszcze bardziej niezdecydowany, niż myślałam, podjął nierozsądny i nieuzasadniony krok. I tyle. Poklepała go łagodnie po ramieniu; poczuł się jak dziecko z rozbitym kolanem. Zdumiał go ten ciepły, prawie matczyny gest u Caitlin Dillon. - To nie pana wina. Musi pan to zapamiętać. Waszyngton jest pełen przerażonych ludzi podejmujących nieodpowiednie decyzje. - Przerwała na chwilę, po czym zapytała: - Co teraz będzie pan robił? Praktykował prawo? Pisał testamenty? Akty własności? Może zacznie pan pracować dla jakiejś firmy? Carroll przywołał rozproszone myśli. Nie zraziła go jej lekka ironia. Nawet odrobinę ucieszyła. Prawo - pomyślał. Powodem, dla którego nigdy nie skorzystał ze swojego wykształcenia, była obawa przed ślęczeniem nad stosami woluminów, szukaniem precedensów w zakurzonych, nie nadających się do czytania księgach, obcowaniem z innymi prawnikami. Ci osobnicy doprowadzali go do wściekłości. Milczał przez chwilę, po czym powiedział: - Czy może pani wyobrazić sobie mnie, składającego raporty temu clownowi z CIA, Bergerowi? Caitlin Dillon pokręciła przecząco głową. - To prawdziwy „jajogłowy", w niejednym znaczeniu tego słowa. Ten człowiek musiał chyba zostać wysiedziany. Arch wybuchnął nagle śmiechem: - Kiedy byłem dzieckiem, matka dawała nam na śniadanie jajka na twardo. To tradycja jeszcze ze starego kraju. Wszystkie dzieci rozbijały jajka, stukając w nie łyżeczkami. Właśnie tego brakowało mi w Białym Domu. Powinienem mieć wielką, ciężką łyżkę, żeby postukac nią w głowę Phila Bergera. Odwrócił się do Caitlin. Śmiała się, tak jak i on. Jej śmiech brzmiał jak dziwna melodia, której nie można zapomnieć, a jednocześnie trudno jednoznacznie określić.

 Zadziwia mnie pani. Naprawdę.  Dlaczego?  Sprawia pani wrażenie osoby poważnej, prawdziwej kobiety interesu, ale ma pani ukryte niespotykane poczucie humoru.  Niespotykane wśród ludzi biznesu z Wall Street, jak sądzę. I dziwne jak na kogoś, kto przyjechał ze Środkowego Zachodu. I jest prezbiterianką. Arch roześmiał się znowu. Dobrze mu to zrobiło. Wreszcie zaczęło opuszczać go napięcie.  Tak, oczywiście. Jak na wiejską dziewczynę z Ohio.  Ojciec nauczył mnie, że chcąc przeżyć na Wall Street, trzeba mieć dużo poczucia humoru. Dałam sobie radę, chociaż z trudem. Patrzyła na niego, nie mówiąc nic więcej. Przestała się śmiać; była teraz poważna; przebiegała wzrokiem po jego twarzy. Wyglądała, jakby w jej myślach zaszła jakaś nagła zmiana. Carroll przyglądał się Caitlin. Zdawał sobie sprawę, że w jego ciele coś się dzieje - poczuł niepokojący przypływ pożądania. Przez chwilę miał uczucie, że zdradza Norę, zdradza swoje święte wspomnienia. To niewyobrażalne, jak długo już jego ciało nie reagowało w podobny sposób. Nagle zdał sobie sprawę, czego był od tak dawna pozbawiony i jak bardzo mu tego było brak. Podniósł rękę i ostrożnie oparł drżącą dłoń na policzku Caitlin. Delikatnie, czułe, zbliżył usta do jej ust i pocałował ją. I wtedy niezwykła chwila skończyła się nagle, jak gdyby nic się nie zdarzyło. Caitlin Dillon wyglądała już przez okno, patrząc na dramatyczne kłęby chmur i mówiła o tym, czy szybko dolecą do Nowego Jorku. Arch zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście pocałował tę kobietę.

U3

A może była to tylko krótkotrwała halucynacja? Manhattan Kiedy Arch Carroll dotarł na Wall Street 13, pozostało mu tylko sprzątnięcie biurka i porzucenie całego tego świata, bezskutecznego wystawania na czatach i dwudziestoczterogodzinnych dni roboczych. Pomyślał sobie, że łatwo mu to przychodzi, właściwie bez przykrości. Być może powinien był to zrobić już dawno temu? Jak na jedno życie dość się już bawił w policjantów i złodziei. Nagle tok jego myśli przerwało pukanie do drzwi. Był to Walter Trentkamp. Stary wyga z FBI podszedł powoli do zaśmieconego biurka Carrolla, oparł się na nim i westchnął donośnie. - Też bym się zwolnił, gdybym miał pracować w takim biurze mruknął z obrzydzeniem. Rozejrzał się. - Widziałem już za dużo ponurych miejsc. 124

 Co mogę dla ciebie zrobić, Walterze?  Możesz zastanowić się jeszcze raz nad decyzją, którą podjąłeś w Waszyngtonie.  Czy ktoś cię tu przysłał? Kazali ci jechać i przemówić Carrollowi do rozumu? Trentkamp zacisnął usta. Pokręcił przecząco głową, po czym spytał:  I co chcesz teraz robić?  Będę zajmował się prawem - skłamał Arch. Była to najprostsza odpowiedź, jakiej można było szybko udzielić.  Jesteś już na to za stary. Prawo to gra dla młodych ludzi. Carrolł westchnął.  Dosyć, Walterze. Po prostu, daj mi spokój. Trentkamp pokręcił głową i mówił dalej: - Nikt nie zna terrorystów tak dobrze jak ty. Jeżeli zostawisz to wszystko, niejeden człowiek zginie. Przecież wiesz o tym. Więc co z tego, że twoja duma została właśnie trochę zraniona? Arch usiadł twardo w fotelu. Miał ochotę przyłożyć Walterowi. Nie mógł pogodzić się z myślą, że ktoś jest w stanie z taką łatwością go przejrzeć. Trentkamp zawsze był niesłychanie spostrzegawczy. Przez jego policyjny sposób bycia przebijała się jakaś nieokreślona wyższość.  Potrafisz manipulować ludźmi, skubańcu - mruknął Carroll.  Czy myślisz, że dotarłbym tam, gdzie jestem, gdybym nie rozumiał choć trochę ludzkich słabości? - Walter wyciągnął rękę. - Jesteś gliną. Masz to wpisane w krew. Co dzień coraz bardziej przypominasz mi swojego ojca. On też był upartym gościem. Arch zawahał się. Zatrzymał w pół drogi podniesioną już dłoń. Mógł przecież wybrać. Właśnie teraz. Wzruszył ramionami i uścisnął rękę Trentkampa. - Witamy cię znów na pokładzie, Archer. Na pokładzie czego? - zapytał w myśli Carroll.  Chcę, żebyś wiedział jedno - powiedział. - Kiedy tylko sprawa Zielonej Wstążki zostanie rozwiązana, odejdę.  Jasne - zgodził się Trentkamp. - To mogę zrozumieć. Jednak zanim śledztwo się zakończy, bądź w kontakcie.  Chcę być wolny, Walterze.  A kto nie chce? - spytał Trentkamp. Uśmiechnął się i dodał: Człowiek staje się bystry, kiedy mu się coś nie podoba.

16

Manhattan W tym samym czasie, Caitlin Dillon siedziała w półmroku na wyso-

kim, drewnianym stołku, na pierwszym piętrze Wall Street 13. Większość oświetlenia tak zwanego pokoju kryzysowego została wyłączona. Wokół Caitlin, do czego była w pracy przyzwyczajona, szumiało kilka komputerów IBM i Hewlett-Packard. To ona wpadła na pomysł, żeby zbierać i analizować wszystkie dostępne informacje prasowe i policyjne na temat Zielonej Wstążki za pomocą sieci komputerowej. Co chwila nadchodziły z instytucji finansowych i śledczych całego świata nowe wiadomości. Na ekranach pojawiały się kolejne wersy zielonych literek. Siedząc, Caitlin rozmyślała nad dwiema sprawami: Jedna z nich była przerażająca, realna groźba załamania się gospodarki całego Zachodu. Druga to zawiłe i niemal beznadziejne koleje jej prywatnego życia. Zdawała sobie sprawę, że przez trzydzieści cztery lata jej działaniami i uczuciami kierowały dwie siły, dwa radykalnie różne od siebie pragnienia. Do pewnego stopnia chciała być kobieca w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, pożądać ładnych rzeczy, ubierać się w kosztowne stroje od Saksa, Bergdorfa Goodmana, Chloe czy Chanel z Paryża. Jednocześnie pragnęła być niezależna, przepojona chęcią współzawodnictwa, ambitna, mieć niezwykle silną wolę, konieczną do osiągania celów. Wiele lat temu ojciec Caitlin, człowiek z zasadami, a zarazem zręczny bankier inwestycyjny ze Środkowego Zachodu, spróbował zmierzyć się z grupą kilku dużych firm z Wall Street. Przegrał tę nierówną walkę i został zmuszony ogłosić bankructwo. Caitlin wysłuchiwała rok po roku jego narzekań na niesprawiedliwość, nieuczciwość, a często na najzwyklejszą głupotę, niemal organicznie srzężone z amerykańskim sektorem finansowym. Tak jak wiele wychowywanych w podobnej atmosferze dzieci zamierzało zostać odważnymi prawnikami, ona postanowiła przyczynić się do zreformowania systemu finansowego. Pojechała na Wschodnie

126

Wybrzeże z zapałem anioła zemsty. Hermetyczny świat wielkiego biznesu, a w szczególności Wall Street, fascynował ją i zarazem budził odrazę. Z całego serca pragnęła, żeby działał on tak, jak powinien; miała niemal obsesję na punkcie moralnej odpowiedzialności, która spoczywała na niej, jako na jednym z dyrektorów Komisji Papierów Wartościowych. Niezależna, nietradycyjna cząstka Caitlin lubiła także pozwalać sobie na małe, dziwne przyjemności, jak na przykład chodzenie po Nowym Jorku w obcisłych włoskich dżinsach, za dużych, zwisających koszulkach i skórzanych butach, sięgających prawie do siedzenia. Była w stanie poświęcić niedzielne popołudnie na przyrządzanie jakiejś egzotycznej potrawy według przepisu Marcelli Hazan, ale równie dobrze potrafiła spędzać całe tygodnie bez gotowania czy zajmowania się swoim mieszkaniem na East Side. Była dumna z tego, że zarabia prawie sto tysięcy dolarów rocznie, ale czasami nachodziła ją chęć rzucenia tego wszystkiego i urodzenia dziecka. Niekiedy bała się, że może nigdy nie będzie miała dziecka. Cierpiała z powodu tej myśli, tak jak człowiek dręczy się w wyniku jakiejś straty. I nie wiedziała, nic miała pojęcia, czy te sprzeczne ze sobą wewnętrzne pragnienia będą mogły kiedyś pokojowo współegzystować. Wciąż o tym myślała od chwili tego niespodziewanego pocałunku w samolocie. To było takie nagłe, właściwie przypadkowe; jednak czuła gdzieś w głębi, że chciałaby nie poprzestać na tym jednym pocałunku z Archem Carrollem. Ale do czego zamierzała w takim razie dojść? O czym ona właściwie rozmyślała? Przecież ledwie znała tego człowieka. Jego pocałunek był pocałunkiem kogoś obcego. Nie była nawet pewna, czy znaczył on dla niego co*kolwiek, czy też jego reakcja była spowodowana po prostu szczególną sytuacją; rozładował w ten sposób napięcie, rozczarowanie i więcej niż usprawiedliwioną złość. Właściwie nie wiem o nim niczego - pomyślała. Odwróciła się, słysząc odgłos kroków. W drzwiach stanął Arch Carroll. Zawstydziła się, jak gdyby uznała, że stał tam od dłuższego czasu

i obserwował jej myśli. Miał świeży biały temblak; wyglądał blado. Caitlin uśmiechnęła się. Słyszała już o tym, że Walter Trentkamp zdołał przekonać Carrolla. Sprawiło jej to ulgę - wiedziała, że decyzje podejmowane pod presją są z reguły złymi decyzjami. Impulsywność Archa stanowiła część jego czaru. Jednak pewnego dnia mogła go ona zaprowadzić w pułapkę bez wyjścia pomyślała.  Już miałem przed sobą Micheła Chevrona, gotowego powiedzieć wszystko o europejskim czarnym rynku - zagaił ze złością.  Niech pan przestanie się winić, Arch.  Ktoś zna wszystkie nasze ruchy. To niesamowite, ile mogłem się dowiedzieć od tego Chevrona! - Przestąpił z nogi na nogę. Przypominał ruchliwego, zwinnego boksera, który przygotowuje się do walki.  A jak tam ręka? Boli?  Tylko wtedy, kiedy przypomnę sobie o Paryżu.  To niech pan sobie nie przypomina. - Zsunęła się ze stołka. Chciała podejść do niego i w jakiś sposób ulżyć jego cierpieniu, zakłopotaniu. Cieszę się... -- Cieszy się pani? Popatrzyła na niego. W tym człowieku była jakaś dziwna wrażliwość, która powodowała w niej współczucie albo niepokój. Chyba miał w sobie coś z zagubionego chłopca. - Cieszę się, że pan nie zginął - wyjaśniła. Zapadła cisza. Caitlin odwróciła się do jednego z ekranów komputerowych i zaczęła przyglądać się szeregom przesuwających się zielonych literek. Czar prysnął. - Znowu zastrzelono kolejnego członka grupy Bader-Meinhof, w Monachium - odczytała z ekranu. Spojrzała na Archa i znów zaczęła się zastanawiać, co też mógł oznaczać ten pocałunek w samolocie. Carroll skinął głową. - Niemcy wykorzystują sprawę Zielonej Wstążki do rozwiązywania problemów z własnymi terrorystami. Ich policja jest bardzo pragmatyczna; chyba najtwardsza w całej zachodniej Europie. Caitlin usiadła znowu na wysokim stołku i złapała się za kolana. Na monitorze najbliższego komputera zaczął pojawiać się kolejny komunikat. Odwróciła się, żeby przyjrzeć się lepiej. I zamarła. - Niech pan spojrzy, Arch! MOSKWA. KGB ZATRZYMAŁA PIOTRA ANDRONOWA. WAŻNA POSTAĆ RADZIECKIEGO CZARNEGO RYNKU. ANDRONÓW BYŁ W POSIADANIU AMERYKAŃSKICH PAPIERÓW WARTOŚCIOWYCH. PRAWDOPODOBNIE SKRADZIONYCH. ANDRONÓW WIĄŻE POCHODZENIE POSIADANYCH AKCJI ZE SPRAWĄ ZIELONEJ WSTĄŻKI. WARTOŚĆ PAPIERÓW: JEDEN MILION DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄT TYSIĘCY DOLARÓW. Parę chwil później na ekranie zaświeciła się równie interesująca informacja. Ta pochodziła z Genewy. INTERPOL. MIEJSCOWY ZAUFANY INFORMATOR ZAMELDOWAŁ O ZALANIU RYNKU GENEWSKIEGO OFERTAMI SPRZEDAŻY SKRADZIONYCH AKCJI. SPRZEDAWCA POSZUKUJE „POWAŻNEGO KLIENTA". SUGEROWANA WARTOŚĆ MOŻLIWYCH TRANSAKCJI WYNOSI AŻ PIĘĆ DO DZIESIĘCIU MILIONÓW DOLARÓW. ŹRÓDŁO GODNE NAJWYŻSZEGO ZAUFANIA. 128

Arch zagryzł wargi.

127

 Chyba nadchodzi chwila prawdy.  Bez wątpienia coś się dzieje. Ale dlaczego tak nagle i w taki sposób? Przez następne półtorej godziny, podczas której na kolejnych ekranach pojawiały się coraz to nowe komunikaty, w pokoju zgromadziło się kilkunastu oficerów wojska i policji. Wszyscy patrzyli na nadchodzące niespodziewanie z całego świata wiadomości. W związku z dotychczasowym zastojem w sprawie, wszyscy odczuli ulgę, że coś się wreszcie dzieje. Czy Zielona Wstążka wykonywała w końcu kolejny ruch? ZURYCH. WIECZOREM ROZESZŁY SIĘ PLOTKI O MOŻLIWYCH DO KUPIENIA SKRADZIONYCH AMERYKAŃSKICH AKCJACH. MOWA O WIELKICH ILOŚCIACH. ŹRÓDŁA WSKAZUJĄ NA WARTOŚĆ CO NAJMNIEJ KILKU MILIONÓW DOLARÓW. LONDYN, SCOTLAND YARD. PODCZAS RUTYNOWEJ KONTROLI W KENSINGTON, ODZNALEZIONO AMERYKAŃSKIE ŚWIADECTWA UDZIAŁOWE. WKRÓTCE PODAMY ICH NUMERY SERYJNE. PODEJRZANY NIEOBECNY W MIESZKANIU. PODEJRZANY, O NAZWISKU JOHN HALL-FRAZIER, KONTAKTOWAŁ SIĘ W PRZESZŁOŚCI Z MICHELEM CHEVRONEM. BEJRUT. DZIŚ WIECZÓR ARESZTOWANO AHMEDA JARRELA. UZYSKALIŚMY NASTĘPUJĄCE INFORMACJE: JARREL USIŁOWAŁ SPRZEDAĆ W BEJRUCIE AMERYKAŃSKIE PAPIERY WARTOŚCIOWE. CENA WYWOŁAWCZA- TRZYDZIEŚCI PIĘĆ CENTÓW ZA JEDNEGO DOLARA ICH WARTOŚCI. AKCJE NAJWYŻSZEJ JAKOŚCI. ZNALEZIONO TAKŻE FORMULARZE IN BLANCO. JARREL TWIERDZI, ŻE NA RYNKU ZNAJDUJE SIĘ DO STU MILIONÓW DOLARÓW AMERYKAŃSKICH WARTOŚCI. Pół godziny później, korzystając ze zwykłego kalkulatora, pani Dillon podsumowała wskazane dotychczas na ekranach kwoty. Ostateczna wartość skradzionych papierów osiągnęła prawie sto milionów dolarów. Następnie Caitlin wydrukowała szybko listę „Fortune 500" - spis największych amerykańskich korporacji, żeby porównać ją z listą przedsiębiorstw, których akcje skradziono. Niemal wszystkie odnalezione papiery wartościowe były akcjami firm z pierwszej setki. Prawdziwa elita amerykańskiego przemysłu. Czy tu znajdował się klucz do rozwiązania zagadki?

129

O dziewiątej piętnaście w „pokoju kryzysowym" znajdowali się już przedstawiciele Białego Domu i Pentagonu. Oglądali nadsyłane komunii kąty jak hazardziści, śledzący nerwowo wynik rozgrywki, na którą postawili. Wśród obecnych znajdowali się sekretarz Departamentu Skarbu oraz wiceprezydent. Przywieziono także z Waszyngtonu specjalnym helikopterem Phila Bergera z CIA. O jedenastej na ekranach komputerowych terminali pojawiały się wciąż nowe wiadomości. Informowano prezydenta na bieżąco. Na późny wieczór zwołano kolejne nadzwyczajne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. 130 Miejsce firmy na liście Fortune 500 1 Exxon (New York) 2 General Motors (Detroit) 3 Mobile (New York)

Wartość akcji w $ '

29.443.095.000 20.766.600.000 13.952.000.000

5 International Business Machines (Armonk, N. Y.) 23.219.000.000 6 Texaco (Harrison, N. Y.) 14.726.000.000 8 Standard Oil Indiana (Chicago) 12.440.000.000 9 Standard Oil of California (San Francisco) 14.106.000.000 10 General Electric (Fairfield, Conn.) 11.270.000.000 15 U.S. Steel (Pittsburgh) 11.270.000.000 17Sun(Radnor,Pa.) 5.355.000.000 20 ITT (New York) 6.106.084.000 26 AT&T Technologies (New York) 4.621.300.000 28 Dow Chemical (Midland, Mich.) 5.047.000.000 34 Westinghouse Electric (Pittsburgh) 3.410.300.000 39 Amerada Hess (New York) 2.525.663.000 42 McDonnell Douglas (St. Louis) 2.067.900.000 43 Rockwell International (Pittsburgh) 2.367.300.000 45 Ashland Oil (Russel, Ky.) 1.084.824.000 50 Lockheed (Burbank, Calif.) 826.200.000 52 Monsanto (St. Louis) 3.667.000.000 55 Anheuser-Busch (St. Louis) 1.766.500.000 67 Gulf & Western Industries (New York) 1.893.924.000 69 Bethlehem Steel (Bethlehem, Pa.) 1.313.100.000 77 Tex.as Instruments (Dallas) 1.202.700.000 84 Digital Equipment (Maynard, Mass.) 3.541.282.000 89 Diamond Shamrock Pallas) t 2.743.327.000 92 Deere (Moline, ni.) 2.275.967.000 97 North American Philips (New York) ' 883.874.000 Tym razem jednak nie zaproszono na nie ani Archa CarroEa, ani Caitlin Dillon.  A co takiego ja zrobiłam? - zdenerwowała się Caitlin, kiedy się o tym dowiedziała.  Ma pani niewłaściwych przyjaciół - wytłumaczył Carrol. - Podróżuje pani w złym towarzystwie.  Pańskim?  Tak. Moim.

17

Zawidawo, ZSRR O czwartej trzydzieści rano przez gęstą mgłę przebijały się żółte snopy światła reflektorów trzech samochodów. Zatrzymały się nagle, oświetlając bramę o czterometrowej wysokości, pokrytą śniegiem i lodem. Brama znajdująca się pod napięciem chroniła wstępu do rosyjskiego odpowiednika amerykańskiego Camp David, rządowego ośrodka myśliwsko-wypoczynkowego Zawidawo. Dwóch strażników z KGB natychmiast wybiegło na trzaskający mróz. Byli ubrani w grube płaszcze, przez ramię przewieszone mieli pistolety maszynowe. Ich zadaniem było sprawdzanie tożsamości wszystkich przyjezdnych. W ciągu kilku sekund, a więc niezwykle szybko, otwarto bramę i czajka oraz dwa wytwarzane jednostkowo na specjalne zamówienie ziły ruszyły po ośnieżonej drodze ku głównemu budynkowi. W samochodach, za zasłoniętymi bocznymi szybami, siedziało sześciu najważniejszych partyjnych oficjeli ZSRR. Strażnicy pobiegli do stróżówki i zadzwonili natychmiast po dodatkową ochronę leśnej placówki. Obaj byli zaszokowani tym, kogo przed chwilą zobaczyli przy bramie. Wymieniali spojrzenia i ciche komentarze; ich oddechy parowały w zimnym powietrzu. Spokojna atmosfera została w jednej chwili przerwana, strażnicy stali się teraz nerwowi i czujni. W tym czasie, w największej daczy, siedział generał major Radomir Raskow, dowódca GRU. Wiedział, że także musi uważać, ale jednocześnie był ogromnie podniecony tym, na co czekał. Raskow polecił przygotować wiejskie śniadanie i podać je w głównym salonie, ogrzanym płonącym

kominkiem. Wszystko było gotowe. Wkrótce po śniadaniu generał zaszokuje wiadomościami pozostałych towarzyszy. Kilka minut po piątej szefowie Politbiura zasiedli za parującymi talerzami, pełnymi jajek, wiejskiej kiełbasy i świeżo złowionych smażonych ryb. Wśród zgromadzonych byli: Jurij Ilicz Biełow - sekretarz 132

generalny KPZR, generał Jurij Siergiejewicz Iranów - Kozak z pochodzenia, premier ZSRR, generał Wasilij Kalin, i szefowie KGB i GRU. Raskow odezwał się przyjacielskim tonem, pośród brzęku widelców i noży. Jego uśmiech, zwykle sztywny i wymuszony, był teraz zadziwiająco ciepły. - Abstrahując od głównego tematu naszego spotkania, chciałbym poinformować, że na północną stronę ośrodka znowu powróciły bażanty. Sekretarz generalny KPZR, Jurij Biełow, zaklaskał w swoje ogromne, tłuste dłonie. Ten poważny człowiek w okularach o grubej oprawie podniósł gęste, ciemne brwi i uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili przyjazdu. Biełow był zapalonym myśliwym i wędkarzem. Cechą, którą najwyżej cenił u Raskowa była jego wyjątkowa znajomość psychiki ludzkiej, dzięki której generał potrafił manipulować innymi. Doprowadził tę umiejętność niemal do perfekcji podczas swoich częstych pobytów w Ameryce. Raskow kontynuował poważniejszym już tonem: - Jak wiecie, towarzysze, szóstego grudnia rozmawiałem z naszym przyjacielem i towarzyszem, Francois Monserratem, na temat niestabilnej, potencjalnie niemożliwej do opanowania sytuacji ekonomicznej w Stanach Zjednoczonych. Poinformował mnie wtedy, że kontaktowały się z nim osoby przyznające się do odpowiedzialności za nieoczekiwany atak na Wall Street. W ciągu poprzednich dwóch dni jego podwładni spotkali się z przedstawicielami tak zwanej grupy Zielona Wstążka. W Londynie... Sekretarz generalny Biełow zwrócił się stanowczym tonem do Uriego Demurina, szefa KGB.  Towarzyszu generale, czy pański komitet zdołał dowiedzieć się czegokolwiek więcej na temat tej organizacji? W jaki, na przykład, sposób byli w stanie skontaktować się z Francois Monserratem?  Pracowaliśmy nad tym wspólnie z generałem Raskowem - skłamał Demurin bez mrugnięcia okiem. Na jego ziemistej twarzy widać było sieć żył. - Niestety, w tym momencie nie dysponujemy żadnymi pewnymi informacjami dotyczącymi charakteru tej terrorystycznej grupy. Generał Raskow klasnął ostro w dłonie, przywołując kelnerkę. Demurin był w zwodniczym świecie radzieckich sił bezpieczeństwa jedynym rywalem Raskowa. Był także zwykłym małym biurokratą; gnojkiem, którego obecność na zebraniach sprawiała, że krew Raskowa gotowała się, a oczy wychodziły mu prawie z orbit. Pojawiła się obdarzona dużym biustem blondyna, kręcąc się nerwowo po pokoju. Ta chłopka, pełniąca rolę służącej, pracowała w Zawidawie od początku lat siedemdziesiątych. Nazywała się Margarita Kupczuk. Jej proste, a zarazem spokojne poczucie humoru czyniło z niej faworytkę wszystkich radzieckich oficjeli, jacy zjawiali się w ośrodku.

133

- Jesteśmy już gotowi na kolejną kawę i herbatę, moja droga Margarito. Przydałyby się także jakieś owoce. Czy ktoś z towarzyszy ma ochotę na coś mocniejszego? Zęby uodp*rnić się przeciw zimie? Sekretarz generalny uśmiechnął się po raz drugi. Położył przed sobą niebieską paczkę papierosów austriackich. - Tak, Margarito, przynieś nam, proszę, butelkę czegoś mocniejszego. Najlepiej gruzińskiej. Na wypadek, gdyby któremuś z nas nie chciał na mrozie zapalić silnik.

Biełow roześmiał się teraz z własnego dowcipu. Jego niezliczone brody zatrzęsły się, sprawiając wrażenie, że za chwilę twarz tego człowieka poprzez zwały szyi zapadnie się i zniknie wewnątrz tułowia. Generał Raskow uśmiechnął się. Zawsze opłacało się uśmiechać, a przynajmniej wtedy, kiedy śmiał się sekretarz generalny KPZR. - Wydaje nam się, że znamy już teraz powód zamachu na nowojorską dzielnicę finansową -powiedział Raskow, podając w końcu tę niespodziewaną informację. Generał rozejrzał się w ciszy po przyjemnym, rustykalnie urządzonym salonie. Zgromadzeni przy stole przywódcy przerwali zapalanie cygar i picie kawy. - Ta grupa, Zielona Wstążka, zaproponowała nam pewną rzecz. Sprawa jest wielkiej wagi, a decyzja niełatwa. Znowu skontaktowali się z komórką Monserrata w Londynie, wczoraj wieczorem. Dlatego właśnie zaprosiłem tu wszystkich towarzyszy tak wcześnie rano. Raskow zabębnił palcami w stół i kontynuował:  Towarzysze, Zielona Wstążka zażądała od nas zapłaty. Stu dwudziestu milionów dolarów w złocie. Za tę sumę przekażą nam akcje i inne papiery skradzione czwartego grudnia, podczas ataku na Wall Street.  Musieli zdołać je ukraść w ciągu siedmiogodzinnej ewakuacji. Jak udało im się dokonać tak niezwykłego rabunku, nie wiem. Ale, towarzysze, wartość oferowanych nam dóbr... przekracza dwa miliardy dolarów! Grupka kierujących ZSRR mężczyzn zamilkła. Do ich umysłów z trudem docierała wysokość sum, którą usłyszeli. Z pewnością żaden z nich nie spodziewał się usłyszeć czegoś podobnego. Najpierw nie było wiadomo nic o Zielonej Wstążce. A teraz coś takiego... Dwa miliardy dolarów, które można złupić. - Planują także sprzedawać innym klientom. Łączna wartość tego, co mają, wystarczy chyba do zadania ciosu całemu zachodniemu systemowi gospodarczemu - ciągnął Raskow. - Może to oznaczać całkowitą panikę na amerykańskich giełdach. Nieczęsto oferowano Związkowi Radzieckiemu okazję uzyskania tak wielkiej kontroli nad Zachodem. Jakąkolwiek podejmiemy decyzję, musimy podjąć ją zaraz. Trzeba działać szybko, bo inaczej wycofają swoją ofertę. Generał skończył mówić. Jego okrągłe, szeroko rozstawione oczy śledziły zebranych, zatrzymując się kolejno na każdej z zakłopotanych 134

twarzy. Pokiwał z zadowoleniem głową - udało mu się skupić na sobie uwagę wszystkich. Z pewnością zyskał także o wiele więcej. O piątej trzydzieści rano najwyżsi przywódcy ZSRR zaczęli burzliwą dyskusję nad przedstawioną propozycją, dysponując nagle nieosiągalnymi dotąd możliwościami. Tymczasem kilometr od Zawidawa ślizgała się na oblodzonej, wiejskiej drodze mała ciężarówka z napisem „MĄKA". Po pewnym czasie zatrzymała się przed zniszczonym, drewnianym domem we wsi Starica. Kierowca wysiadł z kabiny i zaczął brnąć przez świeży śnieg, sięgający mu do kolan. Drzwi domu otworzyły się. Wychynęła z nich kobieca ręka w obskurnym, szarym szlafroku i wzięła od mężczyzny kopertę. Kierowca wrócił do samochodu i odjechał. Zakodowana zawartość koperty została wkrótce przekazana przez telefon ze wsi Starica do Moskwy. Odebrała ją młoda kobieta pracująca w tamtejszym domu towarowym GUM. Jeden ze sklepowych urzędników, używając specjalnej linii telefonicznej i innego, skomplikowanego kodu, zdołał przesłać ją przez Atlantyk, do miejscowości McLean w stanie Wirginia. Koperta została wysłana przez Margaritę Kupczuk, wiejską służącą z Zawidawa. Od prawie jedenastu lat Margarita była jednym z najważniejszych pracowników CIA pracujących na terenie ZSRR. Otrzymana wiadomość była dla Amerykanów pierwszym przełomem

w śledztwie w sprawie Zielonej Wstążki. Składała się zaledwie z czternastu słów: Hotel Ritz, Londyn. Czwartek rano. Dwa miliardy dolarów, wymiana skradzionych papierów wartościowych... Zielona Wstążka.

18

Manhattan Był to chyba sen, i to bardzo zły sen. Arch stał w nieznanym sobie pokoju, którego ściany łączyły się z sufitem pod najdziwniejszymi kątami. Przez półotwarte drzwi wpadało blade światło, rysując na podłodze podłużną plamę nieokreślonego koloru. W świecącym polu pojawił się cień i zatrzymał się zaraz za drzwiami. Carroll wiedział, że ową postacią jest Nora. Chciał do niej podejść, wyjść z pokoju, zobaczyć jej twarz i przytulić ją. Ale coś trzymało go na miejscu, przykutego do podłogi. Zawołał więc na głos jej imię. I wtedy... Zadźwięczał dzwonek. Pewnie Nora trzyma go w ręku -pomyślał Arch. Niespokojny, spocony, usiadł i przetarł oczy. Wtedy zdał sobie sprawę, że dzwonek dzwonił naprawdę. Ktoś przyszedł i stał przed drzwiami wejściowymi. Dźwięk przeniknął do snu Carrolla. Arch przełożył więc nogi nad skopaną kołdrą i wyszedł z pokoju. Wyjrzał przez wizjer swojego manhattańskiego mieszkania, które kiedyś dzielili z Norą. - Kto tam? Nie zobaczył nic poza ciemnością. Z całą pewnością jeszcze wczoraj znajdował się tam korytarz. Wiele lat temu cieszył się z tego mieszkania na West Side. Było duże, miało trzy sypialnie i widok na rzekę. Do dziś je wynajmował, płacąc śmiesznie niską cenę dwustu siedemdziesięciu dziewięciu dolarów za miesiąc. Po śmierci Nory zdecydował nie pozbywać się tego miejsca; nocował tu, kiedy pracował w mieście do późna. - Kto tam? - powtórzył. - Kto przyszedł? - Dzwonek sam zadzwonił, do cholery, czy może jeszcze śni? Ktokolwiek stał przed drzwiami, nie odpowiadał. Carroll wrócił po swojego browninga, po czym otworzył ciężki zamek, nie zdejmując łańcucha na drzwiach. Otworzył je na jakieś dziesięć centymetrów, aż łańcuch uderzył o solidną drewnianą framugę. 136

Przez szparę zaglądała Caitlin Dillon. Wyglądała na przestraszoną. Patrzyła zmęczonym, ponurym wzrokiem.  Nie mogłam zasnąć. Przepraszam, jeśli przeszkadzam.  Która godzina?  Aż mi wstyd, ale jeszcze nie ma szóstej. Za dwadzieścia szósta.  Rano?  Arch, proszę, niech pan się po prostu z tego roześmieje i już. Boże, idę. - Odwróciła się i ruszyła.  Hej, zaraz. Niech pani zaczeka, Caitlin! Spojrzała spod drzwi windy. Jej włosy były potargane wiatrem, miała zaczerwienioną twarz, zupełnie jakby właśnie odbyła konną przejażdżkę po Central Parku. - Proszę wejść... Porozmawiajmy. Bardzo proszę... Po chwili Carroll wytarł kuchenny stół i zaczął przygotowywać kawę. Tymczasem Caitlin usiadła i splatała nerwowo długie palce. Wyjęła; papierosy i zapaliła. Przemówiła schrypniętym, nieswoim głosem: - Palę tak jednego za drugim od paru godzin, to niepodobne do mnie. Nie mogłam zasnąć; nie byłam w stanie przestać chodzić w tę i z powrotem. W głowie mi się kręci od tych informacji o skradzionych

papierach wartościowych. Carroll potrząsnął głową, pragnąc uwolnić się z resztek nieprzyjemnego snu.  Nareszcie Zielona Wstążka wykonała jakiś ruch -powiedział. - Nie wiem tylko, o co im chodzi.  To jedna rzecz, która mnie niepokoi dołączyła się Caitlin. A poza tym, zastanawiam się, ile ukradziono i jak daleko zajdą w związku z tym sprawy. Wyliczyłam przybliżoną wartość na około stu milionów dolarów, ale Bóg wie, ile tak naprawdę zginęło. Westchnęła i niecierpliwie zgniotła papierosa. - Do tego jeszcze naprawdę zbiło mnie z tropu to, że nie zostałam zaproszona na spotkanie do Waszyngtonu. Czy oni naprawdę uważają, że nie mam do powiedzenia nic godnego uwagi? Nikt z tych ludzi nie rozumie mechanizmów rządzących światem finansów. Naprawdę nikt. Arch jeszcze nigdy nie widział Caitlin w podobnym stanie psychicznym; była rozzłoszczona, zaniepokojona, zmartwiona. Na nic nie mogły zdać się teraz jej zawodowe kompetencje; formułowała tylko drażliwe pytania, na które nie miała odpowiedzi. Nagle Caitlin Dillon przestała mu się wydawać tak nieosiągalna. Carroll był synem i wnukiem nowojorskich policjantów, ona przyszła na świat w rodzinie zrujnowanego bankiera i to przeszłość zadecydowała o ich karierze zawodowej. Mniej więcej o siódmej piętnaście włożyli do piekarnika duńskie ciasto z firmy Sara Lee. Była to jedyna jadalna rzecz, jaką Arch miał w domu.

- Kiedy miałam chyba trzynaście łat, wygrałam konkurs na najlepszy wypiek. To było na wiejskim festynie w Ohio - pochwaliła się, wyciągając gorące ciasto z kuchenki. Przeszli do kuchennego stołu, znajdującego się przy oknie, z którego roztaczał się widok na rzekę i New Jersey Palisades. Jedna ze ścian była cała pokryta fotografiami dzieci Carrolla. Pojedyncze, wyblakłe już zdjęcie przedstawiało Archa jako sierżanta w Wietnamie. Ostatnie fotografie Nory zdjął ze ściany zaledwie parę miesięcy temu.  Mmmm... Pyszne. - Oblizał oblepione ciastem palce.  Wiesz co, Arch, nie jestem pod wrażeniem twoich zapasów kuchennych. W kredensie masz tylko cztery butelki piwa i pół słoiczka masła orzechowego. Nie słyszałeś, że współczesny nowojorczyk jest sam dla siebie pierwszorzędnym kucharzem? Może jej faceci tacy byli - pomyślał Carroll. Żaden z „współczesnych nowojorczyków", jakich znał, nie jadał nic bardziej wymyślnego niż zupa pomidorowa z puszki Campbella. - I co ja mogę odpowiedzieć? Żyję jak prawdziwy asceta. Tak się składa, że to masło orzechowe nie zawiera cholesterolu. Twarz Caitlin przybrała nieco inny wyraz. Prywatny, żartobliwy uśmiech? Nie był pewien, czy właściwie go odczytał. Czy ona się z niego śmiała? Wtedy uśmiechnęła się ponownie, tak ciepło i serdecznie, jakby chciała rozwiać jego wątpliwości.  Chyba potrzebna nam przynajmniej godzina spokoju, podczas której nikt nie będzie nam przeszkadzał - oznajmiła tajemniczo. - Najlepiej wyłączyć telefon. Mam nadzieję, że nie masz na dzisiejszy ranek żadnych wielkich planów?  Miałem tylko zamiar spać.  To nudne. I wcale nie takie „ascetyczne". Carroll wzruszył swoimi szerokimi ramionami; w jego oczach zapłonęła ciekawość. - Jestem nudnym człowiekiem - powiedział. - Ojcem, a czasami i matką czwórki dzieci; wykonuję prostą pracę na państwowej posadzie, czasem mam do czynienia z terrorystami... Pośród zupełnej ciszy, Arch i Caitlin wstali zza stołu. Niemal jednocześnie odchrząknęli. Caitlin wyciągnęła dłonie i po chwili delikatnie

137

chwycili się za ręce. Arch poczuł nagle zapach jej perfum, usłyszał cichy szelest dżinsów, przyjrzał się jej delikatnej sylwetce.  To jedno z najwspanialszych mieszkań w Nowym Jorku, jakie widziałam. Naprawdę nie spodziewałam się tego. Takiej domowej atmosfery, całego tego czaru...  A czego właściwie się spodziewałaś? Broni myśliwskiej na ścianach? Wiesz, tak się składa, że umiem szyć. A nawet dziergać na drutach.

138

Przyklejam wprasowywane żelazkiem łaty do spodni czwórce małych dzieciaków. Caitlin musiała się uśmiechnąć. Po raz pierwszy Carroll zobaczył u niej ten uśmiech. W jej oczach jednocześnie widać było ironię, ale i prawdziwe ciepło. Czuł się, jak gdyby minęli niewidzialną barierę, zbliżyli się do siebie w jakiś nieokreślony sposób. Nie był jednak pewien, o co chodzi. Zaczęli całować się i delikatnie pieścić, stojąc w wąskim korytarzu. Z początku całowali się niewinnie, lekko. Potem jej pocałunek stał się silniejszy, zdumiewająco gwałtowny. Nie odrywając od siebie ust, przesunęli się aż do sypialni, do której napłynęło różowe światło poranka. Ogromne okna bez zasłon wychodziły na rzekę Hudson, która wyglądała w tej chwili jak nieruchome jezioro.  Caitlin? Czy to na pewno mądre?  Na pewno. Nie oznacza jeszcze końca świata. To tylko jeden poranek. Obiecuję, że nie stanie mi się krzywda, jeśli nie stanie się i tobie. Położyła delikatnie palec na ustach Carrolla, łagodząc efekt, jaki mogły na nim wywrzeć jej ostatnie słowa. Potem łagodnie dotknęła ustami nasady własnego palca. - Mam tylko małą prośbę. Nie myśl o niczym przez najbliższe dziesięć czy ileś tam minut. I niech obejdzie się bez dowcipów na temat Ohio. Dobrze? Arch przytaknął. Znała się także i na tym. Trochę go to niepokoiło. Wiedziała, o co chodzi: mnie nic się nie stanie, niech nic się nie stanie i tobie. - Zgoda. co*kolwiek powiesz, przyjmę to jako oficjalne zasady gry. Przez chwilę siedzieli przytuleni obok siebie na niskim rozścielonym, dwuosobowym łóżku. Potem, bardzo powoli, zaczęli się rozbierać. Przez okna wdarł się zimny, wywołujący dreszcze powiew, zupełnie jakby powietrze przedostawało się przez wysokie, przyciemnione szyby. Carroll czuł się jak w transie, zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Odczuwał także lęk. Nie był z nikim od ponad trzech lat. Od tak dawna nie zdarzyło mu się nic podobnego. Czuł się trochę winny, automatycznie porównując Caitlin z Norą, mimo że wcale tego nie chciał. Dłonie Caitlin miały najczulszy dotyk, jaki można sobie było wyobrazić. Z niezwykłym opanowaniem i łagodnością ściągnęła mu spodnie. Czuł, że głęboko wewnątrz zaczyna się uspokajać. Jej palce przesunęły mu się po ramionach jak pióra jakiegoś ptaka. Połaskotały go. Podrażniły jego szyję. Dłonie. Krążące spokojnym, niewymuszonym ruchem. Leciutko pociągające go za kędzierzawe, ciemne włosy. Archowi przypomniało się nagle, że w dole brzucha ma łaskotki. Nie minęły mu od czasu, kiedy jego mama kąpała go w wanience, w zachodnim Bronksie.

Znowu przypominające pióra palce. Pieszczące go w górę i w dół od wewnętrznej strony nóg... Dotarły do palców jego stóp, przesunęły się po stopach... Teraz wszystko zaczęło dziać się nieco szybciej, w przyspieszonym nagle tempie. Niespodziewanie ciało Carrolla mimowolnie drgnęło. Niesamowite.

139

Caitlin robiła z nim zupełnie niespodziewane rzeczy. Dmuchała mu w wewnętrzną stronę dłoni. Kładła ciepłe palce na jego powiekach, to znów na uszach. Przemówiła głosem niemal tak łagodnym i czułym jak jej dotyk:  To się nazywa masaż z „dreszczykiem". Wierz albo nie, ale w małym college'u Oberlin była to prawdziwa mania.  Doprawdy? Jesteś w tym bardzo dobra. W tym wszystkim. Właściwie jesteś wspaniała.  Oj, oj, tylko się zarumienić... Wiesz, dzika młodość wśród kukurydzianych pól Środkowego Zachodu... Arch zaczynał ją lubić. Może nawet bardzo mocno. Nie był tylko pewien, czy powinien... czy to rzeczywiście było mądre. Pogładziła znowu jego nogi... ramiona... szyję, mosznę. Tylko tym razem szybciej, choć chyba jeszcze delikatniej. Arch poczuł drżenie całego ciała. Wydawało mu się, że to nie jej palce go dotykają, czuł raczej jakby najlżejsze powiewy powietrza. Niesamowite. Jakim sposobem nauczyła się tego wszystkiego? To trochę nie do wiary... biorąc pod uwagę, kim była... Kim ona naprawdę była? Nagle zbliżyła się do niego twarz Caitlin. - Uśmiechnij się do kamery, Arch - szepnęła cichutko, uśmiechając się sama. - Mam czyste serce, ale myśli chwilowo perwersyjne. W tym samym czasie, nie przestając go dotykać, pieścić, łaskotać, Caitlin ściągnęła z siebie dżinsy i bluzkę. Miała jeszcze na sobie różowe majteczki i wełniane skarpetki, sięgające do kolan. Jej piersi miały najwspanialsze na świecie, delikatne, różowe jak muszelki sutki. Były teraz twarde, podniecone. Caitlin dotknęła jednym, a później drugim sutkiem do końca członka Archa. Przez głowę Carrolla przemknęło: „Ona jest po prostu mistrzynią". Caitlin wypełniła całkowicie jego pole myśli; wydawała się tak cudowna; smakowało się ją niczym najdroższe wino. Przypomniał sobie, co powiedziała wcześniej w kuchni i uśmiechnął się z tego powodu. „Potrzebna nam przynajmniej godzina". Nie istniało już w tej chwili coś takiego jak czas. Zielona Wstążka mogła sobie spokojnie poczekać. Arch pomyślał z radością, że ufa Caitlin Dillon... Jak to się stało, że po tak krótkim czasie zdołał jej zaufać? - Opowiedz mi o sobie. Co tylko przyjdzie ci do głowy. Bez zastanawiania się, okay, panie Carroll? 140

W nieustającym rytmie jej palców, pośród cichego skrzypienia sprężyn łóżka, w otoczeniu tańczących promieni porannego słońca, Arch zaczął opowiadać prawdę, taką jaką znał. - Historia całego życia, skrócona do trzydziestu sekund. Jako mały chłopiec zawsze chciałem zostać zawodowym baseballistą w drużynie Yankees; no, chyba żebym ostatecznie został footballistą Giantsów. Przygotowywałem się do zdobycia Złotych Rękawic... Arch & Carrołl. „Biała Błyskawica". Syn nowojorskiego gliniarza. Bardzo dobrego, uczciwego, biednego policjanta. Typowa irlandzka, katolicka rodzina z zachodniego Bronxu. - To moja młodość. Potem stypendium w Notre Damę. Prawo na Uniwersytecie Stanu Michigan, a zaraz potem wzięli mnie do wojska. Z jakiegoś powodu, nie próbowałem się od tego wymigać. Czwórka wspaniałych, absolutnie rewelacyjnych dzieci. Coś jak idealne małżeństwo, zanim umarła Nora. Chyba aż do jej śmierci moje życie wyglądało jak życie każdego przeciętnego Amerykanina. Kiedy jestem... myślę, że kiedy jestem z dziećmi, staję się zupełnie innym człowiekiem. Może trochę spóźnionym... mmm... chłopcem... to bardzo przyjemne.  Co jeszcze? Opowiadałeś mi historię swojego życia. Wersja skondensowana, z „Reader's Digest".  Ach, tak. Wciąż nurtuje mnie jeden problem. Problem... z nimi.  Z kim?

Nagle Arch poczuł w ciele narastające napięcie. Nie teraz. Odgonił je szybko. - Z nimi... Tymi, którzy podejmują najważniejsze decyzje... tymi, którzy bez żadnych skrupułów pozbawiając ludzi ich dorobku. Na Wall Street i w Waszyngtonie. Z tymi, którzy wymieniają terrorystów, morderców, na niewinnych, porwanych biznesmenów. Z tymi, którzy zabijają za pomocą raka mózgu. Ze złymi. Tymi odmiennymi od... nas. Caitlin delikatnie pocałowała go w czubek głowy, a potem w wielkie kalafiorowate ucho. Wreszcie odnalazła znów jego usta, tak miło jej smakujące. Świeże, czyste, słodkie.  Ja też ich nie lubię. Za to myślę, że lubię ciebie. I nas. Proszę, spróbuj mnie też trochę polubić.  Wszystko co mogę, to spróbować. Jesteś piękna, Caitlin. Dowcipna. Wydajesz się cholernie miła. Spróbuję cię polubić. W zupełnie innym miejscu, tego pięknego poranka...  Teraz ja. Twoja kolej na...  To i tamto; na następną sprawę.  Delikatnie, Arch. Arch... Czy ktokolwiek nazywał cię kiedyś Archie?  Nie więcej niż raz.  Twardziel z ciebie - mruknęła. Wrrr... Jestem miejskim gliniarzem. Powoli Carroll uniósł się na dłoniach, potem na kolanach. Jego członek był sztywny niemal do bólu. Z jego pierwszym dotknięciem, Caitlin napięła brzuch. Potem, niespiesznie rozluźniła mięśnie. Napięła mięśnie płaskiego brzucha i rozluźniła je. Wspaniale panowała nad oddechem, wytrzymując bez wysiłku przez kilka sekund. Jej puls był powolny, niczym u długodystansowca... Gdzie ona się tego nauczyła? - zastanawiał się Carroll. Na pewno nie w Ohio; nie w college'u Oberlin. Zamknęła łagodnie oczy. Tak łatwo było się z nią kochać. Serce Archa waliło jak młot kowalski. Jeszcze nigdy w życiu nie wytrzymał tak długo i nigdy nie był w taki sposób podniecony. Prawie zakręciło mu się w głowie.  Proszę cię, zaczekaj trochę, dobrze? - szepnęła Caitlin. Jej ciało lekko drgnęło.  Próbuję...  Proszę... powoli... Arch... Umysł Carrolla niemal eksplodował, zdawał się płonąć. Całe jego ciało stało się milionem nagich, nie osłoniętych nerwów. Płynął w dół, w dół, w dół. Wreszcie jego członek znalazł się wewnątrz Caitlin; oboje już głośno oddychali. Otworzyła usta. Szerzej, jeszcze szerzej. Nieprawdopodobnie miękkie, różowe usta. Jej twarz była rozluźniona, zachowywała się zdumiewająco łagodnie pomimo podniecenia. Właściwie, wydawało się, że Caitlin cały czas się uśmiecha. Wtedy otworzyła oczy, spojrzała na niego, i poczuł się tak dobrze. Nareszcie znowu komuś potrzebny. Upragniony.  Witaj, Arch. Miło mieć cię w środku.  Cześć, Caitlin. Miło mi tam być. Poruszali się coraz szybciej. Jej włosy powoli tańczyły w tył i w przód, rozsypywały się po poduszce, przesuwały się powoli po jego twarzy, zakrywały jej oczy. Carroll wygiął się dramatycznie. Jego ciało przeszedł parokrotny skurcz; zawołał jej imię, tak głośno, że aż go to zawstydziło. - Caitlin!... Był to nowy sposób na wyrażenie... zaufania. Tak szybko nadchodziły zupełnie nowe uczucia. Stare, dobre uczucia powracały.

14.1

Jeszcze raz:  Caitlin...  Arch... Słodki, drogi Arch... Czuł się, jak gdyby go znała; natychmiast dostrzegała jego lęki, obronne pozycje, jakie przybierał... W końcu, ktoś... Nareszcie.

142

Kiedy już było po wszystkim, kiedy już wreszcie, do samego końca, było po wszystkim, żadne z nich nie było w stanie się ruszyć. Cały świat zdawał się ostatecznie znieruchomieć. Na zawsze. Arch i Caitlin leżeli objęci. Carroll po raz pierwszy od paru dni zdołał głęboko zasnąć. Miał sen, i tym razem nie był to koszmar. Nie śnił o dawnych, nie zabliźnionych ranach, o stratach, jakie poniósł. On i Caitlin znajdowali się razem w cichej francuskiej wiosce nad brzegiem morza. Szli, trzymając się za ręce, przez opuszczoną, kamienistą plażę. Po drodze spotkali dzieci Carrolla. Dzieci bawiły się ze sobą, pływały... W jego uszach zadźwięczało coś nagle łagodnie. Zaczął rozglądać się po plaży, szukając źródła dźwięku. Caitlin i dzieci także zaczęli kręcić głowami to w jedną, to w drugą stronę. Telefon. Arch wyciągnął rękę ponad kołdrą i poszukał niewidzialnej słuchawki, odnajdując ją w końcu. - Słucham, kto mówi? Był to Phil Berger z CIA. Mówił, że ma coś, co może Carrolla zainteresować. Głos Bergera był zimny jak zwykle. Jasne było, że wcale mu nie zależy na tym, żeby przekazać wiadomość Archowi, ale taki miał obowiązek. Śledztwo w sprawie Zielonej Wstążki stanowiło w końcu jeszcze grę zespołową, prawda? Rozmowa dotyczyła zakodowanego listu Margarity Kupczuk z Zawidawa. Berger mówił o Rosjanach. O zbliżającym się spotkaniu w Londynie. O dwóch miliardach dolarów. Co najmniej. O Zielonej Wstążce wykonującej kolejny ruch. - Jak szybko może pan przyjść, Carroll? - Już jadę. Arch odłożył słuchawkę i spojrzał na Caitlin, która patrzyła na niego przez na wpół zamknięte powieki. Na jej twarzy malował się wyraz radosnej satysfakcji, co najmniej, jak gdyby udało jej się rozwiązać jeden z największych problemów życia. - Cztery minuty, podczas których nikt nie będzie nam przeszkadzał? zapytała, uśmiechając się bezczelnie. - Cztery minuty spokoju, z wyłączonym telefonem?

19

Niedaleko Dublina, w Irlandii Thomas 0'Neil, szef amerykańskich celników na dublińskim lotnisku międzynarodowym, szedł niezdarnie, opierając jak zazwyczaj ciężar ciała na piętach. Stawiał stopy wyraźnie na zewnątrz, jak gdyby miał na sobie źle dopasowane kapcie. Z brzuchem wypiętym do przodu i ze swym dwudziestodwucentymetrowym kubańskim cygarem 0'Neil wyglądał trochę jak karykatura Churchilla. Nie obchodziło go to jednak ani trochę, jak również, co o nim myślą inni. W południe 0'Neil ruszył kaczym krokiem przez zmarzniętą płytę lotniska w kierunku budynku nr 3. Idąc, czuł w powietrzu przyjemny zapach torfu. Podniósł wzrok i zobaczył majestatycznego boeinga 727 z USA wyłaniającego się właśnie z gęstej mgły. Siedem lat temu sam

przyleciał tu z Nowego Jorku. Nie zamierzał nigdy wracać do tej zaplutej dziury. Usiłował nawet zmienić akcent, żeby mówić jak prawdziwy Irlandczyk. Wychodziło mu to dość żałośnie, w związku z czym miał wymowę trzeciorzędnego aktorzyny objazdowego teatru, przedstawiającego sztukę George'a Bernarda Shawa. Wewnątrz budynku nr 3 znajdowały się setki drewnianych skrzyń o najróżniejszych rozmiarach. Skrzynie pooznaczane były wytartymi znakami firmowymi. Na środku magazynu irlandzki inspektor o włosach koloru marchewki stał za drewnianym biurkiem trzymając czerwony flamaster i notatnik do przypinania kartek.  Tyle tego jest, Liam? - zapytał 0'Neil inspektora. - To z tego lotu Pan Am 310, dzisiaj rano?  Tak, sir. Te skrzynie tutaj przysłały katolickie organizacje charytatywne z Nowego Jorku. Ubrania i tak dalej; pojadą na północ. Dają nam swoje stare bluzy od Calvina Kleina i jeansy Jordache'a. Założę się, że chłopaki z IRA będą w nich świetnie wyglądać. Ó'Neil uśmiechnął się szeroko i przytaknął. Ciągnął za sobą chmury dymu, obracając cygaro w zębach, żeby wykorzystać je do końca.

144

Thomas 0'Neil urodził się i wychował w Nowym Jorku, w dzielnicy Yorkville. Pracował jako inspektor na lotnisku Kennedy'ego przez prawie dziewięć lat, zanim szczęśliwy los nie rzucił go do Shannon w Irlandii, gdzie mianowano go szefem amerykańskich celników. Przed tym zdążył jeszcze odbyć służbę jako starszy sierżant sztabowy w oddziałach zaopatrzeniowych w Wietnamie. Tam wtedy nie wyglądał jak Churchill, lecz jak młody generał Patton. 0'Neil miał także numer: Vets 28. - To wspaniale, mój chłopcze. Niech no dziarscy ochotnicy załadują je, na co trzeba. Pikne nowe ubranka dla kobitek i dzieciaczków! Znakomicie. Główny inspektor 0'Neil roześmiał się bez wyraźnego powodu. Tego dnia był w ogóle w jakimś dziwnym humorze. I dlaczegóż by nie? Czy nie udało mu się właśnie przemycić do Europy świeżutko skradzionych papierów wartościowych za okrągły miliard dolarów? Czy sam nie został przy tym w jednej chwili multimiłionerem? Londyn, Wielka Brytania Arch Carroll zastanawiał się, dlaczego ostatnio w jego życiu tyle dni zaczynało się na dobre już o czwartej rano. Przez chwilę poczuł się zupełnie zdezorientowany. Miał wrażenie, jak gdyby ktoś wystrzelił go w wirujący wokół kosmos, gdzie nie było żadnych zegarków ani stref czasowych. Przypomniał sobie, że znajduje się w centrum Londynu. Chociaż w gruncie rzeczy, nie miało to znaczenia, ponieważ o czwartej rano wszędzie wygląda mniej więcej tak samo. Ponura, niewyraźna pora, w której miasta jeszcze śpią, a po ulicach przechadzają się tylko policjanci i przestępcy. Zawsze wszystko zaczynało się od pełnego alarmu, ale kiedy już złamało się wszelkie możliwe ograniczenia prędkości i zasady bezpieczeństwa, żeby tylko dostać się na miejsce spodziewanego przestępstwa, nic się nigdy nie działo. Nie od razu. Najpierw się czekało. Zawsze się czekało. I czekało. Piło się litrami gorzką czarną kawę, paliło niezliczoną liczbę papierosów, płaciło się wszystkim, czym można, za przyjemność uczestniczenia w kolejnej sprawie. Arch przyłożył palce do bolącej głowy i pomasował sobie delikatnie

skronie. Czuł się jakoś dziwnie zdrętwiały. Spojrzał na Caitlin, która rozglądała się po dusznym pokoju londyńskiego hotelu Ritz. Przez kilka ostatnich godzin drzemała niespokojnie, to zasypiając, to znów budząc się

145

na nowo. Przełknęła, otwierając przy tym lekko usta. Wyglądała tak słodko i bezbronnie z podkurczonymi długimi nogami. Już od dwudziestu godzin byli w stanie ciągłej gotowości. Stanowili jedną z kilku drużyn policyjno-finansowych, które wysłano do Londynu w związku z wiadomością od Margarity Kupczuk z ZSRR. Było dokładnie tak samo jak czwartego grudnia podczas pełnej napięcia godziny. Nic nie zdarzyło się o tej porze, o której było zapowiedziane. Nie było żadnych Rosjan mających sto dwadzieścia milionów dolarów. Ani Zielonej Wstążki z zapasem skradzionych akcji i obligacji. Najpierw się czeka. - Jakim cudem zdołali skontaktować się z Francois Monserratem? Przecież nikt go nie zna. Ten człowiek nie ma twarzy. Cholerny skurczybyk pozostaje zagadką dla wszystkich agencji wywiadowczych, o jakich słyszałem. Główny inspektor brytyjskiego MI6, tajnej służby wywiadowczej, siedział w skórzanym fotelu naprzeciw Carrolla, na parterze hotelu. Inspektor Patrick Frazier był wysokim mężczyzną o rzedniejących blond włosach i cieniutkich wąsikach. Nosił wygniecione ubrania, zgodnie ze stylem wykładowców Oksfordu i wysławiał się w wyszukany sposób, cedząc poszczególne wyrazy i wymawiając je starannie. Frazier był jednym z największych brytyjskich ekspertów od terroryzmu. Zbolały Arch słuchał Fraziera i cierpiał. Tak, za każdym razem płaciło się wysoką cenę: Za dużo napięcia, zbyt mało snu, za wiele zmieszania. I jeszcze ta ręka, ciągle boląca, jak nie wiadomo co. Kilka godzin później zadzwonił telefon. Patrick Frazier szybko podniósł słuchawkę. - Tak, Harris. Jak się masz, stary kumplu?... Och, jakoś się trzymamy. Przynajmniej tak sądzę. To do pana, Carroll. Scotland Yard. Na drugim końcu linii znajdował się człowiek nazwiskiem Perry Harris; mówił bardzo głośno. Harris pracował w oddziale Scotland Yardu do zwalczania szczególnie niebezpiecznych przestępstw. Carroll już dwukrotnie współpracował na terenie Europy z Perrym Harrisem. Szanował go, gdyż był to człowiek sumienny i uczciwy, a do przestępców zwracał się tonem, którym szybko ich przywoływał do porządku. Twardy mężczyzna ze starej, wymierającej już szkoły.  Panie Carroll, niech pan posłucha, czego się właśnie dowiedzieliśmy. Założę się, że pan nie uwierzy. Nastąpił kompletnie nieoczekiwany, pełny zwrot w sprawie. IRA... właśnie skontaktowała się z nami IRA... Chcą spotkać się z panem w Belfaście. Konkretnie z panem. Teraz oni także włączyli się do gry. Za to Rosjanie chyba już z niej wypadli.  Jakim cudem? A na jakiej zasadzie włączyła się IRA, Perry? 146

Arch odczuł w głowie nagłe pulsowanie. Zielona Wstążka uderzała zawsze niespodziewanie, a potem równie szybko wycofywała się. Pojawiali się, atakując - i zaraz znikali. Jak szulerzy. Carrolla nawiedziła znowu drażniąca myśl, że ciągle grają ze sobą w dziwną grę. Westchnął, zmęczony. Niech pan pojedzie na Florydę, panie Carroll. Proszę zobaczyć się z Michelem Chevronem, panie Carroll. Teraz znowu chłopcy z IRA.  Weszli w posiadanie pewnej liczby amerykańskich akcji. Według tego, co mówią, wartych ponad miliard dolarów. Podali nam nawet ich nazwy i numery seryjne, żebyśmy sobie sprawdzili. No i sprawdzają, w Nowym Jorku.  Poczekaj chwilę - zdziwił się Arch. - Czy IRA przejęła wszystkie

skradzione papiery wartościowe?  Nie wiem. Z całą pewnością są w posiadaniu części z nich.  Jak to się stało?  A kto to może wiedzieć? Musieli spotkać się z ludźmi Zielonej Wstążki, a może z ludźmi Francois Monserrata. Oczywiście mówią nam tylko tyle, ile jest konieczne.  Sukinsyny. - Dotarli już tak daleko, wydawało się, że znaleźli się tak blisko rozwiązania przynajmniej części zagadki Zielonej Wstążki. No dobrze, dobrze już. Będziemy w kontakcie, musimy tylko skończyć z paroma rzeczami tutaj. Dziękuję za telefon. Oddzwonimy niedługo do ciebie, Perry. Carroll odłożył z trzaskiem słuchawkę. Spojrzał przez hotelowy pokój na głównego inspektora Fraziera i na Caitlin, których oczy były teraz szeroko otwarte. - W jakiś sposób w sprawę wplątała się IRA. Kolejny etap zamieszania kierowany przez Zieloną Wstążkę. Zdaje się, że Irlandczycy chcą nas spytać, czy nie odkupimy od nich części akcji z powrotem. Mają ich za ponad miliard dolarów. Wiedzą, że jesteśmy w Londynie. Skąd mogli to wiedzieć? Pytanie to drążyło umysł Archa. Nie mógł na nie odpowiedzieć. Nie potrafił. O co chodziło tym razem? Poczuł narastające znużenie. Pragnął położyć się spać. Jakim cudem oni wiedzieli wszystko z góry? Kto ich nieustannie informował? Mężczyzna nazywany Francois Monserratem, w czarnym plastikowym płaszczu i ciemnym berecie szedł tym razem, utykając wyraźnie na jedną nogę, po Portobello Road w zachodniej części Londynu. Mijał właśnie rynek pełen handlarzy, z którego znana była ta ulica, od czasu do czasu zatrzymywał się przy jednym czy drugim straganie,

przyglądając się jakiemuś staremu drobiazgowi. Niektórzy sprzedawali tu całkiem ciekawe tzeczy. Były również najbardziej bezczelne podróbki. Trzeba mieć dobre, wprawione oko, żeby odróżnić oryginał od falsyfikatu. Monserrat obrócił w dłoni małego rysia z jadeitu. Objął go palcami i ścisnął. Nie należał do ludzi, którzy łatwo poddawali się emocjom. Ale w każdej chwili nagły impuls mógł pojawić się z nieokiełznaną siłą. Tak jak teraz. Przez ciało Monserrata przechodziły dreszcze gniewu. Gdyby ten ryś był żywy, zostałby już zaduszony na śmierć. Król terroru nie lubił inteligentnych gier, jeżeli odbywały się one według reguł narzucanych przez kogoś innego. Zielona Wstążka stała się zagrożeniem. Mówili co innego, robili co innego. Anonsowali ważne spotkania. Spotkania nigdy nie dochodziły do skutku. Byli jak zjawy. Monserrat, choć trudno mu było się do tego przyznać, szczerze ich podziwiał. Odstawił jadeitowego rysia i zamknął oczy. Skoncentrował się, skupiając swoje myśli w cichej, ciemnej i chłodnej głębi swego umysłu. W ten sposób zawsze był w stanie odzyskać panowanie nad sobą. Tym razem jednak nie udało mu się. Otworzył oczy i znowu miał przed sobą obraz bazaru pełnego ludzi. Zielona Wstążka była gdzieś w pobliżu. Czego ci ludzie chcieli? Być może wkrótce się dowie. Belfast, Irlandia Północna

147

Znowu musieli czekać, tym razem w małym hoteliku Regent w Belfaście. Arch próbował pogodzić się z uczuciem bezradności, zdając sobie sprawę z tego, że nie panują absolutnie nad tym, co się dzieje. Strategia Zielonej Wstążki okazywała się ciągle bezbłędna. Świetnie skoordynowany terror ekonomiczny. Akcja psychologiczna na wielką skalę, przeprowadzana w celu wywołania narastającego chaosu i ogólnoświatowej paniki. Patrick Frazier prowadził jednoosobową rozweselającą pogawędkę, nie poddając się trudnym okolicznościom. Brytyjczyk był wręcz niezmordowanie optymistyczny, choć także po nim widać było zmęczenie. Frazier zdjął okulary w drucianej oprawce i przetarł energicznie oczy. - Zostaniesz wyposażona w wewnętrzny nadajnik, Caitlin. Absolutny szczyt techniki, zaprojektowany dla potrzeb wojska, przez Armalite Corporation. Połykasz to przeklęte urządzenie.

148

 Jeśli kiedykolwiek się z nimi faktycznie spotkamy, Caitlin, musisz koniecznie sprawdzić, czy warunki są odpowiednio bezpieczne - mówił Frazier.  Jeżeli rzeczywiście dojdzie do spotkania. Minęło jeszcze sześć długich, męczących godzin. Jedynie poranek zmienił się w popołudnie, a potem dzień w szaroniebieską noc. Do pokoju weszła ruda dziewczyna, mająca nie więcej niż szesnaście czy siedemnaście lat, przyniosła gorącą herbatę i ciepły irlandzki chleb na sodzie. Carroll, Caitlin i Frazier rzucili się łapczywie na jedzenie, bardziej z nudy niż z głodu. Arch pamiętał, żeby zawiadomić Waltera Trentkampa w Nowym Jorku. Zostawił w jego biurze wiadomość: „Nic, zero, nuli, nuda, złote jajo... można umrzeć z nudów". Powoli minęło dziesięć godzin spędzonych w pokoju hoteliku Regent. Było dokładnie tak samo jak czwartego wieczorem, kiedy minęła zapowiedziana godzina ataku. Z okna na trzecim piętrze Carroll zobaczył wysłużony rower podskakujący na wyłożonej kocimi łbami ulicy. Jadący na nim mężczyzna musiał mieć około siedemdziesięciu lat; był tak wychudzony, że wydawało się wątpliwe, aby mógł przeżyć gwałtowne podskoki roweru. Arch przybliżył nos do szyby. Rowerzysta zaparkował swój pojazd prawie dokładnie pod ich oknem. - Czyżby to był nasz posłaniec? - odezwał się Carroll ochrypłym głosem. Patrick Frazier podszedł do okna i przyjrzał się staruszkowi. - Nie wygląda na terrorystę. To dobry znak. Oni nigdy nie wyglądają na terrorystów. Starszy człowiek pokuśtykał do hotelu, niknąc Archowi z oczu.  Wszedł do środka.  No to czekajmy, wkrótce się dowiemy - mruknął na wpół do siebie Frazier. Arch westchnął. Popatrzył na Caitlin, która rzuciła mu pełen odwagi uśmiech. Jak ona to robiła, że zawsze umiała być taka spokojna? Podróż, napięcie, to okropne czekanie. Poczucie grożącego im nieustannie niebezpieczeństwa. W końcu Belfast był całkiem oficjalną strefą wojny. W tym mieście na porządku dziennym było przelewanie krwi, śmierć niewinnych ludzi, którzy wierzyli, że znajdują się w nieuchronnym konflikcie, rozpoczętym setki lat temu. Po niecałej półtorej minuty starszy człowiek wyszedł z powrotem. Dzielnie wdrapał się na rower i odjechał. W tym samym czasie rozległo się donośne pukanie w drzwi pokoju. Caitlin otworzyła je energicznie. - Właśnie był tu staruszek, który przywiózł wiadomość - poinformował teatralnym szeptem młody angielski detektyw. Podszedł do swojego dowódcy, zaszczycając Caitlin i Archa zaledwie skinieniem głowy.

Patrick Frazier otworzył kopertę i przeczytał list, nie zmieniając wyrazu twarzy. W końcu podniósł zaczerwienione oczy znad wymiętej kartki i spojrzał na Carrolla. Wydawał się teraz zdenerwowany i zaniepokojony. Odczytał wiadomość jeszcze raz, tym razem na głos. - Nie ma żadnego nagłówka ani daty... Treść następująca: „Macie wysłać swojego reprezentanta z dowodem, że posiadacie fundusze na wymianę. Wasz reprezentant ma się stawić na Fox Cross Station, dziesięć kilometrów na północny wschód od Belfastu. To przystanek kolejowy. Ma tam być o piątej trzydzieści pięć rano. Drogocenne papiery będą bezpiecznie czekać w pobliżu. Wysłannikiem ma być Caitlin Dillon. Nie zaakceptujemy nikogo innego. Dalszych wiadomości nie będzie".

149

20

O piątej trzydzieści nad przedmieściami Belfastu unosiła się poranna mgła. Był to jeden z tych dni, kiedy przedmioty nie mają wyraźnie zarysowanych konturów. Wokół cichego, opuszczonego peronu stacyjki Fox Cross majaczyły w zimowym rozproszonym świetle bezlistne drzewa. Ciemnoszare niebo pokrywały nieprzeniknione chmury. Caitlin lekko zadrżała i złożyła ręce na piersi. Słyszała wyraźnie bicie serca. Powiedziała sobie, że nie ulegnie przerażeniu. Postanowiła nie zachowywać się tak, jak tego oczekiwano od kobiety znajdującej się w ekstremalnej sytuacji. Nie podda się narastającemu uczuciu histerii. Odetchnęła nerwowo zimnym powietrzem. Zaczęła przestępować niecierpliwie z nogi na nogę. Nie było jeszcze widać nikogo ani z jednej, ani z drugiej strony pustego peronu. Czy teraz wszystko się zakończy? Czy dowiedzą się, czym jest Zielona Wstążka? Jaką rolę odgrywa w całej sprawie Irlandzka Armia Republikańska? I co mogło zajść w Londynie pomiędzy przedstawicielami ZSRR a Zielonej Wstążki? Z nadgarstka Caitlin zwisała czarna skórzana walizeczka. Wewnątrz znajdowały się kody i numery kont potrzebne do odebrania olbrzymich sum pieniędzy, złożonych w depozycie w szwajcarskim banku, które miały zostać zapłacone tego ranka. Okup stulecia miał zostać przekazany tu, na historycznej Fox Cross Station. Caitlin wyobraziła sobie, że pewnie wygląda z tą walizeczką jak zadufana w sobie kobieta interesu. Jedna z wielu pasażerek pociągu jadącego do śródmieścia Belfastu. Jeszcze jeden dzień w tym cholernym biurze. Pomyślała, że nieźle daje sobie radę z tą rolą. Spojrzała na zegarek i zobaczyła, że zbliża się piąta czterdzieści pięć. Wyznaczony czas minął. Zwróciła uwagę, że Irlandczycy nie są zbyt punktualni. Co tym razem miało znaczyć to opóźnienie? Jak się miało do ewentualnej akcji ratunkowej policji, zaplanowanej na Fox Cross? Caitlin naprężyła się. W polu widzenia pojawiła się bladoniebieska, odkryta ciężarówka. Zbliżała się do opuszczonej stacyjki od strony gęstej linii sosen. Jadący powoli samochód stopniowo rósł w oczach. Caitlin zobaczyła, że w szoferce siedzi trzech pasażerów, sami mężczyźni. Wreszcie ciężarówka minęła ją. Od tyłu dmuchnął jej we włosy mroźny poryw wiatru. Wydała z siebie chyba najgłębsze westchnienie w życiu. Według planu, Arch i angielscy detektywi znajdowali się o półtora kilometra stąd. Myśl ta uspokajała ją nieco, chociaż wiedziała, że nie

151

mogli niczego zrobić, gdyby pojawił się nagły kłopot, zwłaszcza jeśli ktoś wpadnie w panikę i popełni zwykły, głupi błąd. Czy Zielona Wstążka jest po prostu grupą bezwzględnych rabusiów? W chwilę po ciężarówce pojawił się samochód osobowy. Caitlin przyglądała mu się uważnie, kiedy zbliżał się na wysypane żwirem miejsce, przeznaczone do parkowania. Może przywiózł tylko pasażera na pierwszy pociąg, odjeżdżający o 6.04? Był to stary model forda w szarozielonym kolorze, z lekko zniszczoną osłoną wlotu powietrza. W przedniej szybie ujrzała malutką dziurkę. W środku znajdowało się czterech pasażerów: dwóch z przodu, dwóch z tyłu. Irlandzcy robotnicy? Tak czy owak, tędzy, mocno zbudowani mężczyźni. Może pracownicy rolni? Jednak ten samochód także przejechał spokojnie obok niej. Caitlin poczuła jednocześnie ogromną ulgę, a zarazem rozczarowanie. Za wszelką cenę starała się zachować spokój. Wtedy samochód zatrzymał się nagle, a potem cofnął z piskiem opon. Z tylnego siedzenia wyskoczyło dwóch krzepkich mężczyzn; twarze mieli teraz osłonięte kapturami z czarnego materiału, a w rękach ściskali pistolety maszynowe. Podbiegli do Caitlin, stukając głośno roboczymi buciorami po betonie.  Pani jest Caitlin Dillon, panienko? - zapytał jeden z nich. Dla zwiększenia efektu wysunął naprzód groźną lufę broni.  Tak jest - odpowiedziała; jednocześnie zatrzęsły się pod nią nogi.  Urodziła się pani w Old Lyme, Connecticut?  Urodziłam się w Limie, Ohio.  Data urodzenia - 23 stycznia 1950?  Dziękuję bardzo - 1951! Zamaskowany terrorysta roześmiał się na automatyczną reakcję Caitlin. Najwyraźniej cenił sobie połączenie odrobiny chłodu i humoru.  Dobrze więc, moja droga, założymy ci teraz taką samą maskę, tylko bez dziurek na oczy. Ale nie ma się czego bać.  Nie boję się was.

152

Drugi milczący przez cały czas mężczyzna, włożył jej starannie na głowę czarny kaptur. Widać było, że uważa, żeby przypadkiem nie potrącić czy nie dotknąć innych częśd jej dała. Nie mogła powstrzymać się od myśli, jak bardzo było to typowe dla irlandzkich katolików. Wiedziała, że wpakowaliby jej kulkę w głowę bez mrugnięda okiem. Jednak pozwolenie sobie na brudne myśli albo przypadkowe dotknięcie kobiecej piersi było dla nich czymś zakazanym. - Zaprowadzimy dę teraz do samochodu. Powoli i spokojnie. Tylko spokojnie i wszystko będzie dobrze... W porządku, teraz do'środka, noga do góry. O tak, i położyć się na podłodze. Tak, tutaj. Już jedziemy, dcho i bez problemów. Caitlin szumiało w głowie; czuła się, jakby jej dało nie należało do niej. Sama się zdziwiła, słysząc własne słowa:  Dziękuję. Wygodnie mi tutaj.  TwojamamamanaimięMargaret? -sprawdzałjąpan„Mądraliński".  Moja mama ma na imię Anna. A jej służąca - Reardon.  Nie masz nigdzie na sobie żadnego nadajnika?  Nie. Pomyślała, że odpowiedziała trochę za szybko. Jej skóra stała się lepka, zimna. Trudno jej było oddychać. Ze strony Irlandczyków nie było jakiejś szczególnej reakcji, nic, co mogłaby zakwalifikować jako niepokojące. Zdaje się, że jej uwierzyli; nawet nie zapytali, czy na pewno mówi prawdę. - I tak muszę dę sprawdzić. Obmacać. Zaczynam. Niezdarne, męskie ręce - jakiś mechanik? czy robotnik? - pomyślała, przesunęły się po całym jej ciele. Kiedy ręka wbiła się pomiędzy jej nogi Caitlin napięła z całych sił mięśnie. Najgorsze minęło. Chociaż nie wiadomo, czy tego dnia nie spotka ją coś jeszcze gorszego.

 Dostaliśmy rozkaz dę zabić, jeżeli masz nadajnik. Jeśli nie masz, powiedz to teraz. Nie kłam, moja droga. Mówię poważnie. Czy masz jakiś nadajnik? Sprawdzimy cię dokładnie, jak tylko dojedziemy na miejsce. Proszę powiedzieć mi prawdę.  Nie mam na sobie żadnego nadajnika. - Tylko w sobie - dodała w myśli. Czy mogą wykryć coś takiego? Na tym rozmowa się zakończyła. Okropne przeszukiwanie także nagle ustało. Usłyszała pracę silnika samochodu. Ktoś przetarł jej twarz mokrą śdereczką. O, nie! Opary były wszędzie. Duszące opary, nie pozwalające jej oddychać. - Nie, ja...! Chloroform!

- Och, pieprzyć to! Spójrz tylko, co się dzieje - wykrzyknął niezadowolony Frazier. W czarnego bentleya, w którym siedzieli Carroll z inspektorem, waliły wściekłe strugi deszczu. Woda uderzała w zaparowane szyby niczym ze strażackiego węża. Pierwsze krople spadły za pięć szósta. Potem nagle lunęło, przebijając mgłę; tak silnie, że przed samochodem prawie nie widać było drogi. - Są teraz na Falls Road. To w najgorszej dzielnicy Belfastu oznajmił Frazier. - Rządzi tam Irlandzka Armia Republikańska. To takie miejskie getto, w którym regularnie zastawiają pułapki na naszych żołnierzy. Przeważnie snajperzy; strzelają i uciekają. Partyzantka miejska w najskuteczniejszym wydaniu. Carroll i Frazier siedzieli przytuleni do oparć przednich siedzeń. Odbiornik śledzący Caitlin nadawał głośne, czyste sygnały emitowane z jej żołądka. Brzmiało to podobnie jak radarowe piski. Arch nie mógł pozbyć się skojarzenia z urządzeniem monitorującym pracę serca na oddziale intensywnej terapii, którego dźwięki wskazują, jak mocno człowiek trzyma się życia. Biedna Caitlin. Nie mógł jednak nic zrobić, żeby zapobiec całej sytuacji; nie zostałby zaakceptowany przez terrorystów, gdyby zaofiarował się jako zastępczy wysłannik; wydano szczegółowe i jednorazowe instrukcje. Teraz piski urządzenia stały się jeszcze głośniejsze, bardziej natarczywe. Wiozący Caitlin samochód musiał zwolnić. Może zatrzymał się na czerwonym świetle? W korku? Co teraz?  Odległość szybko maleje, sir - poinformował kierowca. - Gazu! Dojechali do swojej kryjówki - oznajmił Frazier. Kierowca natychmiast docisnął pedał przyspieszenia i ciężka limuzyna wyskoczyła do przodu.  Albo rzeczywiście dojechali, albo zmieniają tylko środek transportu - odezwał się Carroll. Arch nie mógł oderwać się od myśli o grożącym Caitlin niebezpieczeństwie. Był zły, niepokoił się o nią. - Zbliżmy się do nich. Szybciej, jeszcze szybciej, dodaj gazu! - rzucił nerwowo do kierowcy. Półtora kilometra dalej zdjęto Caitlin z głowy czarne nakrycie. Odsunęła się odruchowo, kiedy przystawiono jej pod nos cierpkie sole trzeźwiące. Zamrugała łzawiącymi oczami, usiłując coś zobaczyć. Widziała wokół siebie trzy zamazane sylwetki. Za nimi znajdowały się wyjątkowo silne lampy. Jeszcze dalej, w cieniu, majaczyły zupełnie już niemożliwe do rozpoznania postaci. Zielona Wstążka? Nie była w stanie przyjrzeć się dokładniej, kim są ludzie odgrodzeni światłem lamp... przynajmniej na razie.

153

154

 Witamy znów wśród żyjących. Jest pani odważna - zgodziła się pani przyjąć nasze zaproszenie. Prawdopodobnie boi się pani teraz trochę, ale to naturalne.  Czy ma pani kompetencje do przekazania nam ustalonej sumy pieniędzy, pani Dillon? Numery kont, kody bankowe? Caitlin przytaknęła. Zesztywniała jej szyja, zaschło w gardle. Kiedy się odezwała, własny głos wydał jej się słaby, słowa niezdarnie wymawiane.  Czy nie zechcieliby panowie pokazać mi... części skradzionych papierów wartościowych? Ja także potrzebuję jakiejś formy upewnienia się. Chcę zobaczyć, co dostaniemy w zamian od was.  Będzie pani w stanie samodzielnie ocenić wartość papierów? I do tego odróżnić fałszywy „towar" od prawdziwego, co? Ma pani aż tak wprawne oko?  Ważniejszy niż oko jest tu dotyk - odpowiedziała spokojnie Caitlin, ukrywając złość. - Mogę powiedzieć bardzo wiele, dotykając papierów wartościowych. Wystarczająco dużo, żeby uruchomić konta w Genewie. Czy mogę zbadać papiery? Przyniesiono jej zatem pewną liczbę akcji i obligacji. Powstrzymała cisnący jej się na usta okrzyk zdumienia. Papiery wyglądały na jak najbardziej autentyczne. Szybko odczytała nagłówki: IBM, General Motors, AT&T, Digital, Monsanto. W jej umyśle zaczęły przeskakiwać gigantyczne cyfry. Wartość tego, co jej pokazano, przekraczała kilka tysięcy razy sumę, jaką można uzyskać, dokonując wielkiego napadu na pociąg. A kto wiedział, jaka to była część wszystkiego, co skradziono? Ile jeszcze znajdowało się w obiegu? - Może pani dotykać je na wszystkie strony, moja droga. Są wystarczająco prawdziwe. Nie wieźlibyśmy pani taki kawał drogi po nic. Tylko po to, żeby pogawędzić i popodziwiać pani piękne, amerykańskie piersi. Czarny bentley, w którym siedział Carroll, prawie nie zwalniając skręcił z piskiem opon wokół rogu kruszejącego muru z białych cegieł. Miejscami ściana poznaczona była czarnymi plamami po eksplozjach butelek z benzyną. Nagle w wąskiej, zakręcającej łukiem uliczce, którą jechał bentley, pojawiła się odkryta ciężarówka. Jej silnik głośno pracował, kierowca naciskał na klakson. Z kabiny zbliżającego się pojazdu wystrzeliła seria z broni maszynowej . Z płaskich dachów pobliskich kamienic odezwali się także snajperzy. - Zasadzka! - wydobyło się z ust głównego inspektora Fraziera. Osunął się na drzwi, a na środku jego czoła pojawiła się nieregularna, czarna dziurka. Arch szybkim ruchem otworzył drzwi i wyskoczył z samochodu, idąc w ślady angielskiego kierowcy. Padli na ziemię, przyciskając się do boku limuzyny. Carroll podniósł wzrok i spojrzał na ranę Fraziera. As MI6 był martwy; jego oczy zarejestrowały swój ostatni wyraz - zaskoczenia. Arch ze złością wycelował lufę broni w kierunku ciężarówki i zaczął strzelać bezgłośnym ogniem maszynowym. Na i tak już pocętkowanej kabinie pojazdu pojawiło się mnóstwo nowych dziur. Jeden z Irlandczyków, kompletnie zaskoczony, gdyż nie było słychać strzałów, odpadł od czerwonej szoferki samochodu. Z jego brodatej twarzy i gardła lała się krew. Ciało potoczyło się po uliczce jak beczka. Pistolet maszynowy, jaki miał przy sobie Carroll, został skonstruowany przez armię izraelską w 1981 roku. Wystrzeliwał dwieście pięćdziesiąt kul w ciągu sześciu sekund. Żydzi i Arabowie nazywali go „cicha śmierć". Czoło tęgiego rudego mężczyzny zostało przeszyte wściekłą serią. Szarpnął się, przestępując z nogi na nogę, po czym spadł półobrotem ze stromego, krytego gontem dachu. Uderzył w bruk ulicy ze stłumionym

155

trzaskiem. Arch obserwował bacznie każdy ruch, jaki pojawiał się wokół niego. Z rozpadających się, niewysokich kamienic zaczęły wylewać się tłumy ludzi, przeważnie kobiet i dzieci. Zamiast kryć się w bramach, zaczęli się zbliżać. Ich twarze były czerwone ze złości. Dwóch pozostałych mężczyzn z ciężarówki ukryło się natychmiast pomiędzy kobietami, ubranymi w kraciaste szlafroki albo stare męskie marynarki. Przykucnęli pomiędzy dziećmi o brudnych buziach, z których wiele miało jeszcze na sobie piżamy. Pozrywały się z łóżek i wybiegły na ulicę, żeby obejrzeć kolejny horror, jakich nie brakowało w ich smutnym życiu. Carroll przełączył broń na ogień pojedynczy, żeby w razie czego nie zmasakrować niewinnych ludzi.  Brytyjscy szpiedzy! - zaczęły nagle wykrzykiwać kobiety w obronie swoich żołnierzy; mężów, krewnych czy przyjaciół.  Przeklęci angielscy szpiedzy! Wygińcie, Brytyjczycy!  Do domu, cholerni Angole! Arch mimo wszystko, rozglądając się uważnie, rzucił się do biegu i wpadł prosto pomiędzy wściekłych ludzi wydających groźne okrzyki. Tłumik wyciągniętego do przodu pistoletu maszynowego działał dostatecznie odstraszająco, żeby nie zrobili mu krzywdy. Przyszło mu do głowy mimowolne pytanie: - Kto tu jest właściwie terrorystą?  Wielki mężczyzna, biega z pistoletem!  Pieprzony tchórz! Brudne, brytyjskie ścierwo! Zapluty angielski skurwysyn! Carroll prawie nie słyszał nienawistnych wyzwisk. Myślał tylko o jednym - biec w kierunku, z którego nadchodziły piski nadajnika. Odnaleźć Caitlin.

156 Caitlin schowała głowę w ramiona. Próbowała wyrwać się jakimś cudem trzymającym ją mężczyznom. W pomieszczeniu było tak duszno, że trudno jej było oddychać.  Ty pieprzona dziwko! Dziwka! Brudna świnia! - wrzeszczał najważniejszy z Irlandczyków prosto w jej twarz. Obok trzeszczał radiotelefon, przez który nadchodziły najświeższe raporty z ulicy.  To pułapka. Cholerna pułapka. Ona musi gdzieś mieć jakiś nadajnik, Dermot! Samochody policyjne, pieprzeni brytyjscy żołnierze, aż się roi na naszej ulicy. Wszędzie pełno żołnierzy! Był to najbardziej przerażający moment, jaki Caitlin mogła sobie wyobrazić. Chwila kompletnej bezradności. Wiedziała, co jej zaraz zrobią. Instynktownie czuła, że za parę sekund zostanie z zimną krwią zastrzelona, zamordowana. Zastanawiała się teraz, kiedy nadejdzie ten moment spokoju i rezygnacji, który podobno przeżywało się, kiedy już zrozumiało się, że się umrze. Irlandzki dowódca nie przestawał wrzeszczeć; jego zamaskowane oblicze zbliżyło się do twarzy Caitlin na odległość paru centymetrów. - Dobrze o tym wiedziałaś, ty dziwko! - Nie, niczego nie wiedziałam. Błagam was. Nie wiem, co się dzieje. Nagle terrorysta skoczył w bok, odsuwając się od oślepiającego światła. Zerwał z siebie kaptur. Caitlin zobaczyła brudną rudoblond brodę, ciemne obwódki oczu, a także wycelowaną w siebie lufę radzieckiego kałasznikowa. Jej oczy wypełniły się łzami. Próbowała błagać tego człowieka, żeby nie strzelał, żeby się powstrzymał. Postrzegała teraz wszystko tak wyraźnie jak nigdy. Zastanawiała się, czy tak właśnie to wygląda - moment potwornej realności, a potem śmierć, ostatnia, samotna chwila. Z zewnątrz dobiegały odgłosy syren wozów policyjnych czy karetek, a także strzałów; już te dźwięki wystarczały, by oszaleć. Przez łzy Caitlin zobaczyła, że drzwi pomieszczenia otwierają się z trzaskiem. Wpadł ktoś nieznany, trzymając w ręku broń.

W stronę twarzy Caitlin ryknął ogłuszający huragan ognia maszynowego. O, nie! Boże, nie!... Próbowała uchylić się, uskoczyć w bok. Jej mózg opanowała jedna, zagłuszająca wszystko myśl: Uciec! Uciec! Uciec! Tylko że nie mogła ruszyć się z miejsca. Caitlin Dillon upadła na podłogę. - Z drogi! Z drogi, gnoje! Carroll wrzeszczał dziko na trzech Irlandczyków zagradzających mu drogę. Chłopcy z IRA stali uparcie w wejściu do kamienicy, pomiędzy nim a schodami. Machali groźnie kijami baseballowymi. - Sam nas spróbuj ruszyć, chojraku! No chodź, może się ruszymy! Zobaczysz, czy ci się uda! Odbiornik piszczał donośnie, wibrując w kieszeni marynarki Archa. Caitlin musiała być na górze w tym budynku. Zewsząd słychać było syreny wozów policyjnych i ostrzegawcze syreny wojskowe. Na Falls Road ciągle odzywały się strzały snajperów. - Ruszać się! Precz! No już! CarroU skoczył pomiędzy zaskoczonych chłopaków. Odsunęli się na wszelki wypadek od potężnego nacierającego mężczyzny. Arch zaczął przeskakiwać po dwa i trzy stopnie naraz, pnąc się w górę po zakurzonych, pogrążonych w półmroku schodach. Boże, błagam Cię, nie! Walczył z rozstrajającą go wściekłością i jeszcze silniejszym lękiem. Nie przełączał pistoletu na ogień maszynowy. Wewnątrz kręciło się zbyt wielu cywilów. Drzwi mieszkań otwierały się, a potem zamykały z trzaskiem. Ludzie spoglądali na niego z wrogością, rozlegały się groźne, obraźliwe okrzyki. Kiedy CarroU dopadł wreszcie najwyższego, czwartego piętra zaniedbanego budynku, zobaczył obskurne żółte drzwi jednego z mieszkań stojące otworem. Ciśnienie krwi omal nie rozerwało mu głowy. Wiedział, co za chwilę znajdzie. Pó prostu wiedział. Jego wzrok sięgnął już brudnego holu. Wreszcie zobaczył Caitlin; leżała na podłodze, nawet nie rozebrana z płaszcza. Obok niej upadł jej kolorowy, prążkowany szalik. Ciało Caitlin opierało się o przewrócone, drewniane krzesło. Członkowie IRA zdążyli już uciec; wybiegli pewnie na dach, potem przeskoczyli na następne dachy, zniknęli. Nie było ich. - O Boże, nie! - Arch przełknął z trudem, czując potworny ścisk w gardle. Była to ni to modlitwa, ni to desperackie, pozbawione nadziei westchnienie. Znowu doświadczył straszliwej goryczy, jaką niesie ze sobą śmierć. Poczuł niemożliwy do opisania ból, jak gdyby ktoś zadał mu ciężką ranę. Wtedy, powolutku, Caitlin poruszyła się. Przekręciła się nieco i z trudem usiadła. Jej twarz była jakby nieobecna, ale... żyła. Arch podbiegł do niej i przytulił ją ostrożnie do piersi, niczym zranione dziecko. Wtedy uwolniła się nagle i spojrzała na coś, co najwyraźniej ją przeraziło. CarroU popatrzył za jej wzrokiem i zobaczył bezwładny kształt leżący po drugiej stronie pustego pokoju. Było to ciało, najprawdopodobniej młodego mężczyzny, chociaż trudno to było jednoznacznie określić. Połowa jego głowy została oderwana. Ciemne włosy przesiąknięte były krwią. Zabity człowiek miał na sobie granatowy mundur policjanta. - Kto to? - zapytał Arch. Caitlin słabo potrząsnęła głową. - Nie wiem. Wiem tylko, że gdyby nie wszedł wtedy, kiedy wszedł, to już bym nie żyła. Otworzył drzwi i zaczął do nich strzelać. 1
157

Carroll nie mógł oderwać oczu od ciała zamordowanego irlandzkiego policjanta. Bohatera. Bezimiennego bohatera, pozbawionego teraz nawet twarzy. Oto praca stróża porządku i spokoju w całej swojej okazałości pomyślał z żalem. Caitlin cicho łkała. - Ćśśś, cicho już, ćśśś - próbował uspokoić ją szeptem Arch. Caitlin nie była już teraz w stanie panować nad sobą. Rozpłakała się prosto w pierś Carrolla. Przytuliła się do niego z całą siłą, jaką jeszcze miała. Kiedy do mieszkania wpadł tłum irlandzkich policjantów i ludzi z brytyjskich sił specjalnych, Arch i Caitlin siedzieli ciągle na podłodze, objęci. Jeszcze raz po Zielonej Wstążce nie został żaden ślad.

22

Manhattan Pułkownik David Hudson obudził się z bólem głowy. Znajdował się w swoim pokoju w hotelu Washington-Jefferson. Na dworze panowała zimowa pogoda, prószył drobny śnieg, ulica pokryta była warstwą bieli. Hudson podniósł zegarek z chybotliwego nocnego stolika. Właśnie minęła druga. Usiadł i poddał się niezwyczajnemu mu uczuciu paniki. Zaschło mu w gardle, miał lepkie ręce, czuł się jak w gorączce. Tym razem to nie Zielona Wstążka zajmowała jego myśli. Misja Zielonej Wstążki rozwijała się bez jakichkolwiek przeszkód. Okazywała się skuteczna nawet pod względem psychologicznym; udawało się wywołać niepewność dokładnie tam, gdzie chciał tego Hudson. Nie dręczyły także w tej chwili pułkownika koszmary wojenne. Tej nocy postać skrzekliwego, wyśmiewającego się Jaszczurki, nie nawiedzała go. Obecnie David Hudson martwił się czymś innym... zupełnie nieprzewidzianym, nie zaplanowanym. Chodziło o Billie Bogan. Tak jak ta poetka, Louise Bogan... Był zły na siebie o to, że pozwolił, aby Angielka wywierała na niego wpływ. To nie było do niego podobne. Uważał, że pozwolenie sobie na coś takiego przed zakończeniem misji jest świadectwem kompletnego braku dyscypliny i charakteru. Jednak jakoś podświadomie czuł, że poradzi sobie z tym, że wszystko da się pogodzić. Czy też oszukiwał tylko sam siebie? Może teraz wszystko zepsuje? Wystarczy jeden poważny błąd, jeden fatalny krok i... Czy byłby w stanie zniweczyć Zieloną Wstążkę dla Billie Bogan? Kobiety, którą ledwie znał, ekskluzywnej prostytutki? Postanowił, że musi zobaczyć ją przynajmniej jeszcze jeden raz. Teraz, jeśli będzie to możliwe. Nagle przed jego oczami stanęła jak żywa postać Billie. Poczuł się nagle rozbudzony. Nałożył na siebie starą cywilną koszulę, spodnie i zszedł do recepcji. Zaczął kręcić się nerwowo w tę i z powrotem, obserwowany przez podejrzliwego pracownika hotelu. Wreszcie zadzwonił do Vintage Sendce, nie chcąc znowu używać telefonu w pokoju. - Chciałbym zobaczyć się z Billie. Czy to możliwe? Mówi David. Numer trzysta dwadzieścia trzy. Nastąpiła długa przerwa; czekał ze trzy, cztery minuty. - Billie musiała wyłączyć pager, kochanie. Zdaje się, że nie jest w tej chwili dostępna. Możesz spotkać się z inną z naszych dziewczyn. Wszystkie są bardzo piękne. To byłe modelki i aktoreczki, Davidzie. Hudson odwiesił słuchawkę. Czuł rozczarowanie, niezadowolenie, drażniącą pustkę. Być może nie był już w stanie nad tym zapanować.

165

Może nie powinien więcej próbować widzieć się z Billie Bogan. Myśl o zaprzepaszczeniu dzieła Zielonej Wstążki z powodu jakiejś angielskiej prostytutki nieomal nie przyprawiła go o wybuch śmiechu. To by było naprawdę zabawne, po prostu niesamowite, gdyby cała sprawa skończyła się w taki sposób. Ale pułkownik wiedział, że to raczej mało możliwe. Plan Zielonej Wstążki został tak dokładnie opracowany, że praktycznie trudno byłoby go zepsuć. Sprawy mogły toczyć się dalej same, już bez udziału Hudsona. Oszustwo - przypomniało się pułkownikowi. Początki Zielonej Wstążki. Obłuda, zwodzenie, które zaczęło się jeszcze w Wietnamie. Obóz jeniecki La Hoc Noh, Wietnam Północny Ważący pięćdziesiąt dwa kilogramy kapitan David Hudson zachwiał się, jak gdyby był pijany. Jego kruchy szkielet zdawał się grozić rozpadnięciem na kawałki. W każdej chwili Hudson mógł stracić przytomność z wyczerpania albo po prostu umrzeć. Czuł nieodpartą chęć rezygnacji z tej beznadziejnej walki. To, co pozostało z jego ciała, składało się już chyba wyłącznie z bólu, z cierpienia, o którego istnieniu nie miał pojęcia, zanim nie rozpoczął się okres owych straszliwych jedenastu miesięcy, jakie dotąd przeżył w wietnamskich obozach jenieckich. Tak bardzo teraz pragnął znaleźć się poza tą potworną bambusową chatą; w jakimś bezpiecznym i normalnym zakątku swojej przeszłości; może nawet w latach dzieciństwa, w Kansas. Hudson był ćwiczony, jak opierać się próbom przesłuchiwania go, nieprzyjacielskiemu „praniu mózgu". „Syzyf - to nazwa specjalnego treningu, jakiemu poddano go w Fort Bragg, w Północnej Karolinie. Pamiętał teraz dobrze. „Syzyf przygotował go do stawienia czoła przesłuchaniom wrogów - tak przynajmniej mówili wojskowi instruktorzy. 166 Należało przenieść umysł w inne miejsce. Brzmiało to tak prosto i logicznie. Teraz wydawało się to niemal absurdalne i niewyobrażalnie wręcz głupie. „Syzyf był tylko jeszcze jednym okrutnym oszustwem wynalezionym przez armię Stanów Zjednoczonych. Jaszczurka, okrutny dowódca obozu La Hoc Noh, podniósł biały kamienny znacznik, a potem zajął się jednym z czarnych kamyków Hudsona. Rozległ się twardy stuk kamienia o wypolerowaną powierzchnię stołu. Strażnicy, ubrani w zabłocone czarne łachy, zaczęli pociągać z zielonych butelek z długimi szyjkami ryżowe wino domowej roboty. Podśmiewali się obrzydliwie porównując graczy. Dowódca obozu był przerażający, szybki, pewien swoich posunięć. Kapitan zdawał sobie sprawę, że Wietnamczyk reprezentował nieporównanie wyższy poziom gry niż on. Według ścisłych reguł go, gra powinna była rozpocząć się daniem Hudsonowi forów zwanych „okigo". Powinna była... Ale ścisłe przestrzeganie zasad nie było tu obowiązujące. Ty grasz! - zaskrzeczał znowu Jaszczurka. - Teraz ty grasz! Pożądał zwycięstwa oznaczającego okrutną, powolną śmierć dla przegranego, w bagnach za obozem. Strażnicy reagowali tak samo jak ich dowódca. Tak jak i on stali się teraz niecierpliwi, zaczęli sarkać na zbyt powolną akcję, niczym widzowie walki kogutów, którzy nie zobaczyli jeszcze krwi. Stuk! David Hudson wykonał wreszcie bezsensowny, bez znaczenia ruch. Wyszczerzył zęby do komendanta, jak gdyby nagle uzyskał przewagę. - Ty grasz! - warknął. Wiedział, że jego uśmiech nie jest niczym podparty, ale delektował się choć i tą króciutką chwilą triumfu.

Jaszczurka najwyraźniej zmieszał się na chwilę. Następnie wybuchnął ostrym śmiechem. Wietnamscy żołnierze podchwycili jego rechot. Zbliżyli się jeszcze bardziej do graczy, widząc, że dowódca wykonuje jednym ze swoich białych kamieni zdumiewająco defensywny ruch. Na ich twarzach widać było rozczarowanie. Po raz pierwszy pojawiła się niepewność. Kapitan zdumiał się niespodziewanym wahaniem komendanta.  Ty! - krzyknął Jaszczurka. - Szybko grasz! Ty grasz teraz!  Odpieprz się, palancie... Patrz! Na pobladłych, opuchniętych wargach Hudsona pojawił się słaby uśmiech. Jeszcze raz kapitan wykonał najwyraźniej bezcelowy, raczej niemądry ruch. - Ty grasz! - odezwał się ledwie słyszalnym szeptem. - Ty też graj szybko. ','ł

"" ■

Jaszczurka zmrużył oczy i przyjrzał się uważniej pięknie wykonanej z tekowego drewna planszy. Popatrzył w nabiegłe krwią oczy Hudsonaj potem znowu na stół. Strażnicy podeszli jeszcze bliżej. Sytuacja zaczynała być coraz bardziej dramatyczna, coraz lepsza dla Hudsona. Rozpoczynała się prawdziwa gra. Żołnierze zaczęli podszeptywać coś do siebie konspiracyjnymi tonami. Zachowywali się jak zawodowi hazardziści; ohydna zgraja wypełniająca zawsze rozrywkowe lokale Sajgonu. Na planszy działo się coś ciekawego, a właściwie dziwnego. Nawet pewien siebie dowódca obozu poczuł się przez chwilę zakłopotany. Był zdumiony niepojętymi ruchami swego amerykańskiego przeciwnika. Wreszcie jeden ze strażników po raz pierwszy postawił na Hudsona. Dowódca rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Wtedy kapitan, płynnym, spokojnym ruchem, jak gdyby zapalał sobie papierosa, wyciągnął najbliższemu z żołnierzy rewolwer ze zwisającej kabury. Obrócił się i spojrzał w twarz znienawidzonemu Jaszczurce. Jeszcze raz opuchnięte wargi Hudsona ułożyły się w wariacki półuśmiech. - Dupek. Żałosny, pieprzony dupek. Ułamek sekundy później broń zagrzmiała. W małym bambusowym pomieszczeniu odgłos rewolweru zabrzmiał niczym polowa armata. Wokół stołu wykwitły kłęby białego dymu. Mała główka komendanta obozu odskoczyła w tył. Kość stuknęła głośno w słup podtrzymujący ścianę. Wojskowa czapka odleciała na bok. Na czole Wietnamczyka pojawiła się czarna dziurka. Usta Jaszczurki rozwarły się, ukazując brzydkie, połamane, żółte zęby. Wysunął się biały język. Kapitan Hudson szybko wystrzelił drugi raz. I trzeci. Czuł się trochę jak dziecko bawiące się plastikowym rewolwerem. Bach! Bach! Bach! Wycelował prosto pomiędzy znieruchomiałe ze strachu oczy strażnika. Twarz Wietnamczyka uległa całkowitemu zniszczeniu; rozleciały się na boki kawałki czaszki, ciała, kości. Drugiego z żołnierzy postrzelił w gardło. Pozostali dwaj strażnicy porzucili prawie puste już butelki z alkoholem i usiłowali wyjąć swoją broń. Rozległy się kolejne trzy ogłuszające wystrzały. Jedna z kul przebiła pierś Wietnamczyka, druga - brzuch drugiego, trzecia -jego serce. Śmierdząca, zatęchła chata zamieniła się nagle w krwawą, pełną dymu jatkę. Na drżących nogach David Hudson wybiegł z chaty komendanta obozu. Potykał się, jak gdyby jego nogi należały do kogoś innego. Chwiał się, ale szedł naprzód na nieposłusznych, niepewnych podporach. Zupeł-

167

nie, jak gdyby szedł na szczudłach. 168

.V

Wszystko, co teraz widział, wydawało się zjawą z koszmarnego snu. Gdzie tylko spojrzał, w jego oczy uderzały ostre, nierzeczywiste obrazy. Wieczorne słońce świeciło pomarańczowoczerwonym blaskiem, ponad nieprzebytą, ciemną zielenią dżungli. Skrzeczące małpy odskakiwały w popłochu na boki. Wśród drzew bzyczały wściekłe owady. Płuca Hudsona napełniały się wilgotnym dławiącym powietrzem. Pomyślał, że za chwilę udusi się w tej potwornej atmosferze. Nagle, gdzieś z góry, odezwał się ogień maszynowy. To karabin strażnika, czuwającego w stojącej pośród dżungli wieżyczce wartowniczej. Kapitan idąc niezdarnymi zakosami przedostał się przez wolny od drzew plac ćwiczeń. Z zamkniętych, bambusowych, zwierzęcych klatek rozległy się radosne okrzyki innych więźniów. Hudson zanurzył się w dżunglę, która stanowiła naturalną granicę obozu, zniechęcającą jeńców do ucieczki. On jednak szedł dalej. Naprzód. Nie miał już teraz wyboru. Nie miał dokąd pójść, jak tylko w głąb przerażającej dżungli. Śmierć w dżungli. Brakowało mu oddechu. Zaczepiał co chwila niezdarnie o gałęzie drzew, przedzierał się przez gęste, splątane krzaki. Biegł i biegł, szybciej, niż myślał, że będzie w stanie. Co chwila miał zawroty głowy. Zobaczył wirującą biel, a potem inne kolory. Dreszcze zimna. Złapała go biegunka. I wymioty, które nie chciały ustać. Mimo to posuwał się naprzód, zygzakami. Kiedy dżungla stała się gęściejsza, wokół zrobiło się ciemno. W odległości niecałych trzystu metrów od jenieckiego obozu panowała niemal już absolutna ciemność. Biegł dalej. Kilometr czy więcej, nie miał teraz poczucia czasu ani przestrzeni. Uderzyła go nagła, paraliżująca myśl. Nie gonili go. Nawet nie chciało im się go gonić... Poruszał nogami, padał, podnosił się znowu i biegł tak samo jak przedtem. Upadał, wstawał. Upadał, upadał, upadał... Wydawało mu się, że słyszy piosenkę Doorsów: „Horse Latitudes"... Potem stracił przytomność. Obudził się z nagłym skurczem mięśni. Z jego napiętego, wyschniętego gardła wydobyło się coś, co miało być krzykiem. Do jednej strony jego twarzy przyczepiła się długa trawa. W półotwartych oczach zastygły lepkie łzy. Jego usta i nozdrza obsiadły tłuste, czarne muchy. Oblepiły całe jego ciało, były ich setki. Próbował jakoś dojść do siebie, omal nie wybuchnął przy tym śmiechem. Było dokładnie tak, jak myślał; życie okazało się absolutnie niesprawiedliwe, bezsensowne, zarówno na końcu, jak i na początku i w czasie jego trwania. Każdy rozsądny człowiek musiał widzieć ów absurd. Kapitan znowu znalazł się w absolutnej ciemności. Zagrali Doorsi. Dlaczego znowu to pieprzone „Horse Latitudes"?

Było to raczej niezwykłe, ale nieustanna, ogłupiająca walka, cierpienie i śmierć, jakie otaczały go w Wietnamie, stłumiły dotychczasową gorycz w jego życiu. Zagłuszyły jego wrodzony cynizm, niezmienny pesymizm, skłonności autodestrukcyjne. Na krótko przed tym, jak dostał się do niewoli, rozmyślał ze strachem o tym, jak to będzie, kiedy powróci do Stanów. Próbował w myślach przystosować się psychicznie do życia w cywilu, a choćby do armii w czasie pokoju. Znal wielu, którzy czuli się tak jak on. Duża część jego żołnierzy myślała podobnie. Znowu się obudził. Dziwnie zmieszany. Nienaturalnie pobudzony. Musiał zebrać teraz każdą cząstkę energii, jaką jeszcze posiadał. Walczył ze sobą, żeby pozostać na jawie, żeby trzymać się owej cienkiej linii faktycznego życia. Nachodziły go szeregi dręczących,

169

nie powiązanych ze sobą obrazów i myśli. Duchy, których istoty nie potrafił pojąć. Uderzały w niego strumienie, istne rzeki niejasnych, na wpół ukształtowanych obrazów, słów, fantastycznych kształtów z piekła rodem. Prawie psychodeliczna podróż. Zupełnie jakby palił najsilniejszy tajlandzki haszysz. Nie miał poczucia czasu ani przestrzeni. Został jak gdyby pozbawiony zmysłów poprzez ich przeładowanie. Znajdował się w zmiennej, obsesyjnej, niepokojącej rzeczywistości. Zaczął się dławić. Całe jego ciało kurczyło się i rozluźniało, i znowu kurczyło i boleśnie się rozluźniało. Było to tak potworne, tak straszne, że nikt nie wytrzymałby tego dłużej. Jak można się czuć, kiedy ludzkie ciało i umysł odmową ostatecznie posłuszeństwa? Okropne skurcze ustały, kiedy tylko siłą usunął je ze świadomości. Teraz kapitan Hudson zaczął krzyczeć. Próbował przeprowadzić swoje „ja" w mniej bolesne miejsce. Opadła go cała wieczność - krzyczące, chwytające go pazurami małpy, nieokreślone azjatyckie owady, gady... Krzyczał, jęczał i płakał przez wiele godzin. Halucynacje były tak silne i rzeczywiste, że wypełniły całkowicie jego świadomość. Byli już tu! Strażnicy obozu! Dopadali go! Ze wszystkich stron! W końcu ruszyli, żeby zabrać go z powrotem. Ruchliwe ręce szarpały go, szturchały całe ciało... W głowie kapitana szumiała krew. Okrutne pijawki, małe, paskudne stworzenia opadły go ze wszystkich stron. Silne ręce podniosły go nagle. Rozległy się szepczące, chóralne głosy. Nie można było rozpoznać poszczególnych słów. - Zostawcie mnie! Dajcie mi spokój! - Skrępowano go. Nie mógł wykonać żadnego ruchu. - Zostawcie! Wtedy na jego głowę zaciągnięto coś wielkiego i czarnego. Cuchnęło, jak paląca się guma, ale co gorsza, zaczęło pełzać mu po twarzy. - Zdejmijcie to! Zdejmijcie to ze mnie! Proszę was, zabierzcie to! 170

Wtedy pojawił się strumień światła - pośród ciemności i przerażenia nastał piękny, wspaniały blask. Hudson usłyszał odległy krzyk... Swój własny. To niemożliwe. Spoglądali na niego żołnierze. Amerykańscy. Amerykańscy żołnierze! Nasi!  Niech pan oddycha głęboko, kapitanie Hudson. Proszę oddychać. Tylko tyle. Oddychać. Tak, tak jest dobrze. Bardzo dobrze... Wspaniale, kapitanie Hudson.  To czysty tlen, kapitanie. Tlen! Oddychać. Oddychać. Oddychać głęboko. Ciało Davida Hudsona unieruchomione było boleśnie ciasnymi, białymi pasami. Do jego nosa podłączone były niebieskie i czerwone rurki. Inne rurki łączyły się z rękami i nogami. Na piersi spoczywały gumowe przyssawki, od których odchodziły kolorowe przewody, biegnące do jasnoniebieskiego urządzenia.  Kapitanie Hudson, kapitanie Hudson, czy pan mnie słyszy? Rozumie pan, co mówię? Znajduje się pan w szpitalu Womack w Fort Bragg, kapitanie. Wszystko będzie dobrze. Kapitanie, czy pan mnie słyszy? Jest pan w szpitalu Womack.  Proszę, pomóżcie mi! Szlochał po raz pierwszy od czasu, kiedy był małym chłopcem. Co się z nim działo? Co to wszystko znaczyło? Co było rzeczywistością, a co nie? - Kapitanie, znajduje się pan w Fort Bragg Center. Centrum Broni Specjalnych imienia Kennedy'ego... Kapitanie Hudson?... Kapitanie... Proszę oddychać tlenem! To rozkaz. Wdech... Wydech... Bardzo dobrze. Bardzo, bardzo dobrze. Znakomicie, kapitanie.

Leżąc na plecach, patrząc w milczeniu na niewyraźne, przesuwające się kształty, David Hudson pomyślał, że ten człowiek być może jest mu skądś znany. Znajomy głos? I te wielkie zwisające wąsy. Czy go znał? Czy ten człowiek rzeczywiście znajdował się koło Hudsona? Kapitan spróbował wyciągnąć rękę i sprawdzić, ale powstrzymały go pasy.  Kapitanie Hudson, znajduje się pan w Fort Bragg. Przeszedł pan test stresu i odp*rności. Czy pan pamięta?  Kapitanie Hudson, przeszedł pan test wywołany narkotykami. Przez cały czas nie opuszczał pan tej sali. Przypominał się panu Wietnam. Czyżby to wszystko było nieprawdą? Nie - przecież więzili go w obozie jenieckim! To tylko halucynacje? Przecież Jaszczurka istniał naprawdę! Proszę, przestańcie już.

- Kapitanie Hudson, me wyjawił pan niczego o swojej misji. Przeszedł pan pomyślnie przez test odp*rności. Te latające kolory. Był pan znakomity. Gratulacje. Misja? Test? No jasne. To tylko mały quiz. W porządku. - Zaczyna pan rozumieć co to iluzja, kapitanie. Odmówił pan poddania się przesłuchaniu, mimo odurzenia narkotykami. Wkrótce będzie pan mistrzem iluzji. Uczy się pan wspaniałej sztuki oszukiwania, kapitanie. Broni stosowanej przez naszych największych wrogów. Gdzieś w szpitalu słychać było „Horse Latitudes" Doorsów. To też oszustwo. - Niech pan oddycha, to dobre powietrze, kapitanie Hudson. Proszę spokojnie oddychać. To czysty tlen. Przeszedł pan pomyślnie przez test, kapitanie. Jak dotąd, okazał się pan najlepszy. Najlepszy ze wszystkich, których poddaliśmy próbie. Testy stresu i odp*rności. Szpital Womack w Fort Bragg. Oszustwo. Uczył się, jak być mistrzem iluzji. Oszustwo. - Przeszedł pan pomyślnie przez test, kapitanie. To te latające kolory. Oczywiście, że jestem najlepszy ze wszystkich! Zawsze byłem najlepszy we wszystkim. Dlatego tu jestem, nieprawda? Z tego właśnie powodu mnie wybrano i poddano temu szkoleniu. Halucynacje. - Proszę oddychać, kapitanie Hudson. To czysty tlen. Oszustwo.

23

Ri\erdale, Nowy Jork Arch Carroll był nie do końca rozbudzony, poruszał się z trudem. Znajdował się w swoim domu, w otoczeniu rodziny. Na gzymsie nad kominkiem stały ulubione książki Carrolla. Na ścianie wisiał portret jego ojca, dzieło Mary Katherine. Były też dzieci. Mnóstwo małych dzieci. Obserwowały go podejrzliwie. Czekały, aż rzuci któreś ze swoich błyskotliwych powiedzeń. Arch sączył powoli świeżo zaparzoną kawę, z wyszczerbionego kubka z obrazkiem z filmu „Powrót Jedi". Na przenośnym telewizorku, przy wyłączonym dźwięku, migotał poranny program edukacyjny. Carroll z trudem zachowywał dobrą formę. Rodzina Archa zebrała się na poranną konferencję, co zdarzało się

171

nieczęsto. Na menu składały się: kawa, kakao i sławne chrupiące grzanki Archa Carrolla. Zielona Wstążka zdawała się gdzieś głęboko ukryta w umyśle Archa. Zupełnie jak gdyby to nie był czternasty grudnia, szósta rano. - Kiedy cię nie było Lizzie była niegrzeczna jak cholera, tato. Mickey Kevin przekazał tę ważną informację, żując jednocześnie grubo posmarowaną dżemem grzankę. Jego usta otworzyły się w półuśmiechu.  Zdaje się, że rozmawialiśmy, jak się nie wolno wyrażać.  Sam się tak wyrażasz.  Taak; może mój tatuś za mało lał mnie w pupę. Nie popełnię teraz tego samego błędu, dobrze?  A w ogóle, to wcale nie byłam niegrzeczna jak cholera. To on był sprostowała nagle Lizzie, spoglądając znad usmarowanego talerza.  Lizzie! Chyba oboje nie jesteście jeszcze za duzi, żeby dostać kanapkę z mydła. Takiego dużego, świeżo z półki. Twarz dziewczynki rozjaśnił iście anielski uśmiech.  Kanapkę z mydła, tatusiu? Może będzie lepsza, niż kiepsko rozmrożone grzanki! - Znokautowała ojca brutalną krytyką przygotowywanych przez niego domowych śniadań.

Wtedy wszyscy zaczęli się śmiać. Clancy i Mary chichotali tak, że mało nie pospadali z krzeseł. Mickey Kevin przewrócił się jak lalka. W końcu Arch dał za wygraną i uśmiechnął się sennie. Mrugnął do Mary Katherine, która pozwalała mu dzisiaj prowadzić ten cyrk samodzielnie. Próbował opowiedzieć jakoś dzieciom o swojej podróży do Europy, która omal nie skończyła się tragicznie. Chciał być dla nich dobrym tatusiem... Pamiętał niewyraźnie, jak jego ojciec robił to samo. Opowiadał wygładzone historyjki o Okręgu 91, przy niedzielnych śniadaniach dokładnie w tym miejscu. W końcu, odkładając najtrudniejszą część historii na ponad pół godziny z okładem, Arch postanowił przejść do istoty tego, co chciał im opowiedzieć o pobycie w Anglii i Irlandii. Pragnął, żeby zabrzmiało to jak najbardziej zwyczajnie... Ot, tak sobie. No, to do dzieła. - Tam, w Europie, pracowałem razem z jedną osobą... Wiecie, wybrali specjalne drużyny policjantów i biznesmenów. Samych najlepszych. Pracowaliśmy ze sobą w Londynie, a potem w Belfaście. Ta pani o mało nie została zabita w Irlandii. Nazywa się Caitlin. Caitlin Dillon. Zapadła cisza. Zapanował dziwny chłód. Trzeba mówić dalej. Nie zatrzymywać się. - Chciałbym, żebyście ją poznali. Caitlin pochodzi, tego... pochodzi z Ohio. Wiecie, to całkiem zabawna osoba. Bardzo miła. To znaczy jak na dziewczynę, cha! cha! Cisza była absolutna. Atmosfera zimna, jak lód. W końcu odezwała się Lizzie, cichutkim, stłumionym głosem: - Nie, dziękujemy. Oczy Carrolla powoli powędrowały po małych, ale stanowczych twarzyczkach dzieci. Mickey, w prążkowanej piżamie w barwach New York Yankees, wydawał się bliski łez. Clancy, ubrany w za dużą koszulę nocną, niczym filmowy ET w scenie picia piwa, zachowywał stoicki spokój. Wszystkie dzieci, jak jeden mąż, wydawały się jednocześnie rozzłoszczone i bardzo, bardzo zranione. Wiedziały dokładnie, o co chodzi.  Hej, przestańcie, dlaczego jesteście tacy ponurzy? - Arch spróbował obrócić całą sprawę w żart, zachowywać się jak Bill Murray z programu „Saturday Night Live". Zazwyczaj dobrze mu to wychodziło, mimo że nie był podobny do tego prezentera.  Rozmawiałem tylko zjedna panią, z którą pracowałem. Powiedziałem jej „cześć", potem bla-bla-bla i „do widzenia". Dzieci nie odzywały się. Patrzyły na niego takim wzrokiem, jak gdyby właśnie im powiedział, że zamierza je porzucić. Czuł się okropnie.

173

Bez przesady, minęły już trzy ciężkie lata... Zaczynam zamykać się w sobie. Właściwie umieram.

174

- Dajcie spokój, dzieci - odezwała się wreszcie Mary Katherine, która cdowo trzymała się dotąd z boku. - Bądźcie sprawiedliwi. Czy wasz tata nfe może mieć przyjaciół tak jak wy? Milczenie. Nie, nie może. Nie kobiety. W końcu Lizzie zaczęła płakać. Próbowała stłumić łkanie, przyciskając rączki do buzi. Po chwili płakały już wszystkie, oprócz Mickeya Kevina, który patrzył na ojca takim wzrokiem, jakby zamierzał go zamordować. Była to najgorsza chwila, jaką Arch przeżył ze swoimi dziećmi, od czasu, kiedy Nora umarła pewnej nocy w jakiejś białej sali New York Hospital. Sam poczuł w końcu ucisk w piersi. Zdawało mu się, że ktoś brutalnie rozdziera go na pół. Jego dzieci nie były gotowe akceptować kogoś innego; może on także nie był gotów. Przez następne parę minut nie potrafił powiedzieć niczego, co polepszyłoby sytuację. Nic nie mogło sprawić, żeby dzieci się roześmiały czy choćby uspokoiły. Cała czwórka nienawidziła Caitlin. Nie mają zamiaru dać jej szansy. Kropka. Koniec dyskusji, jeszcze przed jej rozpoczęciem. Dzieci Carrolla były gotowe nienawidzić każdego, kto ośmieliłby się spróbować zająć miejsce ich zmarłej matki.

24

Manhattan Dwie godziny później Aren Carroll już wybierał się do pracy. Bolała go głowa. Czuł, że dobrze by mu zrobiła szklaneczka irlandzkiej whisky. Pragnął również przeistoczyć się z powrotem w Królika, uciec w dziwnie wygodną postać wyimaginowanego żebraka. Po raz pierwszy pomyślał, że zaczyna rozumieć trzy ostatnie lata swojego życia. Mniej więcej o dziewiątej znalazł się wewnątrz Wall Street 13. Ostre oświetlenie sufitu poraziło go w oczy, niemal wyciskając z nich łzy. Wszystko było tu nie tak, całe to miejsce wydawało się okropne: panowała ponura atmosfera, na twarzach pracowników widać było frustrację. Prowadzący śledztwo policjanci i finansiści pochylali się nad stosami dokumentów albo ekranami komputerowymi. Wyglądali jak ludzie, którzy zbyt długo przebywają w zamknięciu, nie wychodząc od tygodni na światło dzienne. Nawet podwładni Carrolla, włączając w to niezmordowanego Carusa, zachowywali się jak nałogowi palacze, których nagle pozbawiono papierosów. Około dziewiątej trzydzieści Arch zasiadł do pracy w swoim biurze. Wprawiono nową szybę w okno. Arkusz papieru, który wcześniej przymocował, zwisał teraz, jak zerwana okiennica. Mimo poprawy oświetlenia, Carroll specjalnie zapalił wszystkie lampy u sufitu, tak że światło nieprzyjemnie raziło go w oczy. Zamknął starannie drzwi, żeby kaloryfer nagrzał pomieszczenie. Będę miał złudzenie ciepła - pomyślał Arch. Był teraz ubrany odpowiednio do wysokiej temperatury panującej w pokoju; miał na sobie koszulkę Boston Celtics, pociętą przez mole, dżinsy Levisa, robocze buciory Królika. Teraz przynajmniej będzie mu wygodnie. Na biurku stała butelka irlandzkiej whisky Murphy'ego. Co powiedziałby na to Walter Trentkamp? Och, do diabła z Trentkampem i jego imponującym sposobem życia, surowymi obyczajami policjanta starej daty.

176

Przez kilka minut, sącząc irlandzką, Carroll rozmyślał nad swoją pracą, nad zajęciami innych, nad całym ogromnym mechanizmem świata. Praca zawodowa Archa stanowiła ważną część jego życia od prawie dziewięciu lat. Nigdy nie planował, że będzie to akurat tak wyglądało, ale zdawało się, że wszystko i tak toczy się własnym torem. Po odbyciu służby w Wietnamie, Carroll ukończył prawo na Uniwersytecie Stanu Michigan. I ożenił się z Norą. Mniej więcej wtedy jego ojciec razem z Walterem Trentkampem przekonali go do pracy w DIA. Miał zajmować się tam czymś związanym z prawem, ale wskutek potrzeb finansowych, rodzinnej tradycji i współdziałania Trentkampa i ojca, został w końcu agentem. Dziwne są ścieżki życia, zupełnie niepojęte. Społeczeństwo zdecydowało, że należy przepłacać maklerów z Wall Street, doradców inwestycyjnych, wykorzystujących różne kruczki prawników firm, bankierów inwestycyjnych. Jednocześnie to samo społeczeństwo płaciło stanowczo zbyt mało nauczycielom własnych dzieci, swojej policji, nawet własnym przywódcom politycznym. To chyba chore społeczeństwo. Cóż, w każdym razie nie wynagradzało go należycie za wszystko, co robił, żeby je chronić. Ale i tak będzie je chronił - tak jak to tylko będzie w jego mocy. Denerwującym pytaniem pozostawało, czy to, na co było go stać, wystarczy. Miał do dyspozycji sześciu wspaniałych ludzi, plus siebie. Wszyscy pracowali bez chwili wytchnienia od pamiętnego wieczoru czwartego grudnia. Jak dotąd, nie osiągnęli prawie niczego. Jak to możliwe? Arch zaczął przechadzać się po pokoju jak ktoś, kto nie wie, w którą stronę ma pójść. Wreszcie podszedł do biurka i usiadł, czekając na pierwszego z podejrzanych, którego miał dzisiaj przesłuchać. Zielona Wstążka. Dlaczego miał uczucie, że w głowie krystalizuje mu się jakaś ważna myśl, niemal odkrycie, którego do tej pory nie był w stanie sobie uświadomić? Było to coś niepewnego, a jednocześnie doprowadzającego do prawdziwej furii. Czy chodziło o to, że Zielona Wstążka zawsze była z góry poinformowana o wszystkim, co miało nastąpić? Czyżby wewnątrz Wall Street 13 pracował szpieg? Ze stenogramu sporządzonego w pokoju 312, Wall Street 13, poniedziałek, 14 grudnia. Obecni: Arch Carroll, Anthony Ferrano, Michael Caruso. CARROLL: Witam, panie Ferrano. Nazywam się Carroll, jestem z Oddziału Antyterrorystycznego Departamentu Stanu. To mój współpracownik, pan Caruso. Panie Ferrano, przejdźmy od razu do rzeczy, żeby nie tracić pańskiego ani mojego czasu. Potrzebne mi pewne informacje... FERRANO: Zdążyłem się tego domyślić.

177

CARROLL: Co pan powie... Cóż, przeczytałem stenogram z pańskiej rozmowy z sierżantem Caruso. Jestem nieco zdziwiony tym, że nie słyszał pan niczego o ataku bombowym na Wall Street. FERRANO: A dlaczego? Czemu miałbym o tym słyszeć? CARROLL: Wie pan, panie Ferrano, handluje pan bronią i materiałami wybuchowymi. Czy nie wydawałoby się panu dość dziwne, powiedzmy przynajmniej ~ szczególne, że ktoś taki jak pan nie wie o tym niczego? Przecież na ulicach muszą krążyć jakieś plotki. Przepraszam, napije się pan ze mną whisky? FERRANO: Napiję się whisky, bo nie płacę. Niech pan posłucha, już panu mówiłem, to znaczy mówiłem temu panu, że nie zajmuję się handlem bronią. Nie wiem, po co opowiada mi pan takie bzdury. Jestem właścicielem firmy Playland Arcade Games Inc., z siedzibą na rogu Dziesiątej Alei i Czterdziestej Dziewiątej Ulicy. Moja branża to gry komputerowe. Rozumie pan?

CARROLL: Dobra, to jest dopiero bzdura. Jak pan myśli, z kim pan teraz rozmawia? Z jakimś gówniarzem z ulicy? Uważa mnie pan za zwykłego gówniarza, co? FERRANO: Hej, spokojnie, odpieprz się pan! Chcę się natychmiast zobaczyć z moim prawnikiem!... Hej, chłopie, rozumiesz po angielsku? Chcę prawnika! W tej chwili!... Hej; hej!... Och... cholera!... (Odgłosy bijatyki. Trzask mebli; jęk mężczyzny) CARROLL (ciężko dysząc): Panie Ferrano, zdaje się... myślę, że warto, żeby pan coś zrozumiał. Niech pan słucha uważnie tego, co teraz powiem. Proszę nie odrywać wzroku od moich ust... Ferrano, właśnie znalazł się pan w strefie mroku. W strefie mroku nie ma pan prawa zachowywać milczenia. Wszystkie pańskie konstytucyjne prawa zostały czasowo zawieszone. Nie ma pan prawnika. Rozumiemy się? A teraz: będziemy kontynuować naszą dyskusję, dupku? FERRANO: Cholera... Człowieku, połamałeś mi zęby. Daj mi choć chwilę spokoju, żebym... Ooch, w mordę... Człowieku... CARROLL: Próbuję dać ci tyle spokoju, ile tylko można. Czy jeszcze niczego nie zrozumiałeś? Co tu się dookoła dzieje? O co chodzi?... Ktoś ukradł komuś pieniądze. Paru bardzo, bardzo ważnych ludzi jest poważnie wkurzonych. To tak, jakbyśmy byli w Wietnamie, a ty byłbyś Vietcongiem. Czy to porównanie przemawia ci do wyobraźni? FERRANO: Zaraz, ja nie zrobiłem niczego złego! CAROLL: Czyżby? Sprzedajesz czternasto-, piętnastoletnim dzieciom karabiny i rewolwery. Czarnym, Portorykańczykom, Chińczykom; wszystkim tym młodzieżowym gangom. Tyle wystarczy... Twój prawnik to Joseph Rao z Park Avenue 24. Jestem pewien, że pan Rao nie chce mieć nic wspólnego z takim klientem... Myślę, że lepiej będzie dla ciebie, jak powiesz mi wszystko, co słyszałeś. FERRANO: Słuchaj człowieku. Powiem ci, powiem panu wszystko, co wiem. Ale nie mogę powiedzieć tego, czego nie wiem.

178

CARROLL: Dobra, myślę, że mogę to kupić. FERRANO: Okay, słyszałem, że była do nabycia ciężka broń. Tu, w mieście. Gdzieś chyba w polowie listopada. Tak, pięć tygodni temu. CARROLL: Jaka ciężka broń? FERRANO: Cekaemy M-60. Wyrzutnie rakiet M-79. Radzieckie lekkie karabiny maszynowe RPD. Pistolety maszynowe SKS. Zastanawiałem się, na co komu potrzebne takie rzeczy? To podstawowe wyposażenie wojsk lądowych. Jak w Wietnamie. Można czymś takim zdobyć kraj. To wszystko, co słyszałem... Mówię prawdę, panie Carroll... Hej, nikt na ulicy nie wie nic więcej... Aaa, daj pan spokój, nie wierzy mi pan?... Hej! Mówię poważnie! CARROLL: Niech mi pan jeszcze powie, co pan wie o Francois Monserracie. FERRANO: Nie jest związany z włoską mafią. CARROLL: Panie Ferrano, dziękuję serdecznie za okazaną nam pomoc. A teraz proszę wynieść się z mojego biura. Pan Caruso pokaże panu drogę. Ze stenogramu sporządzonego w pokoju 312, Wall Street 13. Obecni: Arch Carroll, Mukammed Saalam. CARROLL: Witam serdecznie, panie Saalam. Nie widziałem pana od czasu, kiedy zabił pan Percy'ego Ellisa na Sto Trzeciej. Bardzo fajna szata. Szklaneczkę whisky? SAALAM: Moja religia nie pozwala mi pić alkoholu. CARROLL: To irlandzka whisky. Prawdziwie błogosławiona. No cóż, przejdźmy zatem do rzeczy. Proszę mi powiedzieć, panie Saalam... czy jest pan myśliwym? SAALAM (ze śmiechem): Nie, nie jestem. Myśliwym?... Szczerze mówiąc, można by powiedzieć, że to na mnie się poluje. Odkąd tylko walczyłem za was, białych, w Wietnamie. A propos, nazywam się Sah-łahm. CARROLL: Sah-lahm... Przepraszam. Rozumie pan, pomyślałem po

prostu, że musi pan być myśliwym. Bo kiedy znaleźliśmy w pana mieszkaniu w Yonkers te wszystkie karabiny myśliwskie i bomby... M-23 na wiewiórki, karabiny snajperskie na oposy - mówię o tych z noktowizorami. A granaty odłamkowe to pewnie na łasice. Rakiety B-40 - na kaczki. SAALAM: Wtargnęliście do mojego mieszkania? CARROLL: Musieliśmy. Co pan wie o niejakim Francois Monserracie? SAALAM: Mieliście nakaz sądowy? CARROL: No cóż, jakoś nie mogliśmy zdobyć oficjalnego. Porozmawialiśmy więc z jednym sędzią na korytarzu. Powiedział: tylko nie dajcie się złapać. No to działaliśmy na tej podstawie. SAALAM: Nie mieliście nakazu rewizji ani niczego takiego? CARROLL: Wie pan, czuję się prawdziwie zaszokowany. Czy nikt nie czytał tego artykułu w magazynie „Time", w którym zostałem opisany? ako małe, czerwone pudełeczko? Nikt nie rozumie, kim naprawdę jestem? Testem terrorystą! Tak samo jak wy... Nie działam na podstawie między larodowych konwencji Szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Panie Saalam, przedał pan pewnym ludziom parę karabinów M-23 na wiewiórki i trochę ych snajperskich na przepiórki. Jakieś sześć tygodni temu. Co... to... za... udzie?... (Długa pauza) Och... panie Saalam, pozwoli pan, że wytłumaczę panu zaś jeszcze. Tak jasno, jak tylko będę potrafił... Jest pan inteligentnym, kształconym na amerykańskich uniwersytach terrorystą. Przez rok był pan studentem Howard Unirersity, potem studiował pan trochę w Attica. Wyszedł pan ze szkoły Marka Rudda, Ełdridge Cleaver i Kathy Boudin... Ja za to jestem terrorystą ze szkoły OWP, Czerwonych Brygad i wszystkich innych organizacji, które wysadzają ludzi i rzeczy w powietrze... Dalej. Około pierwszego listopada sprzedał pan całą skrzynię skradzionych M-23. To fakt, o którym wiemy obaj. Teraz proszę powiedzieć: ,,tak, sprzedałem", albo złamię panu prawą rękę. Wystarczy tylko powiedzieć: „tak, sprzedałem"... SAALAM: Tak. Sprzedałem. CARROLL: Świetnie. Dziękuję za szczerość. A komu to pan je sprzedał? Proszę zaczekać. Zanim pan odpowie, niech pan uświadomi sobie, że jestem jak O WP. Proszę nie mówić niczego, co bałby się pan powiedzieć przesłuchującemu pana członkowi OWP w Bejrucie. SAALAM: Nie wiem, kim są ci ludzie. CARROLL: O, na Boga?! SAALAM: Zaraz, chwileczkę. To oni wiedzieli, kim jestem. Wiedzieli o mnie wszystko. Przysięgam, że nigdy nie zobaczyłem nawet jednego z nich. Czułem się, jakbym był tylko przedmiotem w ich rękach. CARROL: Uwielbiam szczerość byłych więźniów... Niestety, wierzę panu. Dlatego, że pana obecny współlokator, Mr Rashad powiedział mi to samo. Proszę teraz opuścić ten pokój... Och, a propos, panie Saalam. Musieliśmy wynająć pańskie mieszkanie w Yonkers. Mieszka tam teraz bardzo miła wdowa na zasiłku, z trójką małych dzieci. SAALAM: Co zrobiliście?! CARROLL: Wynajęliśmy mieszkanie, w którym prowadził pan handel bronią. Miłej kobiecie z dzieciakami. Trzymaj się, bracie. - To wszystko jest zbyt metodyczne. I dlatego tak tajemnicze. Udaje im się unikać kontaktu z całą światową siecią policyjną. Jakim cudem? Caitlin Dillon zapaliła papierosa i powoli wciągnęła w płuca miliony trujących cząstek dymu. Siedzieli z Antonem Birnbaumem na twardych skórzanych fotelach, w biurze Birnabauma na Wall Street. Caitlin przewyższała wzrostem drobnego, wątłego osiemdziesięciotrzylatka o dobre piętnaście centymetrów. Wcześniej, kiedy u niego pracowała, unikał sytuacji, w których

180

musiałby iść gdzieś razem z nią, z tego właśnie powodu. Próżność jest wieczna — powiedziała, kiedy dowiedziała się prawdy.

179

Teraz Anton Birnbaum potarł sobie krzyż i powiedział: - W całej Europie Zachodniej dzieje się teraz coś tak samo metodycznego, sprytnie zarządzanego. Caitlin przyglądała się pomarszczonej twarzy Birnbauma. Czekała cierpliwie na następne zdanie. Stary Anton myślał teraz zazwyczaj znacznie szybciej, niż był w stanie wyrażać swoje myśli. - Jest taka książka... „Prawdziwa wojna"; taki ma tytuł. Jej główną myślą jest teza, że Niemcy i Japonia znalazły bardzo skuteczną drogę dalszego podboju świata. Poprzez gospodarkę. Oto prawdziwa walka. Jako kraj przegrywamy ją coraz sromotniej, prawda, Caitlin? Birnbaum, były prezes wielkiego domu inwesytycyjnego Levitt, był zawsze trochę zarozumiały. Potrafił pomiatać ludźmi, których nie lubił czy nie szanował, jednak bez wątpienia był bardzo inteligentnym człowiekiem. Anton Birnbaum zdążył w swoim życiu doradzać prezydentom, królom, potężnym, międzynarodowym korporacjom, takim jak Fiat, Procter & Gamble, Ford. W jego rękach nieraz znajdował się los miliardów dolarów. Był także jednym z największych protektorów Caitlin Dillon, odkąd tylko ukończyła Wharton School. Dopiero kiedy poznała go osobiście, zrozumiała dlaczego. Caitlin Dillon stanowiła wyzywającą tajemnicę, której Birnbaum do tej pory nie zdołał do końca rozwiązać. Była urodzoną kobietą interesu; być może Birnbaum nigdy nie spotkał kogoś bardziej w tej dziedzinie utalentowanego. Miała odpowiedni typ inteligencji, niezbędną samodyscyplinę i instynkt, który u rzadko kogo teraz się spotykało. Mimo tego wszystkiego wydawało się, że zarabianie pieniędzy interesuje ją niewiele. W innych dziedzinach także stanowiła nie rozwiązaną zagadkę. Przyszła na świat w małym miasteczku w Ohio, ale reprezentowała w wielu dziedzinach najwyższą klasę. Mówiła płynnie po niemiecku i francusku. Kiedykolwiek tylko przebywali razem, ciągle zdumiewała Birnbauma \nowymi talentami. Rzecz jasna, jej ojciec uczył ją zasad działania rynku finansowego odkąd tylko okazało się, że jest zainteresowana pójściem do szkoły ogólnokształcącej. Ale nie chodziło tylko o te wczesne korepetycje. Bez wątpienia, Caitlin Dillon była zdeterminowana dokonać czegoś na Wall Street. Anton Birnbaum był pewien, że pragnęła pewnego dnia sama stać się legendą. Do tej pory udało mu się nie wypowiedzieć tego nigdy na głos. Nawet w swoich męskich spojrzeniach na Caitlin nie zawierał milcząco myśli, że jego protegowana jest kobietą. - Jak sądzisz, Anton, co się teraz dzieje w Europie? Nie możemy dać sobie rady ze złożeniem wszystkiego do kupy. Brakuje części najistotniejszych danych. Jakiegoś logicznego powiązania, które pozwoliłoby nam odkryć, czym jest Zielona Wstążka. - Mówiąc, Caitlin wstała z miejsca i zaczęła przechadzać się po pokoju.

Zatrzymała się plecami do okna i zaczęła przyglądać się wiszącym na ścianach fotografiom. Przedstawiały one Antona w towarzystwie wielkich i znanych ludzi - mężów stanu, najbardziej kontrowersyjnych przemysłowców, magnatów świata rozrywki... Byli tam Konrad Adenauer, Harold MacMillan, Anwar Sadat, Henry Ford, J. Paul Getty, John Kennedy, Richard Nixon, Ronald Reagan... Anton Birnbaum podrapał się w perkaty, nos i zaczął dobierać następne słowa. Jeszcze raz zrozumiał, że Caitlin Dillon jest jedną z niewielu osób na Wall Street, z którymi mógł naprawdę porozmawiać. Kiedy do niej mówił, nie musiał wyjaśniać szczegółowo źródeł swoich teorii czy opinii. - Europejczycy po prostu nam nie ufają. Dlatego właśnie nie chcą już z nami rozmawiać. Uważają, że mamy inne interesy, inne priorytety niż oni w związku z Bliskim Wschodem i blokiem sowieckim. Są przekonani, że nie zdajemy sobie do końca sprawy z ryzyka wojny nuklearnej. Sądzą, że nie rozumiemy ideologii marksistowsko-leninowskiej. Birnbaum patrzył teraz prosto w brązowe oczy Caitlin. Jego oczy za grubymi szkłami okularów łzawiły poza kontrolą. Przypominał Caitlin postać Kreta z „Wichrowych Wzgórz".

181

- Kraczę, prawda? Ale czuję, że to, o czym mówię, jest nieuniknione. Jestem prawie pewien. Nastąpi teraz krach. Uważam, że będzie to głęboki krach, być może równający się Czarnemu Piątkowi. Zdarzy się w ciągu najbliższych dni. Caitlin usiadła na twardym skórzanym fotelu. W głowie czuła zamęt. Drugi Czarny Piątek. Krach giełdowy! Jej własne obawy zostały potwierdzone przez człowieka, którego szanowała najbardziej ze wszystkich na Wall Street. Ponure przepowiednie jej ojca sprzed dwudziestu lat miały wreszcie się spełnić. Kompletne załamanie się gospodarki, całego zachodniego systemu finansowego. W jej głowie powstawały najstraszliwsze obrazy. Spojrzała na Birnbauma i zobaczyła, że starszy pan przygląda się jej z wyrazem nieokreślonego smutku. Światło stylowej mosiężnej lampy zamieniało zmarszczki na jego twarzy w ciemne bruzdy. Całkowite załamanie się... Myśl ta nie dawała jej spokoju. To oznaczało koniec wszystkiego, czym żyło tak wielu, wielu ludzi. Kto przeżyje gospodarczy krach? Kto wydobędzie się w końcu z ruiny i stanie z powrotem na nogach? Gdyby potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, być może znalazłaby jednocześnie rozwiązanie zagadki Zielonej Wstążki. Anton Birnbaum odezwał się znowu: - Tak jak powiedziałem, sądzę że może wybuchnąć wojna. Wojna finansowa. Wielki Trzeci Świat, którego od tak dawna się obawialiśmy, być może już trzyma nas w ryzach. ; ;

182

25

Manhattan - Niech to licho! Spójrzcie! Patrzcie panowie, co się dzieje! - mówił Walter Trentkamp; jego głos pełen był niedowierzania. - Informacje nadchodzą z całego świata! Kiedy Caitlin i Arch weszli do pokoju, Philip Berger, Trentkamp i generał Frederick House stali wokół komputerowych terminali w ^pokoju kryzysowym". Na kilku ekranach pojawiały się jednocześnie różne informacje. Berger podniósł wzrok i spojrzał pospiesznie na wchodzących. - Raporty nadchodzą od około piętnastu, dwudziestu minut - wyjaśnił. Od piętnastej trzydzieści naszego czasu. Coś się dzieje, i to na całym świecie. Paryż, Francja O trzynastej czasu paryskiego, czternastego grudnia, francuska La Compagnie des Agents została nagle zamknięta. Oficjalne zarządzenie wydał sam prezydent Francji. Natychmiast wstrzymano wszelki handel na paryskiej giełdzie. Rzecznicy paryskiej giełdy przyznali niechętnie, że miejscowy indeks CAC spadł o ponad trzy procent w ciągu jednego przedpołudnia. Wieczorne gazety Paryża przyniosły najbardziej szokujące wiadomości od czterdziestu lat: RYNEK AKCJI BLISKI PANIKI! KRACH NA PARYSKIEJ GIEŁDZIE! PARYSKA GIEŁDA W OPAŁACH! FINANSOWA KATASTROFA! Przynajmniej ten jeden raz zdarzyło się, że prasowe tytuły nie tylko nie były przesadzone, ale wręcz zbyt eufemistyczne.

\ W Palais de Elysees, na ulicy Faubourg-St-Honore zwołano natychmiast nadzwyczajne posiedzenie rządu. Nikt jednak nie wiedział, co dalej począć z bezprecedensową paniką na europejskich giełdach. Frankfurt, RT^N W tym samym czasie na giełdzie frankfurckiej zapanował kompletny chaos, jednak nie zamknięto jej w trakcie trwania sesji. Wskaźnik Commerzbanku po raz pierwszy od trzech lat spadł o ponad tysiąc punktów. Największe straty poniosły tego dnia między innymi: Westdeutsche Landesbank, Bayer, Volkswagen i Philip Holzmann. Żaden jednak z zachodnioniemieckich ekonomistów nie był w stanie zrozumieć, dlaczego ceny spadają, ani też przewidzieć, o ile jeszcze mogą spaść w najbliższej przyszłości. Toronto, Kanada Giełda w Toronto należała do tych, na których nastąpił największy spadek cen. Miejscowy indeks biorący pod uwagę trzysta największych przedsiębiorstw spadł o 155 punktów, schodząc poniżej poziomu 2000. Padły absolutne rekordy obrotów, aż wreszcie, o 13.00 parkiet zamknięto. Tokio, Japonia Wskaźnik Nikkei-Dow Jones był bardzo niestabilny przez cały dzień, a w godzinie zamknięcia osiągnął 9200 punktów. Oznaczało to spadek o całe 12,5 procent w ciągu jednego dnia. Największe straty ponieśli właściciele akcji przedsiębiorstw handlujących z Bliskim Wschodem, między innymi Mitsui Petrochemical, Surnitomo Chemical i Oki Electric. Prawie jak na sygnał w większych miastach na wszystkich wyspach japońskich wybuchły studenckie zamieszki. Johannesburg, RPA Dzięki wielkim depozytom przedsiębiorstw amerykańskich i europejskich złożonych w Republice Południowej Afryki, giełda w Johannesburgu była jedyna, która w sposób oczywisty zyskała na całej sytuacji. Cena 184

uncji złota skoczyła nagle do tysiąca dolarów. Rand osiągnął wartość jednego dolara i piętnastu centów. W sumie, inwestorzy w RPA zyskali setki milionów dolarów. Rosły podejrzenia co do natury zachodzących zjawisk; nikt nie potrafił jednak satysfakcjonująco odpowiedzieć na cisnące się wszystkim na usta pytania. Londyn, Wielka Brytania Giełda w Londynie została pośród dramatycznej sytuacji zamknięta w południe; cztery i pół godziny przed terminem. Wskaźnik „Financial Timesa", biorący pod uwagę akcje siedmiuset pięćdziesięciu przedsiębiorstw, spadł o prawie 90 punktów. Od czasu

!

183

ataku Zielonej Wstążki na Wall Street było to już prawie 200 punktów w dół. Atmosfera w Threadneedle, koło Bank of London, była prawie tak ponura, jak na zniszczonej nowojorskiej Wall Street. Manhattan „Pokój kryzysowy" na Wall Street 13, wypełniony komputerowymi konsolami z telefonami zaczynał coraz bardziej przypominać wnętrze statku kosmicznego Enterprise z serialu „Star Trek". Mimo tego, trzydziestka zgromadzonych w nim ekspertów z policji, wojska i świata finansów nie miała bladego choćby pojęcia, co zdarzy się dalej. Wyglądało na to, że zachodni system gospodarczy popadał na ich oczach w gwałtowny, głęboki kryzys. Nikt nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. A Zielona Wstążka niezmiennie milczała. Moskwa Generał major Radomir Raskow spoglądał nerwowo ponad założonymi na nos okularami do czytania. Obserwował zebranych, siedzących przy długim, połyskującym mahoniowym stole w moskiewskiej centrali KGB. Przywódcy obecni na śniadaniu w Zawidawie byli teraz i tutaj. Dołączył do nich Michaił Slepowik, szef bezpieczeństwa, a także Popo Twardewski, jeden z sekretarzy KPZR, typowany przez niektórych na przyszłego sekretarza generalnego. Sekretarz generalny KPZR, Jurij Biełow, zamknął cienką zieloną teczkę, leżącą przed nim na stole. Rozejrzał się i zmarszczył groźnie brwi. - Uważam za absolutnie niedopuszczalne, jak mało wiemy na ten temat. Podczas tak ważnego kryzysu! Sytuacji o ogólnoświatowym zasięgu i znaczeniu! Szare oczy Biełowa płonęły, nie pozwalając nikomu spojrzeć w nie dłużej niż przez moment.  Niecałe pięć miesięcy temu, w tej samej sali, słuchałem propozycji planu nazwanego „Czerwony Wtorek". Autorzy owego szczegółowego projektu jednoznacznie i stanowczo stwierdzili, że dokonanie sabotażu na Wall Street leży w najlepszym interesie Związku Radzieckiego i mogłoby doprowadzić do zachwiania równowagi na amerykańskim rynku finansowym, a w konsekwencji, w całym zachodnim systemie gospodarczym.  Jeśli towarzysze pamiętają, plan ten został dogłębnie przeanalizowany i w końcu zaaprobowany przez obecnych na tej sali. Był to znakomicie opracowany i śmiały plan; można się było spodziewać, że próba wprowadzenia go w życie powinna zakończyć się sukcesem. Biełow zrobił małą pauzę. Szczęka drgała mu ze złości.  A tymczasem, właśnie stało się to, co się stało! I wy wszyscy, towarzysze, chcecie, żebym uwierzył, że nie tylko nie mamy w tym żadnego udziału, ale nawet nie wiemy, kto i dlaczego to zrobił? Sekretarz generalny uderzył ciężką ręką w wypolerowany stół. Następne słowa wymówił cichym, grobowym głosem, niemalże szeptem. Kilku z zebranych musiało nachylić się, żeby któregoś z nich nie uronić.  Cały świat wpada stopniowo w chaos, może nawet w gospodarczą katastrofę... Niech ktoś powie mi teraz - co to jest Zielona Wstążka? Jaki dokładnie jest związek Zielonej Wstążki z planem „Czerwony Wtorek"? Dlatego, że jakiś związek być musi... Kto kieruje tą Zieloną Wstążką?... I o co mu chodzi?

26

185

Manhattan Piekielny rozgardiasz panujący w mózgu Archa, musiał być odbiciem łoskotu walących się na całym świecie rynków finansowych. Taka myśl przyszła Carrollowi do głowy, nie dając mu spokoju. Siedzieli z Caitlin na starej, kwiecistej kanapie w manhattańskim mieszkaniu Archa, którego okna wychodziły na przystań jachtową przy Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Z wieży stereo dobiegał cicho koncert Beethovena. W ciemne okna dużego pokoju uderzały od czasu do czasu porywy wiatru znad rzeki. Jeszcze raz czekali na ruch Zielonej Wstążki. Nie mieli nic innego do roboty, jak tylko czekać, aż nastanie dzień. - Chyba już muszę się położyć - powiedziała Caitlin, na pół śpiąc. Pocałowała Archa w czoło. - Prześpię się przynajmniej parę godzin. Carroll spojrzał na zegarek. Powieki ciążyły mu jak nigdy.  Co za słaba uczestniczka imprezy - powiedział. - Zupełnie pozbawiona chęci przeżycia przygody. Przecież jest dopiero wpół do trzeciej w nocy.  W Ohio ludzie chodzą spać o wpół do dziesiątej albo o dziesiątej wieczorem. Restauracja Lima Holiday Inn jest pełna klientów o wpół do szóstej, o ósmej już ją zamykają - wyjaśniła Caitlin.  Tak, ale teraz jesteś światową kobietą z Nowego Jorku. Tutaj bawimy się do drugiej, trzeciej w nocy w dni powszednie. Caitlin pocałowała go znowu, kończąc bezsensowną pogawędkę. Arch czuł się zdumiony, jak dobrze mu było z tą kobietą. Obecność przy kimś, na kim człowiekowi zależy, a który omal nie stracił życia, przyspiesza wzajemne uczucia.  Czy coś się stało? Wyglądasz jakoś tak... smutno. Powiedz mi, o co chodzi...  To pewnie moje głupie irlandzko-katolickie sumienie. Czuję się winny, że nie postępuję tak, jak powinienem. Jak zwykle, biorę wszystko zbyt poważnie.  Czy ty aby na pewno nie zmyślasz? Z tym, że czujesz się nie w porządku? Czasami nie potrafię cię przejrzeć. - Caitlin przytuliła się delikatnie do ramienia Carrolla. Nie była już nieosiągalna.  Zdaje się, że teraz nie dam jeszcze rady zasnąć. Chyba jestem przemęczony. Zaraz dołączę. Kładź się pierwsza. Caitlin nachyliła się i pocałowała go delikatnie po raz kolejny. Zawsze tak przyjemnie pachnie - pomyślał Arch. Miała najbardziej miękkie usta, jakie był w stanie sobie wyobrazić.  Czy chcesz, żebym tu z tobą została? - szepnęła. Potrząsnął przecząco głową. Caitlin wyszła po chwili z pokoju, owinięta w ciepły koc. Carroll natychmiast podniósł się z kanapy. Zaczął chodzić w tę i z powrotem, mijając okno odbijające słabo wnętrze pokoju. Czuł się okropnie - napięty, zdenerwowany. Podszedł do biurka i zaczął przeszukiwać zakurzone, pełne najróżniejszych szpargałów szuflady. Zajrzał także do zabytkowej skrzyni na pościel, którą kupił wiele lat temu w środkowej Pensylwanii. Jego myśl wędrowała przez najdziwniejsze miejsca, położone w różnych strefach czasowych... Zastanawiał się, czy Caitlin lubi dzieci... Rozmyślał przez parę minut, czy ona go nie skrzywdzi. Czy po prostu nie zostawi go, kiedy sprawa Zielonej Wstążki się zakończy? Będzie miała zaliczony romans z prawdziwym policjantem. Potem zaczął rozważać inną możliwość, jak się wydawało, mniej prawdopodobną - że to on wyrządzi jej w jakiś sposób krzywdę. Już zdążyła mu opowiedzieć o swoich dwóch poprzednich mężczyznach. Jeden był prawnikiem inwestycyjnym, zajętym zarabianiem drugiego czy trzeciego miliona dolarów. Nie zwrócił nigdy uwagi, że Caitlin to nie tylko

187

bardzo piękna buzia, przedmiot, który warto posiadać w pewnych sytuacjach towarzysko-biznesowych... Drugim mężczyzną Caitlin byl zawodowy tenisista. „Miał tak wielkie ego jak stadion Forest Hill" - wyjaśniła obrazowo. Oczekiwał od niej, że będzie pomagała mu w domu, zostanie jego seksownym króliczkiem oraz jego matką. W końcu odpowiedziała „nie" na wszystkie propozycje. Arch czuł się dzisiaj wyjątkowo rozdrażniony. Był niespokojny jak rzadko. W końcu to zrobił. Najgorszą rzecz, jaka mogła przyjść mu do głowy, biorąc pod uwagę okoliczności. Dzisiaj była rocznica. Nora umarła dokładnie trzy lata temu. Czternasty grudnia. Najpierw wziął w rękę plik fotografii. Większość z nich znalazł na dnie zamykanej szklanymi drzwiczkami szafki, wmontowanej w regał na książki. Przysunął zniszczone wiklinowe krzesło do okna, wychodzącego na oświetloną Riverside Drive i na rzekę.

188

hi.'

Usiadł i zaczął przyglądać się West Side Highway, potem spokojnej przystani jachtowej. Poczucie rzeczywistości zdawało się opuszczać jego umysł. W końcu wstał znowu. Wyciągnął trzy szczególne dla siebie płyty z muzyką. „52nd Street" Billiego Joela. Country w wykonaniu niejakiego Dona Williamsa, pod tytułem „I Believe in You". I „Guilty" - album Barbry Streisand i Barry'ego Gibba. Włączył stereo; zaszumiały duże, stojące na podłodze kolumny. Poczuł bosymi stopami drgania od ich głośników. Ściszył więc zdecydowanie. Nigdy nie był specjalnym fanem Barbry Streisand, ale na tej płycie znajdowały się dwie piosenki, które bardzo chciał teraz usłyszeć: „Woman in Love" i „Promises". Z zewnątrz doleciał go odgłos małej ciężarówki, jadącej po Riverside Drive. Ciągle przechowywał stare, ładnie oprawione zdjęcie Nory. Leżało do góry nogami na samym dnie najniższej półki regału z książkami. Wyjął je i ostrożnie oparł o poręcz kanapy. Przez długą chwilę patrzył w zamyśleniu na żonę, siedzącą w szpitalnym wózku inwalidzkim. Dziś rocznica jej śmierci. Ból pozostał wciąż tak silny i wyraźny, jak gdyby to stało się wczoraj. Pamiętał dokładnie, w jakich okolicznościach zostało wykonane zdjęcie. Po operacji. Kiedy chirurgom nie udało się usunąć jej złośliwego nowotworu. Na fotografii Nora miała na sobie prostą, letnią sukienkę w żółte kwiaty i śmieszne trampki, które nosiła, odkąd znalazła się w szpitalu. Uśmiechała się szeroko. Podczas choroby nigdy się nie załamała, a przynajmniej nie dała o tym znać Archowi. Ani razu nie użalała się nad sobą. Kiedy okazało się, że ma raka, miała trzydzieści jeden lat. Patrzyła, jak jej jasne włosy wypadają od chemioterapii. Potem musiała przystosować się do życia w metalowym wózku inwalidzkim. W jakiś sposób zdołała pogodzić się z tym, że nigdy nie zobaczy, jak jej dzieci będą dorastały, nie doświadczy niczego, o czym oboje ze śmiechem marzyli, uznając to zawsze za coś oczywistego. Dlaczego dotąd nie pogodził się z jej śmiercią? Czemu nie mógł zaakceptować faktu, że tak właśnie miało potoczyć się jego życie? Przestał myśleć i wsłuchał się w muzykę Barbry Streisand. Piosenka „Promises" przypominała mu okres, kiedy odwiedzał Norę co wieczór w szpitalu. Po wyjściu stamtąd jadał kolacje w barze Galahanty'ego na Pierwszej Alei. Wymęczonego hamburgera, przesiąknięte tłuszczem frytki, cienkie piwo o zapachu bagiennej trawy. Pewnie od tego zaczęły się jego problemy z alkoholem. Te dwie piosenki Barbry Streisand były ulubionymi numerami klientów Galahanty'ego, puszczanymi ciągle z jego szafy grającej. Od tej pory,

kiedy Arch je słyszał, zawsze myślał o Norze, leżącej samotnie w tym przerażającym szpitalu w drapaczu chmur.

189

Siedząc w barze, zawsze chciał wrócić do niej i porozmawiać jeszcze choć trochę dłużej, mimo że była już dziesiąta czy jedenasta wieczorem. Chciał położyć się przy niej, pokochać się z nią albo mocno przytulić i być z nią pośród nieprzyjaznej nocy na szpitalnej sali. Wykorzystać do końca każdą chwilę z czasu, który im jeszcze pozostał. Wreszcie nadszedł najsmutniejszy, najprawdziwszy dla Carrolla wers „Promises". Po jego policzkach powoli potoczyły się łzy. Odczuwał niesamowity ból, od piersi aż do czoła. Czuł nieutulony smutek z powodu Nory - nie, nie żałował siebie; wydawało mu się niesprawiedliwe to, co jej się przytrafiło, Złożył ręce i ścisnął jej mocno. Pamiętał w związku ze śmiercią Nory więcej, niż chciałby teraz pamiętać. Któregoś razu chyba nie wytrzyma i coś mu się stanie. Prawdziwy twardy glina, co? Kiedy przestanie doświadczać tego chłodnego, nie dającego mu spokoju uczucia? Kiedy wreszcie to się skończy? W takich chwilach zawsze miał niewytłumaczalną ochotę robić to samo: rozbijać szkło. Walić pięściami w szyby. Bez opamiętania i bez sensu, po prostu tłuc. W tym czasie Caitlin stanęła w ciszy w pogrążonym w ciemności korytarzu. Trudno jej było normalnie oddychać, a nawet przełknąć. Wróciła z sypialni, słysząc stłumiony odgłos muzyki. ) Było jej przykro widzieć Archa w takim stanie, siedzącego wśród starych fotografii. W końcu wróciła do pokoju i zakopała się w ciepłą pościel. Leżąc samotnie, niespokojnie zagryzała wargi. Teraz znała i rozumiała Carrolla o wiele lepiej. Może nawet dowiedziała się więcej, niż tego pragnęła. Popatrzyła na przesuwające się po suficie cienie. Zaczęła zastanawiać się nad własnym życiem, nad wszystkim, co zaszło, odkąd przyjechała do Nowego Jorku. Jakoś zawsze wiedziała, że nie będzie mogła do końca swoich dni mieszkać w miasteczku Lima w Ohio. Na świecie było tyle innych, wspaniałych rzeczy, których chciała doświadczyć. Od tak dawna czuła potrzebę zajęcia się czymś związanym z finansami. Może po to, żeby pomścić w jakiś sposób ojca, a może tylko dlatego, żeby znowu mógł się czuć dumny. Osiągnęła niewątpliwy sukces, każdy to przyznawał. Tylko że ostatnio, po raz pierwszy od wielu lat, przestała być pewna, czy właśnie sukces był tym, czego potrzebowała najbardziej; nawet jeśli porzucenie Śi odkowego Zachodu było słusznym krokiem. W tej chwili nie była do końca pewna niczego. Może z wyjątkiem jednego - wiedziała, że zakochała się w Carrollu. Kochała go coraz mocniej. Chciała go zaraz objąć i przytulić, bała się jednak to zrobić. Zamknęła oczy i odczuła okropną samotność. Czy w życiu Archa Carrolla pozostanie na zawsze tylko przechodniem? 190 Nie potrafiła dokładnie powiedzieć, jak długo była sama. Łóżko wydawało się takie puste bez Archa. Stojący na nocnym stoliku telefon rozdzwonił się nagle. Było wpół do czwartej w nocy. CarroU nie podnosił słuchawki aparatu w dużym pokoju. Gdzie zatem był? Odczekała cztery, pięć sygnałów, wreszcie odebrała. W słuchawce odezwał się głośno, bardzo podniecony męski głos. Zaczął mówić, zanim Caitlin zdążyła się odezwać. - Arcłi, przepraszam, że cię budzę, mówi Walter Trentkamp. Dzwonię z Numeru 13. Otwarto właśnie giełdę w Sydney. Od razu wybuchła kompletna panika! Przyjedź tu lepiej zaraz! Świat zaczyna się walić!

27

Manhattan O czwartej trzydzieści nad ranem, podczas gdy Caitlin i Arch gnali samochodem do centrum, David Hudson nie mogąc zasnąć jechał dziwnie o tej porze zatłoczonym metrem do Ósmej Alei. Grzechoczące, szare, metalowe wagony pełne były zataczających się, spoglądających błędnym wzrokiem pijaków. Tu i ówdzie stały grupki prostytutek z Czterdziestej Drugiej. Na pojedynczych siedzeniach podróżowali samotnie irlandzcy barmani czy też dojeżdżający z daleka pracownicy. Hudson stanął w przejściu pomiędzy podskakującymi wagonami, żeby uniknąć odoru alkoholu. Czasami, kiedy nie mógł zasnąć, godzinami jeździł metrem, nie myśląc o niczym, postrzegając tylko mijane stacje i szybkość jazdy. Czuł się trochę jak na którymś z nocnych patroli w Wietnamie. Pracował tego dnia do późna w garażu Vetsów. Trzeba było doprowadzić do końca ostatnie szczegóły ważne dla powodzenia całego przedsięwzięcia. Wszystko, co zaszło w pociągu, zdarzyło się tak szybko i niespodziewanie... Podczas gdy metro zmierzało spokojnie na północ, ciężkie, metalowe drzwi pomiędzy wagonami otwarły się nagle. W przejście wcisnęło się dwóch czarnych dwudziestopięciolatków. - Może by się pan ruszył! - burknął jeden, ukazując rząd złotych zębów. Hudson nie odpowiedział. Pociąg zaczął właśnie hamować, za oknem mignęły niebieskie perony stacji przy Pięćdziesiątej Dziewiątej. - Powiedziałem: rusz się człowieku! - zdenerwował się Murzyn. Stopy pułkownika zmieniły nieco swoje położenie. Automatycznie przyjął postawę obronną. Pociąg, szarpiąc i zgrzytając zatrzymał się, a wtedy ten ze złotymi zębami wykonał pierwszy ruch. Reszta przypominała Hudsonowi dobrze znane wspomnienia. Wystrzelił błyskawicznie pięścią, poprawiając kopnięciem karate.

192

Ciosy były zabójcze. Pierwszy z nich trafił dokładnie w skroń młodego mężczyzny; drugi złamał mu szczękę. Ofiara Hudsona przewróciła się z impetem w tył, wypadając przez otwarte drzwi z pociągu. Drugi z Murzynów wyciągnął nóż. Pułkownik uderzył, zanim tamten był w stanie użyć swojej broni. Znad jego prawej brwi popłynęła krew. - Hej! Ty! Nie ruszaj się! Hudson usłyszał krzyki dobiegające z peronu. Zobaczył dwoje policjantów w czarnych skórzanych kurtkach. Mężczyzna i kobieta biegli w jego stronę, zbliżając się szybko po zatłoczonym peronie. Wyjęli długie, noszone w nocy palki. Drewniane pałki poruszały się w powietrzu w rytm ich kroków. Pułkownik wyskoczy! z pociągu, zanim mogli go dopaść. - Hej! Stój! Mówię: stój! - krzyczeli za nim ostro. Hudsona ogarnęło nagle niezrozumiałe uczucie strachu. Przypominał mu się Jaszczurka i jego lekcje. Byłoby absurdem, gdyby całe przedsięwzięcie zakończyło się w tak nieprzewidziany sposób. Miał przy sobie trochę skradzionych akcji, a przecież na pewno go obszukają. Jak Zielona Wstążka mogłaby skończyć się w takim miejscu? Na jakiejś przypadkowej stacji nowojorskiego metra? Przed oczami Davida Hudsona pojawił się już obraz niepowodzenia starannie zaplanowanej w każdym szczególe misji. Zwykły brak szczęścia i... Pułkownik biegł wzdłuż rzędu wielkich, kolorowych plakatów reklamowych. Grane na Broadwayu sztuki, kurczaki z firmy Perdue, najnowsze filmy wszystko to mijało go, zmieniając się jak w kalejdoskopie. Kamienny peron był śliski od deszczu, który spłynął z ulicy. W nieskończenie długim tunelu panował odór moczu.

Nigdy nie pomyślałby, że skończy się to w taki sposób. - Stój! No stój! Nikt nie odważył się pomóc goniącym Hudsona policjantom. Wyglądał na zbyt zdeterminowanego, zbyt niebezpiecznego, żeby próbować się z nim szarpać. Był uciekającym, jednorękim szaleńcem. Przebierał z wysiłkiem nogami, jego twarz napięła się. Odepchnął zataczającego się pijaka i nawet nie poczuł przewracającego się na bok ciała. Takie zakończenie misji wydawało się czymś zbyt absurdalnym. Czy nie był to prawdziwy absurd? Nagle w długim, kamiennym tunelu rozległa się eksplozja. Ludzie zgromadzeni na stacji zaczęli krzyczeć. Jakaś kilkunastoletnia Portorykanka przykucnęła gwałtownie, opierając się dłońmi o mokry beton. Starszy mężczyzna pochylił głowę, łapiąc się dwoma rękami za kapelusz. Policjanci oddali strzały ostrzegawcze. Odważyli się strzelać na pełnej ludzi stacji metra. Po prawej stronie Hudsona pojawiły się ciemne kamienne schody. Dokąd prowadziły? Zobaczył w górze fragment purpurowoszarego nieba. Na ulicę! Ruszył zatem w górę, przeskakując po trzy stopnie naraz.

193

- Nareszcie! - wykrzyknął. - Wydostałem się! - Uwolnił się z tej głupiej pułapki, w którą się wpakował. Pobiegł na oślep Zachodnią Sześćdziesiątą. Przebiegł na czerwonym świetle przez pustą przecznicę, zaczynając już nierówno oddychać. Nie przerywał jednak biegu; dotarł do Columbus, znajdując się po chwili w otoczeniu beżowych i szarych bloków mieszkalnych. Zatrzymał się w końcu w jakiejś ciemnej klatce schodowej. Serce waliło mu w piersi. Parę sekund później dwójka policjantów wyłoniła się zza rogu. Wcale ich nie zgubił. Wyciągnął z kieszeni płaszcza broń i wycelował w mężczyznę. Palec pułkownika przylgnął do spustu. Będzie musiał strzelać prosto w serce. Patrzył, jak policjanci rozglądają się po załomach budynku. - Gdzie on się podział? - odezwał się mężczyzna, dysząc ciężko i charcząc, jak gdyby był znacznie starszy. Hudson stał nieruchom*o i przyglądał się. Jeśli tylko zaczną iść w jego kierunku, zabije ich. Oboje. - Chcesz przerwać pościg? - zapytał policjant. - Nie widzę go. Kobieta wzruszyła ramionami i zdjęła czapkę ze spoconej głowy. Pułkownik wstrzymał oddech. Nie podchodźcie ani kroku bliżej pomyślał. Zostańcie tam, gdzie jesteście. Proszę was. - Dobra. Pewnie jest już całe kilometry stąd. Ten męt umie biegać powiedziała schrypniętym głosem policjantka. Hudson nasłuchiwał ich cichnących kroków. W jego piersi odezwał się nagły ból. W końcu pułkownik usiadł na krawężniku. Gdyby musiał zastrzelić tych dwoje... Schował broń do kieszeni. Nie potrzebował jej teraz. Niepotrzebne mu było w tej chwili żadne nieszczęście. Wszystko, co zaplanował, miało wkrótce dojść do skutku. Wspaniałe i wielkie Stany Zjednoczone zderzą się z hukiem z twardą rzeczywistością. Pułkownik David Hudson uważał, że będzie to w pełni zasłużony los.

28

 Według mnie, to co się w tej chwili dzieje na rynku, to kompletna panika. Wszyscy desperacko próbują sprzedawać. Tylko że nikt nie ma zamiaru kupować - powiedziała Caitlin.  Co to konkretnie oznacza? - spytał Aren. - To znaczy, co się teraz stanie?  Ceny akcji i obligacji automatycznie spadną, i to dramatycznie. Najwyraźniej mamy do czynienia z krachem, który może potrwać parę

godzin, dni albo równie dobrze wiele lat.  Lat? W 1963, w dniu kiedy zastrzelono Kennedy'ego, nastąpił krach i giełdę zamknięto wcześniej. A już następnego dnia ceny wzrosły z powrotem. Natomiast po kryzysie z roku 1929 korzystna zmiana nastąpiła naprawdę dopiero po drugiej wojnie światowej. Jednak takiej sytuacji jak teraz, nie było jeszcze nigdy, tym razem panika ogarnia cały świat. W tym samym czasie. Arch i Caitlin gnali przez olbrzymi hol Światowego Centrum Handlu. To tutaj, na parterze i półpiętrze zorganizowano po ataku na Wall Street tymczasowe centrum bankowo-finansowe. Ruchome schody na piętro były nieczynne. Wisiała nad nimi tablica z napisem CENTRUM FINANSOWE i czerwoną strzałką, wskazującą prosto w górę. Caitlin i Arch zaczęli wspinać się po nieruchomych, metalowych schodkach. Właśnie minęła czwarta rano. - Wygląda to trochę lepiej niż „numer 13", chociaż w sumie niewiele - stwierdził Carroll. Wszędzie zwieszały się czerwone i niebieskie kable wewnętrznej sieci telefonicznej, którą naprędce zainstalowano. Wyglądały jak świąteczne dekoracje. Bez przerwy rozlegały się trzaski i rozmowy w głośnikach radiotelefonów, za pomocą których porozumiewano się z biurami w innych częściach miasta. Nawet o tej godzinie trwał nieustanny hałas. Przez ogromne okna widać było lądujący czarny wojskowy helikopter. Z limuzyn i samochodów służbowych wysiadali ponurzy mężczyźni z walizeczkami. - Dlaczego wybuchła ogólnoświatowa panika? - spytał Arch, wchodząc z Caitłin do ogromnego holu. Caitlin objęła swe ramiona. Szklane drzwi wejściowe do budynku stale się otwierały i wewnątrz było zimno jak w lodówce. - Nie działa w tej chwili żadne z zabezpieczeń całego systemu. Nie zorganizowano nigdy tego wszystkiego w ten sposób, żeby w razie podobnej sytuacji nie powstały nieobliczalne szkody. Teoretycy ekonomii z uniwersytetów od lat ostrzegali zarząd nowojorskiej giełdy. Każdy magistrant biznesu w tym kraju wiedział od zawsze, że może zdarzyć się coś takiego. Carroll otworzył ciężkie drzwi do wielkiej, pełnej niespokojnych ludzi sali konferencyjnej. Przypominała prawie miniaturową giełdę. Przy konsolach telefonicznych systemu NYNEX siedzieli maklerzy, przy komputerach analitycy; wszyscy mówili jednocześnie. Dziesiątki nerwowych mężczyzn krzyczało do słuchawek trzymanych pomiędzy brodą a ramieniem. Istny dom wariatów. Scena przywodziła Arcłiowi na myśl oglądaną kiedyś rycinę, przedstawiającą szpital psychiatryczny w Massachusetts pod koniec XIX wieku; wystarczyłoby tylko zlikwidować elektronikę. Nieustannie wydawano bezwarunkowe zlecenia sprzedaży, po najlepszej cenie, jaką da się uzyskać. Co chwila grożono komuś z daleka utratą pracy lub zerwaniem współpracy. Spośród poruszających się postaci w szarych garniturach wyłonił się Jay Fairchild - wysoki, otyły, łysy jak kolano jegomość. Podszedł do Caitlin i Archa i przywitał się z nimi. Fairchild był podsekretarzem skarbu. Nieraz polegał na osądach Caitlin, na jej znakomitym, niemal niezwykłym wyczuciu rynku. - Jay, co się u licha dzieje? Fairchild przyglądał się oczkami przypominającymi szklane koraliki. Od niepamiętnych czasów kursowała żartobliwa opinia, że wszyscy podsekretarze departamentów są nieślubnymi dziećmi byłych kongresmanów, a nawet prezydentów. Z pewnością bowiem niemal każdy z nich już na pierwszy rzut oka wyglądał na osobę absolutnie niekompetentną. - Właśnie spełniły się wszystkie koszmary, jakie mogliśmy sobie wyobrazić - wyjaśnił Fairchild odrobinę świszczącym głosem. - Wczoraj, pod koniec dnia, skoczyły gwałtownie ceny metali na giełdzie w Chicago.

195

Spadła natomiast mocno wartość tony kawy i cukru, a także transakcji terminowych. Bank of America i First National sięgnęły do swoich pożyczek. Caitlin wybuchnęła złością słysząc te wiadomości. - Co za idioci! Kretyni! Ludzie z giełdy towarowej w Chicago nigdy nikogo nie słuchają - wyjaśniła Archowi. - Na rynku opcji od dawna

196

zdarzały się różne spekulacje. Od wielu lat. To jeszcze jedna przyczyna, I dlaczego nastąpiła panika. - Jednak nie to stanowi w tej chwili istotę problemu - kontynuował Fairchild. - Krach jest jeszcze niepotrzebnie napędzany przez te cholerne banki! Właściwie to banki są prawie całkowicie za niego odpowiedzialne. Chodźmy z powrotem na parter, zobaczycie państwo, o czym mówię. Jest gorzej, niż się stąd wydaje. Agenci FBI i zwykli policjanci sprawdzali sumiennie dokumenty każdego, kto wchodził do sali konferencyjnej na parterze. Carroll znał tych z FBI osobiście. Nie miał zatem problemów z wejściem. Kiedy znalazł się w środku, okazało się, że panuje tam mniej więcej dwukrotnie większe zamieszanie niż na półpiętrze. Była dopiero czwarta trzydzieści nad ranem, ale na na twarzach uwijających się ludzi widać już było panikę. Wśród obecnych na sali biznesmenów było sporo bankierów z młodszego, bardziej elastycznego pokolenia. W nieodległej jeszcze przeszłości większość banków pragnęła uchodzić w oczach depozytariuszy za niewzruszone fortece, w których ich pieniądzom nie grozi choćby najmniejsze niebezpieczeństwo. Bankierzy zachowywali się zatem powściągliwie, zawsze byli nienagannie ubrani, ich sposób myślenia i działania charakteryzował konserwatyzm. Mężczyźni i kobiety zgromadzeni na tej sali byli inni. Błyskotliwi w sposobie bycia, modnie ubrani, obywatele świata. W Genewie, Paryżu czy Bejrucie czuli się równie dobrze jak w Nowym Jorku. Swego rodzaju przywódcą duchowym tej grupy był Walter Wriston, niedawno emerytowany prezes Citicorp. W opinii Caitlin, Wriston niewiele różnił się od bogatego, wędrownego handlarza, niektórzy jednak uznawali go za geniusza. - Ta katastrofa jest wskaźnikiem jeszcze jednego niebezpieczeństwa odezwał się Jay Fairchild. - Mamy do czynienia z realną groźbą krachu ogólnoświatowego, nie ograniczającego się tylko do Stanów Zjednoczonych. Tym razem cały ten przeklęty świat może się zawalić. Potencjalnie, coś takiego groziło nam już od przynajmniej czterech lat. Każdy, kogo mijali, sprawiał wrażenie przygnębionego i zmęczonego. Scena przypominała tym razem Carollowi obraz pokładu okrętu wojennego podczas nagłego alarmu. - Banki zaczęły sobie teraz odbijać siedem ostatnich dni rynkowych powiedziała ze złością Caitlin. - Niemoralni bankierzy prześcigają się obecnie w osiąganiu jak największych korzyści z tego chaosu! - Zaczerwieniła się na twarzy, w jej głosie brzmiał gniew, którego Arch dotąd u niej nie słyszał. Carroll nie znał niektórych technicznych określeń, jakimi posługiwano się w rozmowie, ale rozumiał wystarczająco wiele. Uważał, że jeśli ryzykuje się nie swoje pieniądze, ale powierzone z ufnością oszczędności setek tysięcy drobnych ciułaczy, jest się po prostu zwykłym przestępcą. Może ktoś powiedziałby, że to naiwne albo staromodne, ale w ten właśnie sposób Arch to czuł. - Brzmi to dla mnie tak, jakby już nikt nie chronił w tej chwili zwykłych, szarych ciułaczy. Fairchild skinął głową.  Bo nikt ich nie chroni. Teraz wszystkie największe banki są zajęte miliardami należącymi do magnatów naftowych. Nic ich nie obchodzą zwykli właściciele, dajmy na to, stu akcji Polaroida czy AT&T.

197

 Arch, pieniądze Arabów są tu najważniejsze. Prawie zawsze inwestuje się je bardzo ostrożnie. Od ostatniego piątku bankierzy próbują wyprzedać się z obligacji skarbu państwa i przejść na złoto czy na inne metale szlachetne. Bezwstydnie walczą o procenty od olbrzymich arabskich depozytów. Zachowują się jak szczury na tonącym statku - porzucają dolara na korzyść funta, jena, franka szwajcarskiego, wszystkich stabilniejszych walut... Chase Manhattan, Manufacturers Hanover, Bank of America - wszyscy zbijają teraz dla siebie fortuny. - Caitlin mówiła przez zaciśnięte usta.  Czy państwo są aby rzeczywiście pewni tego, co mówią? - zapytał w końcu zdesperowany Carroll. Caitlin i Jay Fairchild spojrzeli po sobie. Odpowiedzieli niemal równocześnie:  Właściwie to nie.  Nikt nie wie, co się dokładnie dzieje. Ale to, co ci przed chwilą powiedzieliśmy, jest w ogólnych zarysach prawdziwe. Stali tak we trójkę, przyglądając się bezradnie, jak światowe rynki same pogrążają się w pogłębiającym się kryzysie. Nadchodziły pilne raporty z Londynu, Paryża, Bonn, Genewy. Ich treść przywodziła na myśl klęskę żywiołową. Mężczyźni w białych koszulach i rozluźnionych muszkach kolejno wykrzykiwali na głos najważniejsze informacje nadchodzące teleksami. Zapracowani po uszy urzędnicy wpisywali je do centralnej sieci komputerowej. Phibro-Salomon cena 121/2 spadek 22 General Electric cena 35 spadek 31 IBM cena 801/2 spadek 40 Do jedenastej trzydzieści rano piętnastego grudnia większość amerykańskich banków, łącznie z bankami oszczędnościowymi i kredytowymi, została zamknięta. Zamknięto także oficjalnie giełdy w Chicago, Filadelfii, Bostonie i na wybrzeżu Pacyfiku. Inwestorzy popadli w prawdziwą panikę, widać ją było w każdym mieście i miasteczku Stanów Zjednoczonych. W południe do „pokoju kryzysowego" Światowego Centrum Handlu wkroczył starszy, niepozorny mężczyzna. Wielu młodych maklerów i bankierów nie rozpoznało Antona Birnbauma. Ci, którzy go poznali, rzucali w jego kierunku szybkie, wstydliwe spojrzenia. Niecodziennie zdarzało się widzieć tę żywą legendę Wall Street.

198

Birnbaum sprawiał raczej wrażenie jakiegoś sędziwego właściciela któregoś ze starych nowojorskich lombardów, niż jednego z najbardziej uznanych finansowych geniuszy na świecie, a zarazem człowieka o nieskalanej przez wszystkie swoje lata reputacji. Niecałe pół godziny wcześniej przyleciał helikopterem z Waszyngtonu prezydent Kearney. Rozmawiał teraz z Philem Bergerem z CIA. Zauważyli nadchodzącego Birnbauma. Justin Kearney powitał finansistę serdecznie, z wyczuwalnym szacunkiem: - Tak się cieszę, że znowu pana widzę, Anton. Zwłaszcza w tych trudnych okolicznościach. - Słowa prezydenta były oficjalne, tak jakby rozmawiał z jakimś zagranicznym dygnitarzem. Ostatnio Justin Kearney zachowywał się raczej niepewnie. Od ponad tygodnia prasa, zarówno < amerykańska, jak i obca, odsądzała jego administrację od czci i wiary za nieudolne radzenie sobie z zaistniałym kryzysem ekonomicznym. Na Kearneyu wywierało to mniej więcej taki efekt jak publiczna chłosta. Prezydent i Anton Birnbaum zniknęli po chwili w małym pokoju, przed drzwiami którego stanęli potężnie zbudowani agenci ochrony.  To mile, kiedy człowiek zostaje zauważony, panie prezydencie. Ostatnio nie podróżuję już po świecie tyle co dawniej. Panie prezydencie, jeśli wolno, chciałbym przedstawić panu pewien plan. Mam pomysł, który być może zechciałby pan rozważyć.  Właśnie rozmawiałem przez telefon z dwoma dżentelmenami, o których być może pan nie słyszał. Myślę, że treści obydwu rozmów warte są powtórzenia. Jeden z tych ludzi to niejaki Clyde Miller z Milwaukee. Drugi nazywa się Louis Lavine i mieszka w Tennessee.

Anton Birnbaum mówił charakterystycznym dla siebie, powolnym głosem, starannie dobierając słowa, tak by każde wydawało się szczególnie ważkie.  Pan Miller jest prezesem dużego browaru z Milwaukee. A pan Lavine pełni obecnie funkcję sekretarza skarbu stanu Tennessee. Właśnie zdołałem przekonać pana Millera, żeby kupił pięćset tysięcy akcji General Motors, które w tej chwili kosztują czterdzieści siedem dolarów. Będzie je kupował, dopóki cena nie osiągnie z powrotem sześćdziesięciu siedmiu dolarów. Jest gotów zainwestować w razie potrzeby nawet do dwustu milionów.  Pana Lavine'a poprosiłem o kupienie akcji firmy NCR, które kosztują teraz dziewiętnaście dolarów i o dalszy ich zakup, aż nie powrócą do poziomu trzydziestu. Pan Lavine jest w stanie poświęcić na to do siedemdziesięciu pięciu milionów. - Następnie, Anton Birnbaum przeszedł do wyjaśniania prezydentowi, dlaczego plan może okazać się skuteczny. - Mam tylko nadzieję, że odwaga tych dwóch dżentelmenów odwróci nieszczęśliwy bieg wypadków. Modlę się, żeby wywołała choć trochę niezbędnego optymizmu. Panie prezydencie, uważam, że to możliwe... Kiedy tylko maklerzy wyczują, że jest popyt na akcje dwóch wielkich korporacji, z pewnością zaczną napływać pieniądze innych odważnych inwestorów. Ryzykanci, zdolni uczepić się małego prądu wznoszącego w lecącej w dół lawinie, dysponujący miliardami dolarów gotówki, zaczną wkrótce próbować. - Pouczyłem kilku moich bliskich współpracowników, którzy są odpowiedzialni za różne fundusze powiernicze i emerytalne, że nieuniknione jest teraz dramatyczne odwrócenie się sytuacji. Zasugerowałem im z naciskiem, żeby szukali okazji do taniego kupowania, zanim stracą masę pieniędzy podczas szybkiego wzrostu cen. Wzrostu, który może spowodować powrót do pułapu cenowego bliskiego temu, od którego dzisiaj się zaczęło. Wieści, które przyniósł ze sobą Birnbaum szybko rozeszły się po głównej sali. Natychmiast rozgorzały dyskusje, czy jego śmiały plan okaże się skuteczny, czy też pogłębi jeszcze tylko nieszczęście. - Clyde Miller właśnie zbankrutował - ogłoszono. Jeden ze sceptyków wybuchnął na tę wiadomość drwiącym śmiechem. Dwóch innych bankierów w średnim wieku sprzeczało się tak zajadle, że aż doszło między nimi do walki na pięści. Obrzucili się wzajemnie obelgami; po chwili wokół zdyszanych bokserów amatorów zebrała się grupa bankierów i analityków giełdowych, z których część zaczęła nawet robić zakłady. Walka skończyła się gniewnym uściskiem. Symbolizowało to dość obrazowo upadek wielkiego mechanizmu, który wbrew wszelkiej logice pracował jeszcze aż do tej pory. Kiedy zimowy poranek zamienił się w szare popołudnie, stało się już jasne, że śmiały plan Birnbauma nadszedł zbyt późno czy też po prostu okazał się niewystarczający. Nie nastąpiła żadna znacząca zmiana trendu; ceny spadały nadal. Na światowych giełdach zanotowano absolutne rekordy jednodniowego spadku cen akcji. 29 grudnia 1929 roku stracono w sumie czternaście miliardów dolarów. 15 grudnia tego 1985 zanotowane na całym świecie straty przekroczyły dwieście miliardów dolarów.

29

O dziewiętnastej, tego samego dnia, Arch i Caitlin obejrzeli w Światowym Centrum Handlu przyprawiające o dreszcze telewizyjne wiadomości. Obserwo-

199

wali ekrany wraz z setką innych ważnych osób, które same były uczestnikami pokazywanych wydarzeń. Kamerzyści, fotografowie prasowi i reporterzy radiowi wylegli masowo na nowojorskie ulice i zaczepiali przechodniów. Dziennikarz z telewizji zapytał się mężczyzny wchodzącego do katedry świętego Patryka na Piątej Alei:  Jak pan zareagował na informacje o dzisiejszym krachu na rynku finansowym? Na to, co nazywają już Czarną Giełdą?  Jestem bardzo zaniepokojony - odpowiedział tamten. - I smutny. Już nic w naszym społeczeństwie nie wydaje się stabilne. Miałem parę dolarów. Bezpiecznie ulokowanych. Akcje IBM, AT&T, samych największych przedsiębiorstw. Teraz praktycznie nic mi nie zostało. Mam siedemdziesiąt trzy lata. No i co ja teraz mogę zrobić? Inni reporterzy zaczepiali przechodniów koło Centrum Lincolna na alei Kolumba.  Przepraszam bardzo - zwrócono się do jednego z nich. - Jaka jest pańska odpowiedź na najnowsze wiadomości o krytycznej sytuacji na Wall Street?  Moja odpowiedź! Coś panu powiem: nie ma już nic, w co można by wierzyć. Po aferze Watergate nie wolno ufać prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Po Wietnamie trudno polegać na morale naszego wojska. Nie można dawać wiary dzisiejszym przywódcom kościelnym. A teraz? Nie można nawet wierzyć we wszechmocnego dolara... Dziennikarze przechadzali się też po Czterdziestej Drugiej Ulicy, koło dworca kolejowego Grand Central. Jeden z nich odważył się nawet podsunąć mikrofon policjantowi. - Jest pan funkcjonariuszem policji. Bez wątpienia widział pan to miasto w innych niespokojnych momentach: podczas awarii elektrowni, czy zamieszek rasowych... Jak ocenia pan na tym tle dzisiejszą sytuację? - Takiego napięcia w Nowym Jorku jeszcze chyba nie widziałem. Nie chodzi tu o przemoc, nie ma jej, przynajmniej na razie. Mam tylko na myśli, jak zachowują się ludzie; wyglądają jak żywe trupy. Każdy, z kim rozmawiam, wydaje się oszołomiony. Zupełnie jakby ktoś odwrócił nagle porządek świata. Wokół Światowego Centrum Handlu i na Wall Street aż roiło się od kamer. Telewizyjny redaktor Curt Jackson mieszkał tu od czasu zamachu bombowego w barakowozie. Obiecał widzom, że nie opuści tego miejsca, dopóki tajemnica Zielonej Wstążki nie zostanie rozwikłana.  Przepraszam, czy jest pan urodzonym nowojorczykiem? - zapytał jednego z przechodniów.  Tak jest. Mieszkam tu od trzydziestu ośmiu lat.  Jak zechciałby pan skomentować tę tragedię, straszliwą panikę, jaka wybuchła dzisiaj na giełdzie?  Komentarz dla państwa... No cóż, widzi pan ten złoty łańcuch, który mam na sobie? I ten piękny, złoty zegarek? W ten właśnie sposób przechowuję pieniądze na czarną godzinę... mam je zawsze przy sobie. Gdziekolwiek się znajdę. Niech no potrwa to tylko jeszcze trochę dłużej i adios, Nowy Jork. Każdy powinien sobie kupić złoty zegarek. Na wypadek, gdyby jutro okazało się gorsze niż dzisiaj. Około wpół do jedenastej wieczorem Arch i Caitlin wpadli na Waltera Trentkampa. Przechadzali się po długich i szerokich korytarzach Światowego Centrum Handlu, ciągle czekając na nowe wiadomości ze świata. Trzymając się za ręce, stanęli nagle oko w oko z dobrotliwym szefem FBI. Walter nic nie powiedział, ale jego szarozielone oczy rozbłysły szczerym zachwytem. —Widzicie - odezwał się wreszcie - wszystko ma swoje dobre strony. Do licha, to pierwsza pozytywna rzecz, jaką widzę od tygodnia. - To

201

powiedziawszy, mrugnął do Caitlin porozumiewawczo i ruszył dalej. Nagle odwrócił się i zawołał do Archa: - Hej, przecież miałeś informować mnie o tym, co się dzieje! I znikł za rogiem. Bardzo późnym wieczorem Caitlin siedziała jak skamieniała przed czterdziestocalowym ekranem telewizyjnym w „pokoju kryzysowym", popijając ciepławy napój gazowany. Obraz był tak ostry, jak tylko można było sobie wyobrazić. Na dachu znajdowały się anteny odbierające wszystkie ważniejsze ogólnoamerykańskie kanały telewizyjne. - To wszystko wyjaśni - szepnęła do Carrolla. - Giełda w Hongkongu będzie pierwszym z dużych rynków, jaki zostanie teraz otwarty.

202

Sydney i Tokio będą uruchomione dopiero w południe, jak powiedzieli. Wczoraj indeks Hang Seng spadł o osiemdziesiąt punktów. Caitlin i Arch siedzieli wśród zmęczonych przerażającym dla nich widowiskiem bankierów z Wall Street. Nadawano właśnie przez satelitę specjalny przekaz telewizyjny z Azji. Na sali panowała atmosfera czarnego humoru, jaki często zdarza się podczas największych zbiorowych nieszczęść. Na ekranie wielkiego telewizora widać było reporterów pokazujących na żywo obrazy z Hongkongu. Za policyjnymi barykadami znajdowały się dziesiątki tysięcy ludzi, śpiewających głośno, machających politycznymi hasłami i rysunkami. Tymczasem do budynku miejscowej giełdy wchodziły milczące zastępy odzianych w czarne garnitury maklerów.  Ci maklerzy wyglądają jak karawaniarze - szepnął Arch, stukając ją lekko w ramię.  Faktycznie, nie robią zbyt wesołego wrażenia - zgodziła się Caitlin. — Może to pogrzeb jakiejś ważnej osobistości?  Może. Ciekawe jakiej? - zastanowił się Carroll. Do kamery podszedł teraz zagraniczny korespondent amerykańskiej sieci telewizyjnej w nieciekawym, wymiętym garniturze i przemówił egzaltowanym brytyjskim akcentem: - Jeszcze nigdy nie doświadczyliśmy w sposób tak obrazowy istnienia przepaści pomiędzy Trzecim Światem a marzeniami Zachodu. Myślę, że właśnie tu, w Hongkongu, przeżywamy teraz dramat, który wkrótce może ogarnąć cały świat. Wczoraj, praktycznie wszędzie, ceny akcji gwałtownie spadły. Rynek finansowy znajduje się w poważnych opałach; Francuzi i Arabowie rezygnują z uczestnictwa, wycofując miliardy dolarów dziennie. A w Hongkongu widzimy na twarzach wielu ludzi głęboką troskę, a nawet przygnębienie. Jednak nieoczekiwanie większość z nich, zwłaszcza młodzież z uniwersytetów i zwykli, uliczni rozrabiacy, wykrzykuje antyamerykańskie slogany, oczekuje z prawdziwą radością najgłębszego, jaki tylko jest możliwy, krachu na giełdzie. Tym ludziom po prostu zależy na ogólnoświatowym kryzysie ekonomicznym. Spodziewają się najgorszego i ucieszą się, jeśli się tego doczekają. Mają nadzieję, że nastąpi długo przez nich oczekiwany upadek Zachodu. Nagle wszystko się odmieniło. Wprost nie do wiary. Znowu na całym świecie. Zupełnie jakby także i to zostało z góry zaaranżowane. W niecałe czterdzieści minut po otwarciu giełdy w Hongkongu, ceny zaczęły się stabilizować, a potem rosnąć, nie ustając w zdecydowanym ruchu w górę.

Ku głębokiemu rozczarowaniu protestujących studentów i robotników w ciągu następnej jednej godziny indeks Hang Seng wzrósł o prawie 75

203

punktów. Wydarzenia w Sydney potoczyły się w podobny sposób. Maklerzy byli z początku przygnębieni; na ulicach utworzyły się antykapitalistyczne, a w szczególności antyamerykańskie demonstracje pracowników i studentów. Potem zaś na giełdzie nastąpił szał kupowania i ceny zaczęły gwałtownie rosnąć. Ten sam scenariusz powtórzył się, kiedy otwierano z opóźnieniem giełdę w Tokio. I, w godzinę później, w Malezji. Wszędzie. Zaplanowany przez kogoś koniec kryzysowej sytuacji. Jeszcze jedna manipulacja, jakie będą następne? O wpół do dziewiątej rano, czasu nowojorskiego, do wielkiej sali w Światowym Centrum Handlu wszedł Anton Birnbaum. Wyglądał, jakby właśnie wydostał się spomiędzy najbardziej zakurzonych książek dostępnych w miejskiej bibliotece publicznej. Tym razem na powitanie szacownego finansisty zerwał się prawdziwy tłum bankierów, odprowadzając go do końca sali. Prezydent Justin Kearney powitał Birnbauma ze spokojną, niemal wesołą miną. Za nim stał wiceprezydent Thomas Elliot, chłodny i pełen rezerwy jak zwykle. Elliot był od zawsze uważany za najpowściągliwszego człowieka w Waszyngtonie. Birnbaum zdziwił się radosną atmosferą, jaka zapanowała na sali o tak wczesnej porze, Równie mocno zdumiał go obraz rynku: ceny papierów wartościowych wzrosły i to tak silnie, jakby zależały od przypadkowego kierunku wiatru.  Dzień dobry, panie Birnbaum - odezwał się Kearney.  Dzień dobry, panie prezydencie i panie wiceprezydencie. Widzę, że to rzeczywiście dobry dzień. Dzięki Bogu, udało się panu.  Dzięki Bogu. Albo wbrew Niemu, panie prezydencie.  To po prostu niezwykłe. Niech pan popatrzy na ludzi. Widzi pan? Płaczą z radości. - Caitlin opierała się lekko na ramieniu Archa. Ocierała m łzy i nie była jedyną osobą na sali, która to robiła. m Carroll i Caitlin znajdowali się w samym centrum wydarzeń. Niedaleko nich prezydent Kearney ściskał właśnie swojego szefa gabinetu. Sekretarze Departamentów Stanu, Skarbu i Obrony zachowywali się jak chłopcy na meczu, klaszcząc w dłonie i wydając okrzyki zadowolenia, a Prezes Banku Rezerw Federalnych zatańczył przez chwilę w wesołym pląsie z kłótliwym przewodniczącym Połączonych Szefów Sztabów.

204

 Chyba jeszcze nigdy nie widziałam tak radosnych bankierów powiedziała Caitlin.  I tak tańczą jak bankierzy- podsumował Carroll. - Michaelowi Jacksonowi nie zagrożą. Nie mógł oprzeć się wszechobecnemu uczuciu podniecenia. Nie czuł się wprawdzie tak, jakby rozwiązano nagle tajemnicę Zielonej Wstążki, jednak po długim okresie frustracji pojawiła się wreszcie chwila wesołości. Caitlin przesunęła ustami po jego twarzy.  Już się zaczynam od nowa denerwować. Mam nadzieję...  Jaką masz nadzieję? - spytał Arch, głaszcząc ją po ramieniu. Czuł się teraz tak niesłychanie jej bliski. Przeżyli już ze sobą więcej chwil pełnych napięcia, niż niektórym ludziom zdarza się to w ciągu życia.  Mam nadzieję, że trend będzie się utrzymywał i że ceny nie polecą znowu w dół. Arch umilkł, przyglądając się dziwnej scenie. Jakiś człowiek znalazł gramofon i po chwili rozległy się dźwięki muzyki szkockich kobziarzy. Ktoś pomysłowy zaciągał właśnie na salę kilka skrzynek szampana. W tym małym święcie było jednak coś trochę wymuszonego, sztucznego, tylko co? Ci ludzie stali przed chwilą na krawędzi, groziła im całkowita

1

życiowa klęska. Mimo że sytuacja była nadal niepewna, znaleźli choć na chwilę jakiś punkt oparcia. Jednak... Jednak... Nawet pijąc szampana, Arch nie poczuł zbyt dużego optymizmu. Cała ta radość wydawała się przedwczesna, a zatem niebezpieczna. Wewnątrz Carrolla czuwał nieustannie policjant, rozważający sprawę ze wszystkich możliwych stron. Cholera, miał takie podejście we krwi. Gdzie jest teraz Zielona Wstążka i co robi? Czy obserwuje sytuację? I co o niej myśli? Jakie przyjęcie urządza z tej okazji? Kto mówi im wszystko z góry, zanim jeszcze zaczniemy działać?!

30

Nie było już czasu do stracenia. Właściwie, w ogóle nie było czasu. Każda mijająca godzina miała decydującą wagę. Nadzwyczaj aktywny umysł Birnbauma pracował teraz w tempie komputera. Stary finansista zaczął przeprowadzać pilne rozmowy telefoniczne. Znajdował się w swoim jedenastopokojowym apartamencie na Riverside Drive, koło uniwersytetu Columbia. Po rozmowie z Caitlin Dillon i jej przyjacielem z policji, Carrollem, nabrał określonych podejrzeń - miał silne przeczucia w sprawie zagadki Zielonej Wstążki. W krytycznych chwilach życia Birnbaum był oceniany jako biznesmen doskonały lub też najinteligentniejszy ekonomista na świecie. Z pewnością uczył się z zapałem życia, wiecznie zdumiewając się rozmaitością ludzkich postaw i reakcji. Zawsze był niesłychanie ciekawy świata i taki pozostał nadal. Nie było ani jednego dnia, podczas którego Birnbaum nie czytałby przez co najmniej sześć czy siedem godzin. Dzięki temu zwyczajowi, kultywowanemu od wczesnej młodości, Anton wiedział, że cały czas jest w stanie działać o kilka ruchów szybciej niż inni, a zwłaszcza niż leniwi chłopcy z Wall Street. Jaki był związek Zielonej Wstążki i ataku przeprowadzonego czwartego grudnia z głębokim zachwianiem się rynku w ciągu ostatnich dwóch dni? Dlaczego nie wykryto jeszcze niczego, co mogłoby naprowadzić na ślad Zielonej Wstążki? Jakim cudem ludzie Zielonej Wstążki zawsze bez kłopotu wyprzedzali prowadzących śledztwo? Sytuacja ta powtarzała się nieustannie. Tak samo jak natura Anton Birnbaum nie znosił próżni; a Zielona Wstążka swoim przemyślnym działaniem taką właśnie próżnię wytworzyła: wielką, pustą przestrzeń, pełną pozostających bez odpowiedzi pytań. Parę miesięcy temu słyszał o radzieckim planie wywołania paniki na zachodnich rynkach finansowych. Najbliżsi i najbardziej zaufani znajomi 206

Birnbauma z CIA niepokoili się ewentualnymi działaniami złowrogiego Francois Monserrata. Czy Monserrat był w jakiś sposób powiązany z akcją Zielonej Wstążki? A może niektórzy członkowie amerykańskiego rządu? Na przykład Philip Berger z CIA? Anton Birnbaum nigdy nie ufał temu typkowi. Albo wiceprezydent Thomas Elliot? Był bardzo chłodnym człowiekiem i zawsze rozgrywał swoje sprawy po cichu. To zbyt wiele możliwości. Prawie jakby i to było z góry zaplanowane. Niepozorny, staroświecki człowieczek dzwonił tego ranka do Szwajcarii, Anglii, Francji, Afryki Południowej, Niemiec Zachodnich, a nawet Wschodnich. Prowadził swoje prywatne śledztwo; przez cały czas czuł się, jak gdyby miał na końcu języka jakieś ważne nazwisko, którego nie może sobie przypomnieć. Wypisał więc na kartce nazwiska, które wydawały mu się najbardziej podejrzane.

Philip Berger. Thomas Morę Elliot. Francois Monserrat. I, być może, organizacja terrorystyczna Czerwony Wtorek. Tutaj leżał właściwy trop; ślad, który zaprowadzi ich aż do upragnionego rozwiązania zagadki. Anton Birnbaum był tego pewien. Gdyby tylko zdołał wykryć, który to trop. Gdyby chociaż udało mu się zrozumieć motyw dotychczasowych wydarzeń. Musiał być niedaleko, gdzieś tu, w pobliżu. Anton pracował przy biurku, robiąc od czasu do czasu notatki, przeprowadzając rozmowy telefoniczne z zaufanymi ludźmi. Działał jak w gorączce, niczym człowiek, który czuje, że pozostało mu już mało czasu. Carroll postanowił zacząć jeszcze raz od początku - przestudiować dokładnie każdy ślad, wszystko, co tylko kiedykolwiek usłyszał na temat Zielonej Wstążki. Wiedział, że to zadanie na wiele, wiele godzin i dni. Będzie musiał przekopywać się przez stosy komputerowych danych. Ech, praca detektywa... Poprosił CIA i FBI o zezwolenie na przeszukanie ich kartotek. Nie sprzeciwiano się temu specjalnie, chociaż Phil Berger narzucił mu pewne ograniczenia, tłumacząc się jak zwykle względami bezpieczeństwa narodowego. Arch spędził już prawie jedenaście godzin stojąc przed ekranami chyba dwunastu komputerów umieszczonych w „pokoju kryzysowym" Wall Street 13. Śledził coraz to nowe dane; oczy bolały go już od mrowia zielonych literek. Spojrzał na Caitlin, która podnosiła smukłe palce nad klawiaturą, żeby wpisać hasło, dające dalszy dostęp do danych FBI. Zdawało się, że nie ma umiejętności, której ta kobieta nie posiada.

207

Kiedy na ekranie ukazały się stosowne informacje, szybko postukała ponownie w klawisze. Tym razem zażądała listy weteranów Wietnamu, którzy z jakiegokolwiek powodu znajdowali się w ciągu ostatnich dwóch lat - zgodzili się z Archem na przyjęcie takiego okresu - pod obserwacją - policji. Dodała teraz podkategorie ograniczające listę: eksperci od materiałów wybuchowych, Nowy Jork i okolice, możliwe kontakty z organizacjami wywrotowymi. Nastąpiła chwila przerwy, po czym na ekranie zaczęły pojawiać się nazwiska. Carroll zastanawiał się już kiedyś nad tą możliwością; nie miał wtedy jednak takiego sprzętu ani Caitlin do pomocy. Istniały amerykańskie organizacje podejrzewane o terroryzm, jednak żadnej z nich nie uważano za dostatecznie silną ani dobrze zorganizowaną. Phil Berger osobiście zajął się wtedy organizacjami paramilitarnymi na terenie Stanów Zjednoczonych. I sam zniechęcił Archa do pójścia tym tropem.  Czy możesz wydrukować listę najbardziej podejrzanych? - zapytał Caitlin.  To jest komputer. Może zrobić, co tylko chcesz, pod warunkiem, że go grzecznie poprosisz - odpowiedziała. Po chwili zabzyczała drukarka. Igiełki przesuwały się w zawrotnym tempie po papierze, wypisując w sumie około dziewięćdziesięciu nazwisk czynnych żołnierzy i weteranów, którzy w Wietnamie nabrali doświadcze,' ni a przy posługiwaniu się materiałami wybuchowymi i których FBI uważała za wartych śledzenia, Arch zerwał wstęgę papieru i zaniósł ją na biurko. Adamski Stanley. Kapral. Trzy lata w szpitalu weteranów w Prescott, Arizona. Członek lewicującej organizacji weteranów zwanej Barany, kryjącej się pod szyldem klubu motocyklowego.

Arch zastanowił się, ile z tych danych było wytworem paranoicznych mózgów pracowników FBI. Wkrótce odkrył, że ludzie z listy byli ze sobą różnymi sposobami powiązani. Nazwiska łączyły się ze sobą, tworząc coś w rodzaju pajęczyny. Mógł spędzić kilka miesięcy, rozważając wszystkie możliwe warianty. Keresty John. Sierżant. Ekspert od amunicji. Zwolniony ze szpitala weteranów w Scranton, Pensylwania 1974. Zawód: dozorca w zakładach chemicznych. Członek Amerykańskiej Partii Socjalistycznej. Zamieszkały w Ridgewood, New Jersey. Zobacz: Rhinehart Jay T., Jones James; Winston.

208

W ten sposób, można było „zobaczyć" aż zbyt wiele, przenosząc w nieskończoność wzrok z nazwiska na nazwisko. Carroll przetarł zmęczone oczy i wyszedł, żeby napić się podwójnej kawy. W końcu wrócił do biurka, na którym leżał już niejeden komputerowy wydruk. - Każdy z tych ludzi, a może dwóch lub trzech mogło pomóc wysadzić w powietrze dzielnicę finansową - odezwał się Arch. Caitlin popatrzyła mu przez ramię na listę. - To od którego zaczniemy? - zapytała. Carroll potrząsnął głową. Znowu miał wątpliwości. Musieliby zająć się, może nawet przesłuchać każdego z wymienionych ludzi. Nie było na to czasu. Scully Richard P. Sierżant. Specjalista od plastiku. Hospitalizowany na Manhattanie w 1974 w związku z chorobą alkoholową. Sympatyk skrajnej prawicy. Zawód: taksówkarz, New York City. Downey Marc. Zabójca wojskowy. Hospitalizowany 1971-1973. Zawód: barman. Worcester, Massachusetts. Arch spojrzał jeszcze raz na listę. A może oficer? Rozczarowany oficer, pełen żalu albo chęci zemsty? Ktoś wyjątkowo inteligentny, kultywujący w sobie całymi latami smutek. Carroll oparł dłonie na monitorze. Chciałby wydobyć z tego komputera wszystkie informacje, wykorzystać wszelkie wewnętrzne elektroniczne połączenia. Znowu popatrzył na wydruk. - To może być oficer - powiedział. - Spróbuj pójść tym tropem. Caitlin usiadła i zastukała szybko w klawisze. Zażądała listy wszystkich oficerów z Wietnamu, podejrzanych o działalność wywrotową. Pod określeniem „wywrotowy" kryły się najprzeróżniejsze możliwości. Na ekranie pojawiły się nazwiska. Kapitanowie, pułkownicy, majorzy. Niektórzy zostali określeni w danych FBI jako schizofrenicy. Inni jako osoby uzależnione od narkotyków. Jeszcze inni zmienili wyznanie, zostali żebrakami, okazjonalnymi rabusiami banków albo sklepów z alkoholem. Po chwili Arch dostał wydruk także i tych nazwisk. Spośród najbardziej podejrzanych, w Nowym Jorku i okolicy mieszkało dwadzieścia dziewięć osób. Przebiegł wzrokiem listę. Bradshaw Michael. Kapitan. Wypisany ze szpitala weteranów w Dallas, Teksas w 1971. Zawód: handlarz nieruchom*ościami, Hempstead, Long Island. Cierpi na posttraumatyczny zespół stresowy.

209 Babbershill Terrance. Major. Zwolniony dyscyplinarnie z armii w 1969. Znany jako zwolennik Vietcongu. Zawód: prywatny nauczyciel angielskiego w rodzinach wietnamskich. Brooklyn, Nowy Jork. Carroll spróbował się skupić. Oczy zaczynały mu łzawić. Pomyślał, że powinien wyjść na dwór i przewietrzyć się. Patrzył jednak zawzięcie w ekran. Rydeholm Ralph. Pułkownik. 0'Donnel Joseph. Pułkownik. Schweitzer Peter. Podpułkownik. Shaw Robert. Kapitan. Craig Kyle. Pułkownik. Boudreau Dan. Kapitan. Kapłan Lin. Kapitan. Weinshanker Greg. Kapitan. Dwyer James. Pułkownik. Beauregard Bo. Kapitan. Arnold Tim. Kapitan. Morrissey Jack. Pułkownik. Zbyt wiele tych nazwisk - pomyślał. Za dużo ofiar przegranej wojny. -- Czy możesz odnaleźć powiązania pomiędzy nimi, Caitlin? Oficerami? Prawdziwymi twardzielami z Wietnamu? - Zobaczę. Zastukała w klawisze. Tym razem jednak nic nowego się nie pojawiło. Popatrzyła w zamyśleniu na ekran, po czym spróbowała czegoś innego. Znowu nic. Wpisała jeszcze inne polecenie. I nic.  Czy coś nie działa? - spytał Carroll.  Robię co mogę, Arch, do licha. Na ekranie widniał denerwujący napis: „Bardziej szczegółowe dane - zobacz w kartotekach".  „W kartotekach"? - zdziwił się Carroll. - Przecież to są kartoteki.  Widocznie FBI ma w Waszyngtonie jakieś inne kartoteki, których nie wpisali do sieci komputerowej, Arch. Ale dlaczego? Była dziesiąta wieczorem, szesnastego grudnia. Sierżant Harry Stemkowsky pomyślał, że czuje się wreszcie finansowo bezpieczny, chyba po raz pierwszy w całym swoim dorosłym życiu.

210

Kupił właśnie nowego forda bronco i kosztowne futro z bobrów dla Mary w sklepie Alexander's. Nagle życie okazało się dla nich łaskawe, całkiem przyzwoite, jak nigdy dotąd. Ale Harry Stemkowsky nie potrafił jednak myśleć o tym wszystkim ze spokojem. Czuł się trochę jak podczas wizyty świętego Mikołaja albo podróży do Disneylandu; miał wrażenie, że całe to bogactwo okaże się tylko przemijającą złudą. A zresztą, kto zdołałby tak łatwo przyzwyczaić się nagle do miliona stu pięćdziesięciu dwóch tysięcy dolarów? Stemkowsky czuł się jak jeden z tych, którzy wygrywają wielką sumę na stanowej loterii, a potem w dalszym ciągu pracują na stanowisku dozorcy albo urzędnika pocztowego. Chodziło o to, że dostał zbyt dużo w zbyt krótkim czasie. Nie mógł pozbyć się niepokojącego uczucia, że ktoś mu to wszystko odbierze.

Dwadzieścia po dziesiątej wieczorem Stemkowsky skierował taksówkę na Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę, jadąc w kierunku mostu. Zakończył właśnie swoją dziesięciogodzinną zmianę, ciągle postępując zgodnie z planem pułkownika Hudsona, mającym zapewnić im niewątpliwy sukces. Parę minut później skręcił w jedną z ruchliwych alej na Jackson Heights, a potem w Osiemdziesiątą Piątą, przy której mieszkali razem z Mary. Bezwiednie oblizał wargi. Czuł już niemalże smak i zapach duszonego mięsa, które obiecała przygotować, kiedy wyjeżdżał rano do pracy. Ślinka mu ciekła na myśl o pysznej wołowinie, sałatce i tych małych, smacznych kartofelkach, jakie zawsze gotowała. Pomyślał sobie, że może po tym wszystkim powinni pojechać z Mary na zasłużoną emeryturę gdzieś na południe Francji. Z pewnością starczy im na to pieniędzy. Mogli stołować się na okrągło w czterogwiazdkowych francuskich restauracjach, aż im się znudzi. Potem może przenieśliby się do Włoch. A jeszcze później do Grecji. Podobno w Grecji jest tanio. Hej, zaraz - co za różnica, czy tam jest tanio czy nie? Harry przyspieszył na ostatniej prostej, wiodącej do domu. - Hej, człowieku! -zawołał nagle, wciskając hamulec do samego końca Spod maski odskoczył w ostatniej chwili wysoki łysy mężczyzna o zbolałym wyglądzie. Machał w przerażeniu rękami nad głową i wykrzykiwał coś. Tak wyglądali ludzie w Wietnamie, kiedy żołnierze zapuszczali się patrolami, żeby oczyścić wioski z nieprzyjaciela, po straszliwych uderzeniach z powietrza. Serce stanęło Stemkowsky'emu w gardle. Koło jego domu stało się coś okropnego; musiał zdarzyć się jakiś straszny wypadek. Przerażony człowiek znalazł się teraz tuż przy drzwiczkach, krzycząc na cały głos: - Pomocy! Ratunku, pomocy! W końcu, Stemkowsky opuścił szybę. Złapał mikrofon nadajnika, gotów wezwać potrzebną pomoc. - Co się, u licha dzieje? Co się stało, proszę pana? Nagle w jego skroń uderzyła twarda lufa małej, czarnej beretty. - To się stało! Nie ruszaj się. Odłóż mikrofon. Z bocznej uliczki wychynął teraz drugi mężczyzna. Otworzył skrzypiące drzwi pasażera. - Proszę zawrócić, sierżancie Stemkowsky. Nie dojechaliśmy jeszcze do domu. W jakiś czas później — parę godzin, a może parę dni - nie dało się tego określić, Harry Stemkowsky poczuł pod pachami podnoszące go brutalnie w górę ręce. Ręce postawiły go znowu twardo na skrzypiącym, drewnianym krześle. Dwa razy wstrzykiwali mu jakiś narkotyk. Pojawiła się twarz jakiegoś mężczyzny. Niewyraźna, różowawa plama zdawała się spłynąć aż niemal do twarzy Stemkowsky'ego. Sierżant poczuł czyjś oddech i zapach ostrej wody kolońskiej. Wtedy doznał nagłego szoku. Nie mógł uwierzyć, kogo przed sobą zobaczył. Ta twarz - widział ją już nieraz; ostatnio niemal bez przerwy pokazywano ją w telewizji, była też w gazetach... Nie, coś mu się poplątało. To ten pieprzony narkotyk uszkodził mu coś w mózgu... Co tu się działo? Przecież ten człowiek nie mógł być... Twarz uśmiechnęła się okrutnym grymasem i powiedziała: - Tak. To ja jestem Francois Monserratem. Zna mnie pan pod innym nazwiskiem. Wiem, że to dla pana szok. Harry Stemkowsky zamknął oczy. To musiał być zły sen. Koszmar, który minie. Otworzył je znowu i potrząsnął głową. Zabolała go strasznie. Gałki oczne wydawały się mu ciążyć. Wprost nie mógł uwierzyć. Tak blisko szczytu władzy. Największy zdrajca. Kiedy Stemkowsky wreszcie się odezwał, ledwie wiedział, co mówi;

211

a przez jego nabrzmiałe usta przeciskały się trudno zrozumiałe słowa. Czuł się, jak gdyby język stanął mu kołkiem.  Odpie-pie-pierdol się pan. Odpie-pier się.  Och, niech pan da spokój. Już dawno minął czas na pańskie oburzenie... No dobrze, proszę zobaczyć: co my tu mamy...? Ręce Monserrata trzymały teraz torbę na zakupy. Wyjął z niej dobrze znany Harry'emu niebieski garnek. Stemkowsky krzyknął. Zaczął szarpać się w krępujących go więzach, wbijając je sobie niemiłosiernie w ciało. Przed jego oczami znajdował się widelec, znikający w czeluściach garnka. Widelec sięgał aż do wspaniałego kawałka wołowiny bourguignonne, ociekającego smakowitym, brązowym sosem. Harry wrzasnął znowu. I jeszcze raz, i jeszcze. (

212

 Zdaje się, że odkrył pan mój mały sekret. Powinien pan też zorientować się do tej pory, jak śmiertelnie poważne jest to przesłuchanie. — Monserrat zwrócił się do swoich pomocników:  Wprowadźcie nieszczęsną kucharkę. Harry rozpoznał swoją żonę, chociaż z wielkim trudem. Wyglądała jak żałosna karykatura samej siebie. Jej twarz była cała posiniaczona, purpurowa, spuchnięta. Brakowało jej kilku przednich zębów; nabrzmiałe wargi wyglądały prawie jak krwawa miazga.  Bła-bła-błagam! - zawył Stemkowsky, szaipiąc się na krześle. Ona nic nie wie!  Wiem. Mary nie ma pojęcia, w jaki sposób wszedł pan w posiadanie skradzionych papierów wartościowych w Bejrucie, a potem w Teł Awiwie... Ale pan wie.  Błagaam. Nie-nie-nie róbcie jej krzy-krzywdy...  Nie chcę robić jej krzywdy. Niech więc powie mi pan, co pan wie, sierżancie. Wszystko, co pan wie. Teraz. Skąd pan wziął skradzione akcje? Monserrat znowu uśmiechnął się złowrogo. Po następnych piętnastu okrutnych, makabrycznych minutach, udało mu się dowiedzieć części tego, co wiedział Harry Stemkowsky... O kradzieży akcji i innych papierów wartościowych, o ataku na Wall Street czwartego grudnia. Nie o tym, gdzie obecnie przebywał pułkownik Hudson ani kim dokładnie był. Ale zawsze był to jakiś początek; znacznie więcej, niż wiedział ostatnio Monserrat. Król terrorystów patrzył z góry na pozbawionego nóg Stemkowsky'ego i jego żonę. Sierżantowi wydawało się, że Monserrat przebija ich wzrokiem na wylot. Wyraz jego twarzy był przerażający, ohydny, niemal nieludzki. - No i widzi pan? Niepotrzebnie cierpiał i pan, i niewinna niczemu Mary. Mogliśmy po prostu porozmawiać spokojnie przez pięć minut. A teraz, czy nie czas na nagrodę? Z tymi słowami terrorysta wyjął zza poły marynarki czarną berettę, odczekał chwilę, żeby oboje zobaczyli dobrze, co się święci, po czym dwukrotnie wystrzelił. Ostatnim uczuciem w życiu sierżanta US Anny Harry'ego Stemkowsky'ego był żal, że nigdy nie było im dane nacieszyć się z Mary uzyskanymi pieniędzmi. Więcej niż milionem dolarów. To było niesprawiedliwe. Życie nie zawsze bywa sprawiedliwe... Na tę noc Aren Carroll pojechał do domu w Riverside. Podczas gdy szedł od garażu, ziemia zdawała kręcić mu się pod stopami. Wspiął się na skrzypiące schodki werandy. Ogarnęło go poczucie winy. Tym razem zbyt długo zaniedbywał swoje dzieci. Na dole światła były pogaszone. Słychać było ciche buczenie lodówki.

213

Arch zdjął buty i na palcach wszedł na górę. Zatrzymał się i zajrzał do pierwszej sypialni, w której spali Elizabeth, czyli Lizzie, oraz Mickey Kevin. Ich małe, dziecięce ciałka spoczywały spokojnie w łóżkach. Pamiętał, jak kupował parę lat temu te jednakowe łóżka w sklepie Kleina na Czternastej Ulicy. Wystarczy spojrzeć na te dwa bachorki. Śpią sobie spokojnie, jakby nigdzie nie istniały żadne problemy. Takie właśnie powinno być życie. Na jednej ze ścian tykał cichutko stary dziecinny zegar, kupiony jeszcze małemu Archowi. Obok wisiały plakaty Def Leppard i The Police. Właściwie dziecko rośnie w dziwnym świecie. I duże dzieci też żyją w dziwnym świecie.  Cześć, maluchy - szepnął cichutko, żeby ich nie obudzić. - Znalazł się wasz stary tatuś.  Wszystko w najlepszym porządku, Archer - odezwała się Mary K.  Ale mnie przestraszyłaś, Mary! Nie usłyszałem, jak weszlaś. - Dzieci rozumieją twoje problemy. Wszyscy oglądamy wiadomości. Mary K. przytuliła swojego starszego brata. Miała siedemnaście lat, kiedy ich rodzice umarli; oboje tego samego roku, na Florydzie. Od tamtego czasu Arch się nią zajął. I on, i Nora zawsze byli gotowi rozmawiać z Mary K. o jej chłopakach, o tym, że chce zostać prawdziwą malarką, nawet, jeżeli nie będzie mogła z tego przyzwoicie wyżyć. Służyli jej pomocą, kiedy tylko jej potrzebowała; teraz role się odwróciły. - Może naprawdę rozumieją moją pracę. A co z innymi sprawami? Czy mówią coś o Caitlin? Mary K. złapała go za rękę i oparła ją na własnym ramieniu. Zawsze była taką delikatną, miłą i po prostu dobrą dziewczyną. Carroll myślał często o tym, że już czas, żeby znalazła sobie kogoś równie wspaniałego. Zajmowanie się jego domem i dziećmi raczej jej w tym nie pomagało.  Ufają twojemu rodzicielskiemu osądowi. Oczywiście, w rozsądnych granicach.  Naprawdę? To coś nowego.  Och, jesteś dla nich prawdziwą wyrocznią i dobrze o tym wiesz. Jeżeli powiesz, że polubią Caitlin, to instynktownie ci uwierzą; po prostu dlatego, że ty im to powiedziałeś.  No cóż, ostatnio nie dały tego po sobie poznać. Ale myślę, że ją polubią. To wspaniały człowiek.  Na pewno. Masz intuicję w kontaktach z ludźmi. Zawsze wiedziałeś, który z moich adoratorów był wart tego, żeby na niego spojrzeć więcej niż jeden raz. Przyciągasz ludzi pełnych życia i miłości do innych. Taka jest też Caitlin, prawda? Arch spojrzał z góry na swoją „małą" siostrzyczkę i potrząsnął twierdzące głową. Mary K. była tak inteligentna. Łączyła w sobie

214

wrażliwość artystki ze zmysłem praktycznym. Ciekawa kombinacja, w opinii Archa nie do pogardzenia. Carroll przeciągnął się. Ciągle bolała go jeszcze rana, pamiątka po poranku w Paryżu.  Któregoś dnia wezmę w końcu tydzień urlopu, przysięgam. Muszę odzyskać jakiś kontakt z dziećmi.  A co z twoją przyjaciółką, z Caitlin? Czy ona też będzie mogła wziąć tydzień wolnego? Arch nic nie odpowiedział. Nie był pewien, czy to taki dobry pomysł. Zaczął szykować się do łóżka. Położył się, wyczerpany, jednak nie mógł zasnąć. Przed oczami migały mu ciągle ekrany komputerów z „pokoju kryzysowego". Jeśli istniał jakikolwiek trop, którym mógł podążyć, z pewnością wiódł on przez Waszyngton i tajne akta FBI. Wreszcie zaczął cicho chrapać, zapadłszy w głęboki, spokojny sen. Kiedy odezwał się budzik, było jeszcze ciemno.

/

31

Waszyngton Carroll zawsze uważał Waszyngton za idealne miejsce do kręcenia filmów Hitchco*cka, Było to takie eleganckie, ciche i wspaniałe miasto, a jednocześnie na swój sposób paranoiczne w dziwnych, zmiennych formach architektonicznych. O dziewiątej rano Arch wysiadł z bladoniebieskiej taksówki ze zgniecionym zderzakiem na waszyngtońskiej Dziesiątej Ulicy. W twarz uderzyła go zimna mżawka. Postawił kołnierz marynarki. Zmrużył oczy, spoglądając przez poranną mgłę na betonowy klocek, jaki stanowił budynek imienia J. Edgara Hoovera. Znalazłszy się wewnątrz, został poddany szczegółowej, nadmiernie powolnej procedurze przy biurku recepcjonisty Denerwowało go to. Słynne, nieefektywne sposoby postępowania FBI pasowały raczej do jakiegoś skeczu w sobotnim programie telewizyjnym niż do rzeczywistości. Po kilku minutach oczekiwania, podczas których odbyto kilka „najpoważniejszych w świecie" rozmów telefonicznych, wręczono mu niebieską kartę magnetyczną z insygniami FBI. Wsunął ją do otworu w metalowej bramce i wkroczył na niedostępne zwykłym śmiertelnikom korytarze. Na piątym piętrze, zaraz niedaleko windy, siedziała atrakcyjna agentka, zajmująca się opracowywaniem danych. Miała na sobie męską marynarkę; jej orzechowe włosy były spięte w elegancki kok. - Dzień dobry, jestem Arch Carroll. - Dzień dobry, nazywam się Samantha Hawes. Ludzie nie mówią na mnie Sam. Miło mi pana poznać. Proszę tędy. Ruszyła. - Zebrałam już dla pana tyle materiałów, ile tylko mogłam. Kiedy powiedziano mi, czego pan szuka, poświęciłam temu specjalnie parę nadgodzin. To, co mam, pochodzi z Pentagonu i naszych własnych tajnych akt. To wszystko, co udało mi się zdobyć w tak krótkim czasie na temat osób wymienionych na pańskich listach. Muszę przyznać, że nie

216

było to łatwe. Niektóre informacje wydrukowałam po prostu z komputera, ale reszta - jak się pan domyśla - znajdowała się w bardzo zakurzonych papierach. To mówiąc, pani Hawes zaprowadziła Archa do małego pomieszczenia, w którym na biurku leżały stosy dokumentów. Carroll prawie jęknął, widząc, ile otrzymał danych. Wszystkie te kartki były do siebie podobne. Jak miał znaleźć w tym wielkim zbiorowisku archiwalnych zapisków coś niezwykłego? Obszedł biurko, oceniając zadanie, które go czeka. Wśród gór papieru kryły się powiązania pomiędzy poszczególnymi oficerami, wszystkie możliwe tropy, wydarzenia, których byli uczestnikami podczas wojny i później . Z pewnością w którymś momencie ścieżki życia tych ludzi krzyżowały się, zawierali ze sobą znajomości, wymieniali korespondencję.  Mam jeszcze więcej. Chce pan zobaczyć 9 Czy to, co tu leży, wystarczy panu przez chwilę? - spytała archiwistka.  Och, cóż, sądzę, że na razie mam dosyć. Nie wiedziałem, że o każdym jest tu zapisane aż tyle informacji. Agentka Hawes uśmiechnęła się:  Powinien pan sprawdzić własną teczkę.  A pani ją sprawdzała?  Będę pracować tam, w pobliżu. Gdyby zechciał pan poczytać jeszcze trochę więcej, panie Carroll, to proszę mnie zawołać.

Ruszyła, ale po chwili odwróciła się. Archowi zdawała się uosabiać kobietę współczesną. Była bardzo ładna i elegancka, a jednocześnie wyglądała na osobę godną zaufania. Chyba pochodziła z Południa. Carroll pomyślał sobie, że w nie tak znów odległych czasach byłaby pewnie młodą matką dwojga czy trojga dzieci, siedzącą w domu gdzieś w Alcxandrii. - Jest jeszcze jedna sprawa - odezwała się z zakłopotaniem. - Właściwie nie wiem, o co chodzi, może tylko mi się wydaje. Ale kiedy przeglądałam te akta wczoraj wieczorem... Miałam nieokreślone wrażenie, że przy niektórych z nich ktoś coś majstrował. W mózgu Archa odezwał się niepokój.  A kto miałby w tym szperać?  Każdy, kto ma do nich dostęp.  Co pani ma na myśli, mówiąc, że „ktoś przy nich majstrował"?  Wydaje mi się, że z kilku teczek pousuwano część dokumentów. Carroll wyciągnął rękę i złapał kobietę lekko za nadgarstek. Informacja, którą usłyszał, podekscytowała go. Oznaczała, że pewne akta były dla kogoś z jakiegoś względu ważne. Ktoś inny już je oglądał i, być może, ukradł niektóre dokumenty. Po co? I które to były teczki? Zobaczył na twarzy agentki dziwny wyraz; musiała zastanawiać się, kim tak naprawdę jest ten zachowujący się w nietypowy dla FBI sposób człowiek, którego tu wpuszczono.

 Czy pamięta pani, które to były teczki?  Oczywiście. - Podeszła do biurka i zaczęła przerzucać papiery. Wybrała pięć grubych teczek i położyła je Carrollowi przed nosem. - Ta... ta... i ta... i jeszcze te dwie. Przeczytał szybko nagłówki. Scułly Richard Demunn Michael Freedman Harold Lee Melindez Paul Hudson David - Dlaczego akurat te pięć? - spytał. - Ci ludzie służyli razem w Wietnamie, zgodnie z tym, co napisane jest w środku. To może być powód. Arch usiadł. Sądził mimo wszystko, że wróci z Waszyngtonu z pustymi rękami. Czuł, że podniecenie, jakie budzi się w nim, okaże się tylko fałszywym alarmem. Miał przed sobą po prostu materiały dotyczące pięciu ludzi, „wywrotowców", a wiedział, że Fbl stosuje ten termin tak szeroko, że właściwie może on nic nie oznaczać. Sprawdził nazwiska na własnych wydrukach i wtedy serce zabiło mu szybciej. Scully i Demunn byli specjalistami od materiałów wybuchowych. A David Hudson był pułkownikiem, który, według krótkiej notatki z komputera, aktywnie uczestniczył w tworzeniu organizacji weteranów Wietnamu i w walce o ich prawa. Pięciu żołnierzy, którzy walczyli razem na wojnie. Pięciu ludzi, którzy byli zarówno na jego listach, jak i w aktach FBI. Zdjął marynarkę i krawat, które założył specjalnie z okazji oficjalnej podróży do Waszyngtonu i zaczął czytać o pułkowniku Davidzie Hudsonie.

\

32

Waszyngton Kiedy Arch skończył czytać, pokręcił tylko głową. Przed nim leżała gruba teczka numer 211, dotycząca pułkownika

217

Davida Hudsona. Była tam opisana cała jego służba wojskowa, kawał życia tego człowieka. Pułkownik David Hudson był rzeczywiście zagadkową postacią. Jego kariera zaczęła się obiecująco w West Point, gdzie w 1966 roku otrzymał dyplom z wyróżnieniem. Przez cztery lata należał do tamtejszej drużyny tenisowej, aż w końcu został jej kapitanem. Był popularnym kadetem, według wszelkich danych, nowoczesny wzorzec amerykańskiego chłopaka. Czynił w służbie duże postępy. Natychmiast po ukończeniu Akademii zgłosił się na ochotnika na szkolenie Sił Specjalnych, a potem jeszcze do Rangersów. Na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że armii nie mógł się trafić pilniejszy ani bardziej profesjonalny żołnierz. Pułkownik David Hudson - wzorzec młodego Amerykanina. Każdy kolejny dokument, jaki Arch czytał, opatrzony był superlatywami w rodzaju: , jeden z naszych najlepszych", „młody oficer, z jakiego wszyscy powinniśmy być dumni", „pod każdym względem wzorcowy żołnierz", „nieokiełznany, wprost zaraźliwy entuzjazm", „z pewnością jeden z naszych przyszłych przywódców", „materiał, na jakim można oprzeć nowoczesną armię" i tym podobne. W Wietnamie Hudson został odznaczony Medalem Honoru i krzyżem Distinguished Service. Dostał się do niewoli. Przewieziono go do Wietnamu Północnego, w celu przesłuchiwania. Przeżył siedem miesięcy w obozie jenieckim. Mało brakowało, a byłby tam umarł. Po rekonwalescencji zgłosił się na ochotnika drugi raz i kilkakrotnie „odznaczył się szczególną walecznością i odwagą". Wreszcie na trzy miesiące przed ewakuacją Sajgonu, został ciężko ranny od wybuchu granatu i wskutek tego stracił lewą rękę. Przyjął ten fakt w charakterystyczny dla siebie sposób; w szpitalnym raporcie można było przeczytać: „Pułkownik David Hudson był dla nas kimś wyjątkowym - pomagał innym pacjentom, nigdy nie uskarżał się na to, co go spotkało. To prawdziwy w każdym calu młody idealista". Jednakże po Wietnamie kariera pułkownika Davida Hudsona nagle załamała się. Wkrótce po jego powrocie do Stanów rodzina i przyjaciele dostrzegli w nim dramatyczne zmiany. „To tak, jak gdyby z wojny powrócił zupełnie inny człowiek" — mówił ojciec Hudsona, którego przesłuchiwano kilka razy. - „Cały ten ogień, ten zaraźliwy entuzjazm, jaki miał w sobie David, zniknęły. Jego oczy zaczęły wyglądać jak oczy starego człowieka". Pułkownik David Hudson po powrocie z Wietnamu - prawdziwa zagadka. Z początku Hudson stacjonował w forcie Sam Houston w Teksasie, a potem w forcie Sili w Oklahomie. Wreszcie w forcie Polk w Luizjanie został bez rozgłosu zwolniony dyscyplinarnie za „działania szkodliwe dla armii". Inny dokument mówił, że Hudson został w ciągu dwóch miesięcy dwukrotnie przeniesiony w inne miejsce, za, jak się wydawało, drobne niesubordynacje. Jego małżeństwo z Betsy Hinson, pochodzącą z rodzinnego miasta Hudsona, skończyło się nagle w 1973 roku. Żona pułkownika powiedziała wtedy: „Ja już go wcale nie znam. David to teraz zupełnie inny człowiek niż ten, za którego wyszłam. Stał się obcy dla wszystkich". W następnych latach niemal obsesją Hudsona stał się udział w spotkaniach różnych organizacji weteranów Wietnamu. Współorganizował i przemawiał na rozmaitych zjazdach w całych Stanach Zjednoczonych. W tym czasie spotykał się i był fotografowany z gwiazdami filmowymi o liberalnych poglądach, biznesmenami interesującymi się sprawami weteranów, ze znanymi politykami. W którymś momencie Arch ułożył przed sobą metodycznie kserokopie wszystkich dostępnych zdjęć Davida Hudsona. Przekładał je tak, aż uformowały mu się w ciekawy kolaż. Jedno było zaplamione kawą czy też colą. Plama wydawała się świeża. To Samantha Hawes czy ktoś inny? A może to tylko on sam dostawał już kręćka?

219

Na fotografiach pułkownik David Hudson wyglądał jak klasyczny wyidealizowany żołnierz z dawnych lat. Przypominał Jimmiego Stewarta; takie zdjęcia oficerów robiło się przed Wietnamem. Hudson miał blond włosy, prawie zawsze krótko przystrzyżone, „bohaterską", silnie zarysowaną szczękę, trochę uszczypliwy, rozbrajający uśmiech. Pułkownik Hudson z pewnością wyglądał na człowieka bardzo pewnego siebie i swoich działań. Widać było, że jest niesłychanie dumny z tego, że jest amerykańskim żołnierzem. Carroll wstał znad papierów i zaczął chodzić po pokoju. Kogo miał zatem przed sobą? Urodzonego żołnierza, przywódcę, któremu gdzieś po drodze coś się zagmatwało. A może... to ktoś inny zepsuł jego karierę?

220

W całym kraju musiały być setki, może nawet tysiące podobnych lud/i jak David Hudson. Niektórzy z nich powariowali i musieli zostać zamknięci w oddziałach psychiatrycznych szpitali dla weteranów. Inni przesiadywali w ciszy w zapuszczonych, pustych pokojach, odmierzając czas niczym bomby zegarowe. Pułkownik David Hudson?... Czy to on stworzył Zieloną Wstążkę? Weszła Samantha Hawes, przynosząc kawę, kanapki i sałatki.  Widzę, że pan czyta z wielkim zainteresowaniem - powiedziała.  Tak, te materiały są naprawdę ciekawe. A jednocześnie takie dziwne... Trudno mi jednak wyciągnąć od razu jakieś konkretne wnioski. Arch potarł zaczerwienione oczy. - Dziękuję, za to jedzenie, a zwłaszcza za kawę. To, co pani zebrała, jest dla mnie bardzo interesujące. Szczególnie zaś teczka pułkownika Hudsona. To bardzo skomplikowany, dziwny człowiek. Aż za doskonały. Idealny żołnierz. A potem, co się z nim stało, kiedy wrócił do Stanów? Agentka Hawes usiadła, ugryzła wielki kęs kanapki i powiedziała:  Tak jak mówiłam, w jego dokumentach są pewne luki. Tak samo jak w czterech pozostałych teczkach. Proszę mi wierzyć, oglądałam już tyle akt, że potrafię to rozpoznać.  Jakie luki ma pani na myśli? Czego tu brakuje?  Cóż, nie ma na przykład żadnych raportów na temat specjalnego szkolenia, jakie przeszedł w Fort Bragg. Nie ma też nic o szkoleniu na oficera Sił Specjalnych ani na Rangera. Cały siedmiomiesieezny pobyt w obozie jenieckim jest zaledwie króciutko skwitowany. To wszystko powinno być dokładnie opisane. Być może, zostałoby oznaczone jako „ściśle tajne", ale tak czy owak, powinno się tu znajdować.  Czego jeszcze brakuje? Czy istnieją gdzieś fotokopie czy duplikaty tych dokumentów?  Z pewnością powinno być tu więcej opisów jego sylwetki psychologicznej. Zwłaszcza po tym, jak stracił rękę w Wietnamie. Był torturowany przez żołnierzy Vietcongu. Jest oczywiste, że przeżywa nawroty do tamtych sytuacji. Brak tu informacji na temat tego, co przeżył w obozie jenieckim. Jeszcze nigdy me widziałam teczki numer 211, która nie zawierałaby szczegółowego portretu psychologicznego. Carroll wziął drugą kanapkę z pieczoną wołowiną i zasugerował:  Może sam Hudson to zabrał?  Nie wiem, jakim cudem zdołałby się tu dostać, chociaż chyba nic na jego temat by mnie nic zdziwiło, po tym co przeczytałam wczoraj.  To znaczy po czym? Czy mogłaby pani sprecyzować?  Jak to się stało, że zaraz po Wietnamie stał się nikim? Podczas wojny wywiad oceniał jego morale na bardzo wysokie. Byl tam znakomitym, odważnym dowódcą. Dlaczego kiedy wrócił, dali mu taki marny przydział? Z powodu ręki? A jeśli tak, to czy nie mogli tego napisać?  Może właśnie dlatego porzucił w końcu armię? - zaproponował Arch. - Nie chciał służyć na drugorzędnych placówkach.  Być może. Ale przede wszystkim, dlaczego w ogóle mu to zrobili? Przecież przedtem przez cały czas wychwalali go pod niebiosa. I proszę mi wierzyć, mieli co do niego naprawdę poważne plany. Łatwo w tych

teczkach prześledzić ścieżki wiodące do chwały i zaszczytów. Hudson był w armii prawdziwą wschodzącą gwiazdą. Carroll zanotował coś, po czym spytał:  A jaki byłby bardziej właściwy przydział? Co by się stało, gdyby po powrocie do Stanów nadal na niego stawiano?  Powinien przynajmniej dostać się do Pentagonu. Według wszystkich danych stawiano na niego bez wątpienia. Przynajmniej do czasu, kiedy pojawiły się problemy dyscyplinarne. Wylądował na podrzędnej placówce, zanim zdołał na to zasłużyć.  To rzeczywiście dziwne. Może w Pentagonie coś wiedzą. Muszę teraz pojechać tam. Samantha Hawes rozłożyła ręce.  Moje kondolencje - powiedziała. - To skromne miejsce jest w porównaniu z Pentagonem miłe jak hippisowska komuna.  Tak, słyszałem, że pracują tam weseli ludzie - odparł z uśmiechem Arch. Ta agentka była sympatyczna i bardzo inteligentna. Spodobała mu się.  Niech pan posłucha - dodała. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą powinien pan wiedzieć. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pewna osoba z całą pewnością przeglądała teczki numer 211. Dokładnie było to piątego grudnia. Carroll, który zaczął się już pakować podniósł wzrok na panią Hawes.  Kto to był? - zapytał.  Tego dnia poproszono nas o przesłanie niektórych akt 211 do Białego Domu. Chciał je przejrzeć wiceprezydent Elliot. Trzymał je przez ponad sześć godzin. Niech pan posłucha. Jeśli będzie pan jeszcze potrzebował jakiejś pomocy, to proszę się tu do mnie zgłosić. Czy to oficjalnie, czy nie... Obiecuje pan?  Obiecuję - odpowiedział poważnie Arch. Riverdalc, Nowy Jork Młody Carroll także musiał słuchać rozkazów i to bardzo surowych. Sześcioletni Mickey Kevin Carroll miał pozwolenie na samodzielny powrót z treningu koszykówki, odbywającego się o trzy przecznice od domu. Dostał od cioci Mary K. ścisłe zalecenia, zapisane przez nią w jego ! notatniku:

222

i

Rozejrzyj się w obie strony zanim przejdziesz przez aleję Churchilla. Rozejrzyj się w obie strony zanim przejdziesz przez ulicę Grand. Pod żadnym pozorem nie rozmawiaj z nikim obcym. Nie kupuj przed kolacją nic do jedzenia w sklepie Fieldstone. Jeśli to zrobisz, zginiesz w torturach.

Mickey Kevin szedł właśnie pomiędzy aleją Riverdale a aleją Churchilla. Był zajęty rozważaniem techniki koszykarskiego dwutaktu. Kiedy Alexander Joseph pokazywał, jak go się robi, wydawało się to łatwe. Ale kiedy spróbowało się samemu, to okazywało się, że trzeba pamiętać o zbyt wielu rzeczach naraz. Trzeba było sprawić, żeby noga i ręka znalazły się jednocześnie w górze, a potem jeszcze wysoko i celnie rzucić piłkę. Wszystko naraz! Zgłębiając tak arkana koszykówki, mały Carroll zdał sobie po pewnym czasie sprawę z tego, że ktoś za nim idzie. Odwrócił się i zobaczył zbliżającego się mężczyznę. Szedł bardzo szybko w jego kierunku. Mickey Kevin napiął się cały. Zbyt wiele naoglądał się filmów, żeby się teraz nie bać. Zawsze było tak, że bandyci chcieli złapać dziecko, kiedy było w domu samo albo z nianią. Świat jest bardzo niebezpieczny. Niektórzy ludzie są źli i groźni. Człowiek, który za nim się pojawił, wyglądał normalnie, jednak

_

chłopiec postanowił na wszelki wypadek przyspieszyć. Zaczął niepozornie stawiać coraz dłuższe i szybsze kroki. Szedł teraz tak jak wtedy, kiedy próbuje się dotrzymać kroku tacie. Na skrzyżowaniu z ulicą Grand nie było widać żadnych samochodów, ale Mickey zatrzymał się zgodnie z regułami i obejrzał się w obie strony. Popatrzył też w tył i zobaczył, że mężczyzna jest teraz bardzo blisko niego. Bardzo blisko. Chłopiec przebiegł więc przez ulicę, mimo że ciocia Mary K. zabiłaby go za to na miejscu. Serce biło mu głośno. Czuł to nawet w stopach. Wtedy zrobił bardzo głupią rzecz. Wiedział, że to idiotyczne, natychmiast kiedy tak postąpił. Przebiegł skosem przez pusty parking koło Riverdale Day School. Dalej były te złośliwe krzaki. Leżało tam pełno puszek po piwie i rozbitych butelek po winie i whisky. Mary K. zapomniała mu napisać: „Nie idź przez parking koło szkoły". Wydawało się to zbyt oczywiste. Mickey Kevin odpychał kłujące gałązki krzaków, słyszał, że ten człowiek go goni. Biegnie przez parking. Właściwie chłopiec nie był tego pewien, ale musiałby się zatrzymać, żeby posłuchać dokładniej. Lepiej było biec dalej, ile tylka sił w nogach. Rozwinął pełną prędkość, ocierając się o krzaki, zaczepiając butami o kamienie i korzenie.

223

Potknął się na jakiejś dziurze, poślizgnął na liściach, stuknął o kamień i o mało nie przewrócił się głową naprzód. Miał zadyszkę - słyszał głośno swój oddech. Nagle zobaczył tył swojego domu - na werandzie świeciły się bursztynowo lampy, od ciemniejszego nieba odcinał się szary zarys. Jeszcze nigdy tak się nie cieszył, że zobaczył dom. Jego policzka dotknęła czyjaś dłoń; Mickey wrzasnął i... - to tylko głupia gałąź!... Mało nie dostał ataku serca. Przebiegł przez ośnieżony trawnik z szybkością zawodowego basebałiisty. W połowie drogi otworzyło się jego metalowe pudełko na kanapki. Wypadła z niego pomarańcza, zgniecione papiery i termos. Odrzucił pudełko na bok, wbiegł po tylnych schodkach i oparł rękę na zimnych, metalowych drzwiach. Wtedy... Odwrócił się. Musiał. Słyszał walenie serca, jakby miał w środku jakąś maszynę. Czu-czu, czu-czu, czu-czu... O rany! O jejku! Nikogo za nim nie było. Nikt go nie gonił! Było zupełnie cicho. Nic się nie ruszało. Na śniegu leżało pudełko na kanapki i błyszczało. Zmrużył oczy. Zrobiło mu się głupio. Zdawało mu się... był prawie pewien. Ale i tak nie będzie teraz zabierał tego pudełka. Może rano. Albo później. Ale z niego dziecko! Boi się ciemności! Wszedł w końcu do domu. Mary K. siedziała w kuchni i kroiła wielkim nożem warzywa. Telewizor był włączony, szedł właśnie „Mary Tyler Moore Show". - Jak tam trening, myszko? Wyglądasz na zmordowanego. Chyba pójdziesz się umyć, co? Obiad już prawie gotowy... .Hej, no jak tam trening? - Aa, tego... Nie umiem zrobić głupiego dwutaktu. Poza tym dobrze. To powiedziawszy, Mickey Kevin znikł czym prędzej cioci z oczu, chowając się do łazienki. Nie zaczął się jednak myć, nie zapalił nawet światła. Powoli odsłonił firankę i wyjrzał na groźnie wyglądające podwórko. Znowu zmrużył oczy, ale nie zobaczył nikogo. Ten głupi kot, Mortimcr, zaczął bawić się jego pudełkiem na kanapki. Poza tym nic się nie ruszało. Teraz Mickey Kevin był już pewien, że wcale nikt go nie gonił.

Ale mały Carroll nie mógł stąd zobaczyć prawdziwie groźnego człowieka, przyglądającego się z tyłu jego domowi. Ani pistoletu maszynowego sten, który ten mężczyzna ściskał w dłoni.

224

Waszyngton

Minęła właśnie piąta. Pułkownik Duriel Williamson wszedł do pozbawionego okien biura, znajdującego się głęboko wewnątrz zajmującego powierzchnię dwunastu hektarów kompleksu zwanego Pentagonem. W spartańsko urządzonym, wykończonym na zielono pomieszczeniu czekał już Arch Carroll, a także kapitan Pete Hawkins, który doprowadził go poprzez skomplikowaną sieć korytarzy od samego biurka recepcjonisty aż tutaj. Pułkownik Williamson był potężnym Murzynem, w mundurze Sił Specjalnych i berecie w kolorze krwi. Jego szpakowate włosy były króciutko przycięte, dopełniając groźnego wyglądu. Ton, jakim mówił Williamson byl spokojny, ale jednocześnie nie pozbawiony ironii. Od razu widać było, że człowiek ten lubi natychmiast przechodzić do sedna sprawy. Kapitan Hawkins przedstawił wzajemnie obydwu mężczyzn, dopełniając wojskowej formalności. Sprawiał wrażenie klasycznego biurokraty, utrzymującego się na stanowisku dzięki ścisłemu przestrzeganiu zaleceń. - To pan Archer Carroll z Agencji Wywiadowczej Departamentu Obrony; przyszedł tu zgodnie ze specjalnym pełnomocnictwem udzielonym przez prezydenta... Pan pułkownik Duriel Williamson z Sił Specjalnych. Pan pułkownik służy w Fort Bragg, w Karolinie Północnej. Był bezpośrednim zwierzchnikiem Davida Hudsona podczas obydwu faz jego szkolenia w Siłach Specjalnych. Panie pułkowniku, pan Carroll przyjechał, żeby zadać panu kilka pytań. Oficer uśmiechnął się przyjaźnie.  Miło mi pana poznać, panie Carroll. Czy mogę usiąść?  Oczywiście, panie pułkowniku - odparł Arch, i usiedli. Kapitan Hawkins także zajął miejsce, nie wychodząc z pokoju na czas rozmowy; jak zwykle zgodnie z protokołem.  Co chciałby pan wiedzieć o Davidzie?  Byliście panowie ze sobą na „ty"?  Tak, znałem go całkiem dobrze. Sprecyzuję to: widywałem się z nim; nie z powodu szkolenia Sił Specjalnych, ale po wojnie. Spotkałem go parę razy, głównie podczas różnych zjazdów weteranów. Obaj aktywnie działaliśmy. I zdążyliśmy przy okazji wypić razem niejedno piwo.  Proszę mi o tym opowiedzieć, panie pułkowniku. Jaki był Hudson? Jak się człowiek czuł, pijąc z nim piwo? Carroll starał się hamować, zęby nie zacząć zadawać od razu zbyt drażniących pytań. Był zmęczony długim przedpołudniem, jakie spędził w siedzibie FBI; zdawał sobie jednak sprawę, że nie należy wyprowadzać z równowagi pułkownika Sił Specjalnych.

225

 Z początku David Hudson zachowywał się sztywno. Mimo że starał się, jak tylko mógł, żeby tego nie robić. A potem wszystko było w porządku. Można z nim było porozmawiać o wielu sprawach. Był człowiekiem myślącym i wyjątkowo inteligentnym.  Wygląda na to, że kariera pułkownika Hudsona skończyła się po Wietnamie. Czy wie pan, dlaczego? Williamson wzruszył ramionami.  Zawsze mnie to zastanawiało. Mogę jedynie powiedzieć tyle, że David Hudson był zawsze bardzo szczerym człowiekiem.  Szczerym? Co pan ma na myśli, panie pułkowniku? - pytał ostroż-

nie Arch.  Chodzi mi o to, że potrafił przysparzać sobie wrogów. Wśród zbyt ważnych osób... Czuł się także straszliwie rozczarowany. Zgorzkniały -to będzie lepsze słowo. Zgorzkniały... pomyślał Carroll. Ciekawe jak bardzo? Patrzył w ciszy na pułkownika.  Traktowanie, z jakim spotkali się nasi żołnierze po powrocie z Wietnamu, bardzo go gniewało. Myślę, że pozbawiło go złudzeń, bardziej niż nas wszystkich. Uważał całą sprawę za hańbę. Winił za nią prezydenta Nixona. Pisał listy osobiście do niego, a także do szefa sztabu.  Tylko listy? Czy do tego ograniczały się jego protesty w sprawie weteranów? Szukam kogoś - myślał Arch - kto posunąłby się o wiele dalej niż pisanie listów. Każdy mógł usiąść i napisać list.  Nie. Wypowiadał się także publicznie.  Panie pułkowniku, wszystko, co może pan na ten temat powiedzieć, będzie dla mnie pomocne. Jestem w stanie słuchać pana nawet przez całą noc.  Zwracał uwagę na to, że Waszyngton od dawna łamał kolejne obietnice składane weteranom. Uważał to za zdradę. Lubił używać zwrotu: „żołnierzyki do dyspozycji". Sam pan rozumie, panie Carroll, że po czymś takim oficer może spodziewać się szybkiego przydziału do Timbuktu albo jakiejś jednostki rezerwy na pustyni. W ten sposób znalazł się także w kartotekach Pentagonu. Hudson był bardzo aktywnym działaczem radykalnych organizacji weteranów.  Czy mógłby pan teraz coś powiedzieć o jego szkoleniu dla Sił Specjalnych w Fort Bragg? - poprosił Arch. - Proszę, jeśli to tylko możliwe, dokładnie je opisać. W ten sposób przez prawie godzinę pułkownik Williamson cierpliwie przedstawiał Carrollowi obraz błyskotliwego, młodego oficera o niezmierzonej energii, utalentowanego i pełnego entuzjazmu wzorcowego żołnierza. Arch usłyszał raz jeszcze wiele komplementów, które znał już po lekturze teczki 211.

226

 Jednak to, co najbardziej utkwiło mi w pamięci na temat pułkownika Hudsona - mówił Williamson - to czas, w którym byłem jego przełożonym w Fort Bragg. Rozkazano nam przekraczać przy jego szkoleniu wszelkie granice. Doprowadzać go do ostateczności, do absolutnych krańców wytrzymałości fizycznej i psychicznej. No i robiliśmy to.  Czy system jego szkolenia był cięższy niż innych oficerów, którzy trafili do Fort Bragg?  O, bez wątpienia. Nieporównanie cięższy. Nikogo tak nie dręczyliśmy jak jego. Wykorzystywaliśmy jego pobyt w obozie jenieckim, żeby nauczyć go nienawidzić „nieprzyjaciół". Mieliśmy przekształcić go w człowieka pełnego nienawiści, szukającego zemsty. W mojej opinii stał się czymś w rodzaju bomby zegarowej.  Kto kazał panu to robić, pułkowniku? Kto wydał rozkaz postępowania w taki sposób z Davidem Hudsonem? Ktoś wyraźnie wybrał go do takiego szkolenia. Williamson przerwał. Nie spuszczał wzroku z twarzy Carrolla, ale widać było w nim nagłą zmianę. Z początku Arch nie zrozumiał, o co chodzi.  Myślę, że ma pan rację. Sądzę, że... hmm, po tych wszystkich latach... Obawiam się, że nie jestem w stanie powiedzieć panu, kto to był... Czy to nie zabawne? Pamiętam, że postępowaliśmy z nim niezwykle twardo. No i że Hudson do tego się nadawał. Z pewnością był człowiekiem o wyjątkowo silnym charakterze. Bardzo wytrzymałym. Miał serce nastolatka.  Ale, mówi pan, że jego szkolenie nie było typowe? Różniło się od

tego, jakiemu byli poddani inni?  Tak. Szkolenie Davida Hudsona w Fort Bragg wykraczało daleko poza granice zwykłego, które i tak było ciężkie.  Czy może pan opisać, jak wyglądało? Proszę wyobrazić sobie, że znajdujemy się w Fort Bragg. Co się teraz dzieje? Jak konkretnie przebiegał taki „trening"?  No cóż... Nie sądzę, żeby był pan sobie w stanie to wyobrazić, chyba żeby pan sam przez coś takiego przeszedł... Budziliśmy go o wpół do trzeciej w nocy. Męczyliśmy go ćwiczeniami fizycznymi do upadłego. Wywoływaliśmy koszmary za pomocą narkotyków. Przesłuchiwaliśmy go - robili to najlepsi specjaliści w armii. Wykorzystywaliśmy go gorzej niż konia roboczego, aż padał z wyczerpania o ósmej wieczorem. I znowu budziliśmy go o wpół do trzeciej. I dręczyliśmy jego ciało i psychikę. Każdy kolejny dzień był dwa razy cięższy od poprzedniego... Wszyscy wybrani na szkolenie w Fort Bragg byli najlepszymi z najlepszych. Hudson ukończył West Point, potem przeszedł przez ciężkie walki w Wietnamie, gdzie był znakomitym dowódcą... Wie pan, pułkownik Hudson

był także w Wietnamie zabójcą wojskowym. Był bardzo skuteczny; miał dobrą reputację. Słysząc wyraz „zabójca", Arch pomyślał, że zbliża się pomału do rozwiązania zagadki Zielonej Wstążki. Im więcej dowiadywał się o pułkowniku Hudsonie, tym dziwniejsza wydawała się jego postać. Okazuje się, że wzorcowy amerykański żołnierz był także zabójcą. Przed oczami Carrolla stanął obraz Hudsona, widzianego na fotografiach - jasna, a zarazem zdeterminowana twarz, krótka fryzura, uczciwość bijąca z oczu...  Co pan ma na myśli, panie pułkowniku? Co oznacza „dobra reputacja" w wypadku zabójcy wojskowego?  To znaczy, że nie zabijał dla przyjemności - jak było z większością tych najskuteczniejszych. To poważny problem, co zrobić z niektórymi z nich, kiedy opuszczą już armię. Gdyby generałowie zdecydowali, że należy zlikwidować na przykład Ho Szi Mina - kogoś bardzo ważnego, a jednocześnie zrobić to po cichu, prawdopodobnie wybrano by Davida Hudsona. Rozumie pan, on był jednym z „jasnowłosych".  Zdaje się, że pan sam trochę boi się Hudsona. Williamson uśmiechnął się w zamyśleniu, po czym zachichotał cicho, patrząc na własną pierś pełną odznaczeń.  Nie wiem co to strach. To niewłaściwe słowo. Bez wątpienia odczuwam jednak dla niego szacunek.  Dlaczego?  To jeden z najlepszych żołnierzy, jakich kiedykolwiek szkoliłem. Był bardzo wytrzymały fizycznie; miał wszystkie potrzebne umiejętności. Był silny, a jednocześnie niezwykle inteligentny. Znał walki wschodnie. I posiadał jeszcze jedną cechę. Poczucie godności.  To w takim razie, co się nie udało? Co stało się z pułkownikiem Hudsonem po zakończeniu wojny? Dlaczego w 1976 roku opuścił armię? Williamson potarł swoją potężną szczękę. - Tak jak powiedziałem, po pierwsze zaszkodził sobie swoim postępowaniem. Potrafił wygłaszać stanowcze opinie na każdy temat. Zdawało mu się także, że zna rozwiązania różnych kontrowersyjnych problemów armii. Niektórzy oficerowie z działu kadr mogli poczuć się urażeni tym, co sądził pułkownik Hudson o nich i ich działaniach. Drugą sprawą była utrata ręki. David Hudson miał przed sobą wielkie, naprawdę wielkie plany. Niech pan mi powie, o ilu jednorękich generałach pan słyszał? Arch zastanowił się przez chwilę, zanim odezwał się znowu. Mimo że Williamson mówił dużo i odpowiadał chyba szczerze na stawiane mu pytania, wydawało się, że coś jednak ukrywa. Carroll pamiętał to uczucie

227

ze swoich poprzednich wizyt w Pentagonie. Tak bywało w wojsku -

228

wszystko musiało być tajemnicą, dzieloną tylko pomiędzy tych, którzy razem przelewali krew, których łączyło braterstwo broni.  Panie pułkowniku, muszę zadać jeszcze kilka pytań, działając w imieniu naczelnego dowódcy, prezydenta USA. To znaczy, że muszę usłyszeć na nie pełne odpowiedzi.  W ten sposób przez cały czas odpowiadam, panie Carroll.  Panie pułkowniku, czy zna pan oficjalny powód odbycia przez Davida Hudsona szkolenia w Siłach Specjalnych w Fort Bragg? Dlaczego znalazł się w szkole imienia Kennedy'ego? Jeśli ta informacja była zawarta w którymś z pańskich rozkazów, lub choćby słyszał pan ją, proszę mi o tym powiedzieć. Pułkownik Williamson popatrzył na Archa, a potem na kapitana Hawkinsa. Wreszcie odezwał się, cichszym niż dotychczas głosem:  Nic takiego nie napisano nigdy w rozkazach. Tak jak panu powiedziałem, nie pamiętam, kto konkretnie wydawał bezpośrednie rozkazy dla nas. Nie wiem, dlaczego Hudson miał przejść przez to szkolenie, ale...  Ale co? Proszę mi powiedzieć, panie pułkowniku.  Na pierwszej odprawie dotyczącej Davida Hudsona powiedziano nam coś... Tylko powiedziano. Tak w ogóle, cała ta odprawa wydawała się zwykłym chrzanieniem, tak jak robi to CIA. Do czasu, kiedy rzeczywiście nie dostaliśmy w swoje ręce Hudsona... No więc... powiedzieli nam, że pułkownik David Hudson został specjalnie wybrany, żeby zostać amerykańskim superterrorystą. Miał być tak wyszkolony, żeby stać się kimś w rodzaju naszej własnej wersji Juana Carlosa. Arch napiął się teraz cały i pochylił na krześle do przodu.  To dlatego znalazł się w Fort Bragg? Z tego powodu dręczyliście go panowie bardziej niż innych?  Tego właśnie staraliśmy się go nauczyć. I muszę panu powiedzieć, panie Carroll, że Hudson stanowił wtedy prawdziwe zagrożenie. I nadal stanowi, jestem tego pewien. Gdyby zaistniała potrzeba zaplanowania jakiegoś zamachu terrorystycznego albo nawet dokonania z zimną krwią masowego morderstwa, nie byłby w tym gorszy od Juana Carlosa. Ani od tego szaleńca, Francois Monserrata... Armia Stanów Zjednoczonych wyszkoliła Hudsona tak, żeby był najlepszy na świecie i moim zdaniem, taki się stał. Być może dlatego nie byli go potem w stanie utrzymać w służbie podczas pokoju. Arch nic już nie mówił, bo po prostu nie był w stanie. Nie mógł uwierzyć, że amerykańska armia wyszkoliła po kryjomu własnego Carlosa i że być może teraz człowiek ten zaczął działać. W uszach Carrolla dzwoniły słowa Williamsona: „Gdyby zaistniała potrzeba zaplanowania jakiegoś zamachu terrorystycznego albo nawet dokonania z zimną krwią masowego morderstwa"... - Panie pułkowniku, czy według pańskiej opinii David Hudson może mieć coś wspólnego ze sprawą Zielonej Wstążki? Czy zdołałby zaplanować i przeprowadzić w sensie technicznym podobną operację? - Bez wątpienia. Ma do tego wszelkie potrzebne umiejętności. Williamson westchnął. - Powiem panu jednak jeszcze jedną rzecz o pułkowniku Davidzie Hudsonie. Kiedy go znałem, a myślę, że znałem go naprawdę dobrze, David Hudson kochał Stany Zjednoczone. Wielbił Amerykę. Bez dwóch zdań, był zdecydowanie prawdziwym patriotą. Kiedy, parę minut po dziesiątej wieczorem, Arch wyjeżdżał samochodem z ogromnego, niemal pustego parkingu Pentagonu, w jego głowie

229

kłębiły się najprzeróżniejsze myśli. Wreszcie dowiedział się czegoś sensownego. Sprawa Zielonej Wstążki zaczynała się wyjaśniać. Jechał w stronę hotelu Waszyngtona. Był wyczerpany, próbował ułożyć sobie w myśli wydarzenia tego długiego dnia. Piekły go zaczerwienione oczy. Po raz pierwszy jednak od chwili rozpoczęcia śledztwa czuł się bliski rozwiązania zagadki. Pułkownik David Hudson został wyszkolony tak, żeby byl naszą własną wersją Carlosa... Monserrata. David Hudson był patriotą. Czy był także i zdrajcą? Być może największym od czasu Benedicta Arnolda? Za samochodem Carrolla podążało niepostrzeżenie nieduże, niebieskie auto. Pojechało za nim wokół George Washington Parkway, a potem, nie przekraczając statecznej prędkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, skręciło jego śladem w aleję Konstytucji. Następnie, podczas nocy, wewnątrz i na zewnątrz hotelu Waszyngtona Archem Carrollem zajmowało się na zmianę aż ośmiu profesjonalistów. Obserwowali, czy przypadkiem nie wychodzi, czy nie spotyka się z kimś w hotelu, czy nie próbuje skontaktować się znowu z Samanthą Hawes albo pułkownikiem Durielem Williamsonem. W pokoju Archa, a także w jego telefonie założony był podsłuch. Drużyna obserwacyjna nagrała jedną rozmowę z zewnątrz.  Słucham, mówi Carroll.  Archer, tu Walter. Właśnie rozmawiałem z Mikiem Caruso. Powiedział, że pojechałeś do Waszyngtonu.  Jest tu tak samo dziwnie jak zwykle. Może tym razem nawet jeszcze dziwniej.  Mikę powiedział mi o twojej najnowszej teorii. Myślę, że jest niezła. Zastanawiam się tylko nad jednym. Dlaczego Phil Berger zniechęcał cię przedtem do pójścia śladem wietnamskich weteranów?

230  Ja też się nad tym głowię. Może myślał, że uda mu się coś ukryć. W każdym razie, uderzam tutaj w bolesne struny.  Lepiej uważaj. Phila Bergera i CIA nie tak łatwo wyprowadzić w pole. I Archer...  Tak, wiem. Będę relacjonował ci wszystko, czego się dowiedziałem.  Jeśli nie będziesz tego robić, może się nagle okazać, że wszyscy są przeciwko tobie. Mówię poważnie, Archer. Uważaj tam w Waszyngtonie. CarroU natomiast zadzwonił do domu w Riverdale i do Caitlin Dillon, na Manhattan. Późnym wieczorem zatelefonował także do Samanthy Hawes, do jej domu w Arlington. Wreszcie poszedł spać. Ale śledząca go drużyna czuwała.

33

Było wpół do drugiej w nocy. Na drugim piętrze Białego Domu panowała złudna cisza. Prezydent czuł się kompletnie wyczerpany, wręcz stary, pomimo że miał zaledwie czterdzieści dwa lata. Jego szyję pokrywała nieprzyjemna warstwa zimnego potu. Justin Kearney szedł historycznymi korytarzami, trzymając pod pachą tajne dokumenty. Plik papierów zdawał się palić go przez marynarkę i koszulę. Prawie każdy nowy prezydent, a także paru wybranych senatorów i najważniejszych członków Izby Reprezentantów uczyło się po przybyciu do stolicy ważnej lekcji amerykańskiej historii. Justin Kearney poznał ją w ciągu pierwszego miesiąca. Wynikało z niej, że pomimo olbrzymiego zasięgu amerykańskich wpływów i ogromnego bogactwa Stanów Zjednoczonych pojedynczy polityk znaczył niewiele, był za-

ledwie małym trybikiem w machinie całego systemu. Wolno mu było istnieć, był potrzebny, choć jednocześnie w wielu sprawach kłopotliwy. Wszyscy politycy, zajmujący obieralne stanowiska, łącznie z prezydentem, byli wprawdzie niechętnie tolerowani, jednak ostatecznie nie oni decydowali o wszystkim. Poprzednicy Kearneya: Reagan, Carter, Ford, Nixon, Johnson, Kennedy, wszyscy w taki czy inny sposób nauczyli się tej nieuniknionej lekcji. W końcu nawet potężny i pewny siebie sekretarz stanu Kissinger zdołał ją zaakceptować. Ponad czy też za plecami amerykańskiego rządu panował inny, wewnętrzny porządek. Było tak od dziesięcioleci. Wyznaczał on sens niemal wszystkiemu, co wydarzyło się w ciągu ostatnich czterdziestu lat - śmierci Kennedych, Wietnamu, afery Watergate, projektu „Gwiezdnych Wojen"...

232

Czekali na niego w sali zebrań Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Dwunastu mężczyzn znajdowało się tam już od pewnego czasu, pracując w nocy. Wydawali się jedną ze zwykłych komisji; pozdejmowali teraz marynarki, porozluźniali krawaty. Kiedy wszedł prezydent Stanów Zjednoczonych, wstali. Podnieśli się z miejsc z szacunku dla urzędu, z powodu szczytnych tradycji dla tego, co sami uważali za żywotny interes państwa. Czterdziesty pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych zajął miejsce u szczytu wypolerowanego, dębowego stołu. Przed nim leżały już przygotowane pióra i notatniki.  Czy zapoznał się pan z tymi materiałami, panie prezydencie? zapytał jeden z dwunastu mężczyzn.  Tak, właśnie je przeczytałem w swoim biurze - odpowiedział Kearney ponurym tonem. Jego wyrazista twarz pobladła. Położył przed sobą przyniesione dokumenty. Miały formę książki o objętości około stu sześćdziesięciu stron maszynopisu. Był to jedyny istniejący na świecie egzemplarz. Przypominał z wyglądu prospekt z ofertami jakiejś firmy. Na granatowej okładce wydrukowano pięknymi złotymi literami: „ZIELONA WSTĄŻKA. Dokument ścisłego zarachowania o najwyższym stopniu tajności". Na stronie tytułowej znajdowała się data: 16 maja. Prawie siedem miesięcy przed atakiem bombowym na nowojorską dzielnicę finansową.

\

34

Piątek zaczął się w Waszyngtonie deszczowym świtem. Ciemne chmury przetaczały się nad pozbawionym kolorów miastem. Od strony Marylandu dmuchał wściekły, zimowy wiatr. Arch Carroll czekał niecierpliwie od siódmej rano, siedząc w wypożyczonym samochodzie, zaparkowanym w tej chwili na waszyngtońskim przedmieściu McLean. Ciemna limuzyna była prawie niewidoczna wśród sosen rosnących gęsto przy Fort Myers Road. Oto praca detektywa - myślał Carroll, patrząc w pustkę. Najpierw się czeka, potem znowu czeka, i jeszcze raz czeka.

Skrócił sobie czas oczekiwania jedząc śniadanie w postaci pączków firmy Dunkin. Nie były one cieplejsze od blaszanego pudełka, w którym je kupił. Nie miały również w tej chwili żadnego określonego smaku. Arch pił także kawę o temperaturze pokojowej, smakowała mu jeszcze mniej niż pączki. Zaczął czytać książkę Trący Kidder, pod tytułem „Duch nowej maszyny". Przynajmniej to mu się podobało. Kilkakrotnie przyłapał się na tym, że myśli o pułkowniku Davidzie Hudsonie. Klasyczny wzorzec amerykańskiego chłopaka. Wyróżniony absolwent West Point... Zabójca z Wietnamu. Amerykański Juan Carlos. „Nasz" Francois Monserrat... Chciał zobaczyć się jak najprędzej z Hudsonem. Spotkać się z nim, sam na sam, twarzą w twarz. Może w ciasnym biurze wewnątrz ,,numeru 13", twierdzy Carrolla. Niech pan mi powie, pułkowniku Hudson, co pan wie o ataku bombowym na Wall Street? O skradzionych papierach wartościowych? Proszę mi powiedzieć, dlaczego wystąpił pan z armii, pułkowniku Hudson? Zastanawiał się, czego mógłby dowiedzieć się od kogoś takiego jak Hudson, który został wyszkolony, żeby stawić czoło przesłuchaniom. To by była prawdziwa bitwa, którą Carroll - był tego pewien - przegrałby. Około wpół do ósmej na drugim piętrze białej willi, stojącej po drugiej stronie drogi zapaliło się światło. Parę chwil później -w drugim oknie. To pewnie sypialnia i łazienka. Zaraz zacznie się przedstawienie u generała Thompsona. Niedługo światło zgasło na górze, a zapaliło się na parterze. Kuchnia? Zgasło także oświetlenie werandy. Po ósmej - Arch pomyślał, że to już przyzwoita godzina. Przeszedł po eleganckim chodniku z kamieni i zadzwonił do drzwi. Rozległ się łagodny odgłos, przypominający dźwięk jednego z dzwoneczków, jakie wieszano kiedyś przy wejściach do sklepów. Drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki, elegancki mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat. Miał na sobie spodnie od dresu, kapcie i popielaty, rozpinany sweter. Jego zwężająca się ku górze głowa pokryta była krótko przystrzyżonymi, siwymi włosami. Generał Lucas Thompson, były dowódca amerykańskich sił ewakuacyjnych w Wietnamie, miał prezencję człowieka szorstkiego przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. Sprawiał wrażenie, że jest ciągle zdolny sprostać najtrudniejszym sytuacjom, jakie mogą przydarzyć się podczas wojny. Jego szare oczy płonęły stanowczym, żywym blaskiem. - Dzień dobry, panie generale. Jestem Arch Carroll z DIA. Przepraszam, że niepokoję pana o tak wczesnej porze. Przyjechałem tu w związku ze sprawą Zielonej Wstążki. Generał spojrzał na niego podejrzliwie.  A o co chodzi, proszę pana? Już wstałem, ale jak sam pan powiedział, jest bardzo wcześnie.  Zadzwoniłbym wczoraj wieczorem i zapowiedział, że przyjdę, ale kiedy wychodziłem z Pentagonu było już bardzo późno. Pomyślałem sobie, że zrobię jeszcze gorsze wrażenie niż teraz. Wyraz podejrzenia zniknął z twarzy Thompsona. Zdawało się, że uspokoiła go wzmianka o Pentagonie; na twarzy generała pojawił się znak, że rozpoznał Archa.  Och, rzeczywiście. Arch Carroll. Czytałem o panu.  Panie generale, mam do pana tylko kilka pytań. Chodzi o okres, kiedy był pan dowódcą w Wietnamie. Nie zajmie to w sumie więcej niż, powiedzmy, dwadzieścia minut.  To oznacza z godzinę - ocenił uśmiechając się półgębkiem Thompson. - Proszę wejść. Mam czas. Ostatnio mam całą masę czasu, panie Carroll. - Mówił tonem żołnierskiego emeryta, któremu pozostało już tylko napisanie wspomnień. W jego głosie słychać było frustrację, znudzenie, brak poczucia celu.

237

Generał poprowadził Archa przez elegancką jadalnię do jeszcze wspanialszej biblioteki. Biały kominek osłonięty był mosiężnym ekranem. Wokół ścian stały wysokie dębowe regały z książkami. Podwójne okno w wykuszu wychodziło na kryty basen i taras. 238 Thompson usiadł w wygodnym fotelu i powiedział: - Zszedłem już na dalszy plan, a niektórym wypadłem nawet z pamięci. Od czasu, kiedy przeszedłem na emeryturę, miałem tu bardzo niewielu oficjalnych gości. Przychodzą za to moje dwie wnuczki, które uwielbiają ciasta i krówki, jakie robi ich babcia. Generał potrząsnął głową i uśmiechnął się ciepło. Arch słyszał, że w Wietnamie Thompson był bardzo surowym, dbającym o dyscyplinę dowódcą. Teraz wyglądał jak zwykły dziadek, czekający aż dzieci i wnuki zechcą kolejny raz zrobić sobie z nim uśmiechnięte zdjęcie. - Szukam, a sprawia mi to wiele trudności, wszelkich sensownych informacji na temat niejakiego pułkownika Davida Hudsona - oznajmił Arch. - Hudson znajdował się pod pana dowództwem w Sajgonie, prawda? Generał skinął głową.  Tak, pułkownik Hudson służył pod moimi rozkazami przez jakieś piętnaście miesięcy, jeśli pamięć mnie nie myli.  Pańska pamięć zgadza się dokładnie z moimi danymi - odparł uśmiechając się Carroll. - Czy mógłby pan opowiedzieć mi o Hudsonie?  Hmm; nie wiem, co chciałby pan usłyszeć. Bo można powiedzieć dużo. David Hudson był bardzo zdyscyplinowanym oficerem i świetnym dowódcą. Cieszył się prawdziwą charyzmą pośród swoich żołnierzy. Kiedy go poznałem, kierował specjalną grupą uderzeniową. Był także wyszkolony do eliminowania, czyli likwidowania niewygodnych ludzi. Prał brudy, to znaczy eliminował wojennych spekulantów, szpiegów. Zdrajców.  Dlaczego został wybrany na wojskowego zabójcę?  Och, myślę, że odpowiedź na to pytanie jest prosta. Wybrali go, ponieważ nie lubił zabijać. Nie był szaleńcem, rozumie pan. Myślę, że jego filozofia była mniej więcej taka: jeśli raz podjęło się decyzję walki na wojnie, to należy walczyć. Wszystkimi dostępnymi środkami. Tak się składa, że sam wyznaję tę filozofię. Przez jeszcze pół godziny generał Lucas Thompson opowiadał Carrollowi o Davidzie Hudsonie. Wyrażał się o nim w bardzo pochlebnych słowach, oceniał wysoko jego zdolności taktyczne, umiejętności dowódcze, a już szczególnie odwagę. Arch znowu miał niemiłe uczucie, że ściga prawdziwego amerykańskiego bohatera. To nie miało żadnego sensu. Teraz generał zaczął się odrobinę powtarzać. Zdawało się, że zaczyna nabierać charakterycznej dla staruszków skłonności do snucia długich opowieści o minionych dniach. Było to trochę smutne. Carrollowi przypomniał się nagle ojciec, kiedy przeszedł na emeryturę ze służby w policji. Umarł po dziewięciu miesiącach na atak serca, a może po prostu z nudy. Tyle tylko, że Arch nie wierzył ani przez chwilę w to, co Thompson mówił, a zwłaszcza wyczuwał nieszczerość w zachowaniu się generała. Carroll sprawdził to dokładnie. Do domu generała w McLean przyjeżdżali ciągle oficjalni goście, najwyżsi rangą oficerowie z Pentagonu, nawet ludzie z Białego Domu. Lucas Thompson nadal był wpływowym doradcą Rady Bezpieczeństwa Narodowego.  Jest jeszcze parę rzeczy, które mnie niepokoją, panie generale.  Proszę więc pytać.  Na początek: dlaczego nikt nie jest w stanie mi powiedzieć, gdzie znajduje się pułkownik Hudson w tej chwili? Po drugie: czemu ani jedna osoba nie umie wytłumaczyć tajemniczych okoliczności, w których prze-

239

stał nagle służyć w armii w połowie lat siedemdziesiątych? Po trzecie: panie generale, dlaczego ktoś zajął się jego kartotekami w Pentagonie i w centrali FBI, zanim zdołałem je zobaczyć?  Panie Carroll, sądząc po tonie pańskiego głosu, obawiam się, czy nie zaczyna pan przypadkiem tracić kontroli nad sobą - odezwał się Thompson spokojnym, opanowanym głosem.  Tak, być może, czasami mi się to zdarza. Po czwarte: to ostatnia rzecz, która mnie niepokoi, właściwie nawet przeraża, dlaczego mnie śledzono, kiedy wyjechałem wczoraj wieczorem z Pentagonu? Czemu śledzono mnie także i w drodze tutaj? Na czyj rozkaz? Co się u diabła dzieje w Waszyngtonie? Jasne, gładko ogolone policzki Thompsona zaczerwieniły się.  Panie Carroll, myślę, że będzie lepiej, jeżeli pan stąd wyjdzie. Tak będzie lepiej dla wszystkich zainteresowanych.  Wie pan, że może i ma pan rację. Siedząc tu dłużej traciłbym tylko czas. Generale Thompson, zdaje mi się, że pan wie nieporównanie więcej o pułkowniku Hudsonie. Tak uważam. Generał uśmiechnął się nieznacznie i odparł: - Na tym właśnie polega piękno tego kraju: jest wolny. Może pan sobie myśleć, co się panu żywnie podoba. A teraz, pozwoli pan, że odprowadzę pana do drzwi.

35 Manhattan Był poranek osiemnastego grudnia. Pułkownik David Hudson czuł się chyba najbardziej zakłopotany swoim stanem od wielu lat. Nerwowo przyciskał do siebie Billie Bogan ręką. Prowadził dziewczynę protekcjonalnie wzdłuż Piątej Alei pośród strumienia nadchodzących z przeciwka ludzi. Nie chciał teraz myśleć o Zielonej Wstążce, przynajmniej przez najbliższych kilka godzin. Tego ranka uczucie skrępowania było mu wręcz wyjątkowo niepotrzebne. Stanowili w tej chwili z Billie wprost uderzająco piękną parę. Ich wyraziste postaci zdawały się odcinać od szarych ludzi idących ulicą. Billie Bogan przyglądała mu się kątem oka. Był taki poważny, pracowicie odnajdywał właściwą drogę wśród tłumu. Czuła w sobie dziwną, narastającą fascynację. Było jasne, że coś do niej czuł i to powodowało, że i on pociągał ją coraz bardziej. Pozwalała mu na to. Postępowali tak przed siebie, czekając, co będzie dalej. Dokąd zmierzali? — Czy jesteś jednym z tych świątecznych kochanków? - zapytała. - Och, to zależy, w którym roku. W tym sezonie wszystko ekscytuje mnie jakoś bardziej. Mam ochotę pochłonąć wszelkie widoki - zieleń choinek, kolory ozdób, błysk sklepowych wystaw, świętych Mikołajów, kościoły, muzykę...  Wyglądasz na człowieka, który zawsze idzie na całość - dokuczyła mu.  Albo wcale nie zaczyna. Popatrz tylko! Co za niesamowita scena! Hudson wydał nagle okrzyk radości i uśmiechnął się szeroko. To nie było do niego podobne, a przynajmniej Billie nie widziała u niego do tej pory takiego zachowania. Zbliżyli się do ogromnej, błyszczącej ekstrawaganckimi ozdobami

choinki przed Centrum Rockefellera. Zgromadzony tłum - głównie pary w wieku studenckim - patrzył z góry na ślizgawkę i znajdującą się przy

241

niej restaurację. W dole stał chłopięcy chór w strojach przypominających sutanny i komże i śpiewał najpiękniejsze kolędy. Myśli pułkownika Hudsona wreszcie uległy spowolnieniu, uspokoił się. Było mu teraz dobrze; rzadko znajdował się w takim stanie, warto się więc nim porozkoszować. Od czasu do czasu odczuwał ukłucie winy spowodowane myślami o jego misji; rozumiał jednak, że chwile wolne od napięcia także mogą okazać się wartościowe. - Czy tęskisz za rodziną, za domem? - spytał. - Nie będzie cię w Anglii podczas świąt. Pomimo tłumu, czuli się tak, jakby byli sami.  Tęsknię za poszczególnymi drobiazgami z przeszłości. Tym co wspaniałe w mojej siostrze albo matce. Ale nie, nie żałuję, że nie jestem w domu. Życie w środkowej Anglii... Wszyscy nieco inteligentniejsi młodzi ludzie chcą uciec z Birmingham. Ci, którzy pozostają pracują w British Steel albo centrum wystawowym. Dziewczyna, kiedy wyjdzie za mąż siedzi w domu z dziećmi. Ogląda poranne dzienniki w telewizji. Tyje; jej umysł przestaje się rozwijać. Po kilku latach nikt już nie jest sobie w stanie wyobrazić, że któraś z tych wszystkich kobiet była niedawno ładną, młodą dziewczyną. Ludzie po czterdziestce wyglądają tak, jakby nigdy w życiu nie byli młodzi.  A więc uciekłaś? Do Londynu? Paryża?  Pojechałam do Londynu, kiedy skończyłam osiemnaście lat. Moje spojrzenie na świat było jeszcze wtedy niedojrzałe, że tak powiem: nie oszlifowane. I wyglądałam inaczej. Chciałam zostać aktorką albo modelką, kimkolwiek, żeby tylko nie wracać do Birmingham. Już nigdy. Billie uśmiechnęła się czarująco.  Popełniłam w Londynie kilka drobnych błędów - powiedziała, drwiąc sama z siebie.  A potem?  Później, chyba po pięciu latach, zdecydowałam się pojechać do Nowego Jorku albo do Paryża. I tak dotrwałam do dzisiaj. Mam nadzieję, że uda mi się wreszcie zostać modelką. Robię sobie teraz prospekt reklamowy, z którym chcę iść do redakcji gazet i czasopism. Wiem, że jestem atrakcyjna, przynajmniej fizycznie. Przez większą część czasu mówiła ze spuszczonym wzrokiem, nieśmiało; bała się podnieść oczy na Davida. Jej twarz zaczerwieniła się stopniowo. - Ja też popełniłem parę małych błędów. Tylko kilka - powiedział ze śmiechem Hudson. Tyle skrywanych od długiego czasu uczuć uwolniło się w nim wreszcie. Od tak dawna nie pozwalał sobie na coś podobnego. Billie znowu zaczęła się śmiać. - Ech, precz z przeszłością! - oznajmiła. Jej oczy były jednak przepełnione ironią, trochę smutne, zaczerwienione w kącikach. Obojgu skończył się jednocześnie zapas słów. Chwila wydała się prawdziwie wzruszająca.

242

Wtedy Billie spojrzała znowu na Davida. Przemówiła najłagodniej na świecie, muskając ciepłym oddechem jego ucho: - Proszę cię, pocałuj mnie, Davidzie. To co powiedziałam może nie brzmi zbyt dramatycznie... ale nie mówiłam o tym szczerze nikomu, odkąd miałam szesnaście czy siedemnaście lat. I tak, David Hudson i Billie Bogan zaczęli się całować w cieniu wielkiej choinki; a wokół nich rozbrzmiewała słodka, bożonarodzeniowa muzyka. W tej chwili pułkownik David Hudson zdołał zapomnieć o wszystkich swoich planach. O czymś, co było tak bardzo potrzebne. O zemście na korzyść wybranych.

O sprawiedliwości dziejowej.

36

Caitlin Dillon spieszyła się do sali konferencyjnej czyli „numeru 13". Minęła robotników, naprawiających pęknięcia tynku na ścianach. Na końcu holu widać było trzy sprzątaczki idące z wiadrami. Caitlin pomyślała, że bardzo tęskni za Carrollem, który miał właśnie wrócić z Waszyngtonu. Dzwonił do niej, ale mówił pełnym napięcia głosem, tak, jak gdyby bał się powiedzieć jej co*kolwiek przez telefon. Weszła do sali, mijając pilnujących policjantów i żołnierzy. Po korytarzach rozeszła się już wieść, że w sprawie Zielonej Wstążki nastąpił zasadniczy przełom. Nareszcie coś było wiadomo. Przed niespokojną publicznością stanął w dramatycznej pozie Walter Trentkamp. Był napięty. Na jego twarzy błyszczały strużki potu, a kołnierzyk koszuli wilgotniałmu. Caitlin nie widziała jeszcze szefa FBI tak niespokojnego. Trentkamp odchrząknął. Scena przypominała Caitlin nadzwyczajne konferencje prasowe zwoływane w Waszyngtonie ze szczególnie ważnych powodów. - Z pewnością słyszeli państwo, że śledztwo w sprawie Zielonej Wstążki wkroczyło w nową, obiecującą fazę... Stało się tak dzięki niezmordowanemu wysiłkowi kapitana Francisa Nicolo i sierżanta Rizza z oddziału balistyki nowojorskiej policji. Nicolo, zwany również „brylantynowym Frankiem", i Joe Rizzo podnieśli się z miejsc i ukłonili nieznacznie. - Ci dwaj panowie pracowali bez chwili wytchnienia od momentu ataku bombowego czwartego grudnia. W końcu ich praca uwieńczona została sukcesem. Rozległ się szmer zadowolenia, tu i ówdzie próbowano klaskać. Nicolo i Rizzo zaczęli przestępować z nogi na nogę, jak mali chłopcy w czasie uroczystego apelu. - Sierżancie - powiedział Trentkamp. - Proszę, niech pan podejdzie. Rizzo niezdarnie ruszył naprzód i powiesił na metalowym stojaku napę. Policyjny grafik naszkicował na niej najważniejsze budynki dziel-

244

nicy finansowej. Te, w których podłożono bomby oznaczono jaskrawoczerwonym kolorem. Wokół każdego z uszkodzonych obszarów narysowano także fioletowy pierścień. Caitlin zwróciła uwagę, że fioletowe kółka zaznaczone były w najrozmaitszych punktach na różnych piętrach czternastu wieżowców. Rizzo zaczął objaśniać: - We wszystkich zaznaczonych na czerwono budynkach wybuchły bomby czwartego grudnia, około osiemnastej trzydzieści. Z całą pewnością zostały one odpalone za pomocą sygnału radiowego. Mógł on zostać wysłany z odległości nawet trzynastu czy szesnastu kilometrów. Sierżant przerwał, wytarł nos w dużą białą chusteczkę i ciągnął dalej:  Fioletowe pierścienie oznaczają miejsca, gdzie nastąpiły eksplozje. Ładunki znajdowały się zatem tutaj, tutaj, tutaj, i tak dalej.  Jak państwo widzą, materiał wybuchowy podłożono na różnych piętrach czternastu budynków. Przy Broad Street 22 - na drugim piętrze. W Manufacturers Hanover - na piętnastym. I tak dalej. Widać to jak na dłoni. - Rizzo rozejrzał się po sali, jak gdyby szukał kogoś, kto się nic zgadza.  Nie można wskazać tu żadnego określonego porządku. A przynajmniej, tak nam się do tej pory wydawało. Jednak wczoraj wieczorem

odnaleźliśmy brakujące ogniwo. Proszę spojrzeć! Każdy z zaznaczonych obszarów, we wszystkich budynkach, zawiera pokój do przechowywania przesyłek. Miejsce, gdzie trzymano pocztę. Nie zwróciliśmy na to dotąd uwagi, ponieważ pomieszczenia te różnią się znacznie od siebie i znajdują się na dowolnych piętrach. Niektóre z budynków mają podobne pokoje nawet na każdym piętrze. Czy rozumiecie państwo, do czego zmierzam? Sierżant Rizzo przerwał dla większego efektu i po krótkiej przerwie mówił dalej: - Proszę państwa, bomby zostały po prostu przyniesione. Najprawdopodobniej przez zwykłego posłańca, obsługującego regularnie te miejsca, tak że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Rizzo rozejrzał się jeszcze raz. Na sali zapadła nagła cisza. - Okolice Wall Street obsługuje ponad dwieście firm zatrudniających posłańców. Jimmy Split, Speedo, Fireball, Bullet - to kilka z największych. Sami państwo je znacie. Jest prawdopodobne, że co najmniej jedna z nich, a może i kilka, pośredniczyło w dostarczeniu na miejsce bomb czwartego grudnia! Rizzo znowu pozwolił sobie na chwilę oddechu. - To oznacza, że wkrótce jakiś wystrychnięty na dudka posłaniec pomoże nam rozwiązać zagadkę. Dzisiaj ruszamy na ulice. Zadbamy o niego! Caitlin zobaczyła, jak sala ożywia się. Zgromadzeni ludzie doznali nagle ogromnego przypływu energii. Nareszcie coś, po tylu dniach walenia głową o mur, prowadzenia zupełnie bezskutecznego śledztwa. Pani Dillon niemal nie została przewrócona przez detektywów i zwykłych policjantów, którzy rzucili się ku drzwiom. Firma zatrudniająca posłańców. Caitlin poczuła lekki dreszcz. Posłańców?... Odwróciła się na pięcie i wyszła z sali, kierując się do swojego biura. Coś jej się przypomniało. Zaczęła biec korytarzem. Arch Carroll był pewien, że go śledzą. Ciemny samochód jechał za jego taksówką od lotniska imienia Kennedy'ego aż do dzielnicy finansowej. Kiedy wysiadł przy „Wall Street 13", samochód minął go i odjechał. Carroll nie mógł zobaczyć twarzy siedzących w środku; widział tylko ich sylwetki - dwóch czy trzech mężczyzn, skupionych jeden przy drugim. Po co go śledzili? Kto ich wysłał? Kto śledził śledzącego? Arch wszedł do budynku i poszedł do biura Caitlin. Czuł ogromną potrzebę porozmawiania z nią; z kimkolwiek, komu mógłby ufać. Caitlin podniosła się zza biurka, gdzie oglądała wydruk listy weteranów Wietnamu, jaki sporządzili wcześniej. Przytuliła się do Archa, a on nie chciał jej puścić. Wtulili się w siebie mocno i zaczęli całować tak niecierpliwie jak nigdy dotąd. W końcu, Caitlin uwolniła się.  Jak było w Waszyngtonie? - zapytała.  Ciekawie. Bardzo ciekawie - odparł Carroll. Opowiedział jej o aktach FBI dotyczących Davida Hudsona i o wizycie u generała Thompsona. Caitlin obwieściła mu rewelacje sierżanta Rizzo, po czym pokazała palcem na wydruk, który przeglądała.  Być może to tylko zbieg okoliczności. Ale na tej liście weteranów ekspertów od materiałów wybuchowych znajduje się człowiek, który pracuje jako taksówkarz i posłaniec. Mieszka w Nowym Jorku.  A jak się nazywa? - spytał Arch.  Michael Demunn. W dodatku był w Wietnamie podwładnym pułkownika Davida Hudsona.

245

- Czy jest tam napisane, jak nazywa się firma? Caitlin zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie, ale sprawdzenie tego nie powinno być trudne. Spróbujmy. Carroll czekał, a Caitlin wykonała w tym czasie kilka rozmów telefonicznych. Arch wyjął z kieszeni płaszcza przeznaczony na śledztwo notes i zaczął przeglądać zapiski dotyczące sprawy Zielonej Wstążki. Notes był teraz podzielony na kilka części:

246

Przesłuchania. Dowody rzeczowe. Podejrzani. Inne. i L»avid Hudson... organizator całości? West Point, 1966. Siły Specjalne. Rangersi. Złoty chłopak. Prawdziwy Amerykanin... Fort Bragg. Szkoła Sił Specjalnych im. Kennedy'ego. Okrutne próby wytrzymałości na stres. Eksperymenty z narkotykami. Do czego go przygotowywali ? Specjalne szkolenie terrorystyczne. Na czyje rozkazy? Gdzie zaczynał się łańcuch wydających polecenia? Arch zatrzasnął wreszcie bezradnie notes. Przyglądał się w milczeniu Caitlin, stojącej w tej chwili do niego plecami. Oparła ciężar ciała na jednej nodze, przewód telefonu owinął się wokół jej talii. Co ja takiego wiem, z czego nie zdaję sobie sprawy, że wiem? - Arch zadał sobie w myśli dziwne pytanie. Znowu zaczął roztrząsać sprawę. Waszyngton. Co tam się działo? Generał Lucas Thompson... Dobrotliwy, siwowłosy kłamca. Teraz ktoś mnie śledzi... Po co? Na czyj rozkaz? Zobaczył, że Caitlin odkłada słuchawkę. - „Vets Cabs and Messengers" - wymieniła z zadowoleniem nazwę firmy. Ich garaż znajduje się w West Village. Carroll wstał.  Zadzwoń do Philipa Bergera. A potem, gdybyś jeszcze mogła zawiadomić Waltera Trentkampa. Powiedz im, żeby zebrali ludzi i spotkali się ze mną koło...  Jeszcze coś, Arch - przerwała Caitlin. Zamilkła na moment.  David Hudson też tam pracuje. Od ponad roku. Zdaje się, że wreszcie odnaleźliśmy pułkownika Hudsona. I Zieloną Wstążkę.

37

Zaraz po północy, 19 grudnia, pułkownik David Hudson wygłosił pełne emocji przemówienie do dwudziestu czterech weteranów zebranych w garażu przy ulicy Jane. - To była długa, a zarazem szczególnie ciężka misja dla każdego z was — mówił. - Zdaję sobie z tego sprawę. Ale we wszystkich jej fazach robiliście dokładnie to, co należało... Chylę przed wami czoło. Przerwał i rozejrzał się po wpatrzonych w niego twarzach. - Ponieważ zbliżamy się już do ostatniej fazy Zielonej Wstążki, chciałbym podkreślić jedną rzecz: nie chcę, żeby ktokolwiek podejmował niepotrzebne ryzyko. Zrozumieliście? Nie nadstawiajcie niepotrzebnie tyłków. Naszym zasadniczym celem jest od tej pory zero zabitych podczas akcji. Przerwał znowu. Kiedy odezwał się ponownie, w jego głosie słychać było niezwykłe poruszenie. - To będzie nasze ostatnie wspólne zadanie. Dziękuję wam raz jeszcze. Pozdrawiam was wszystkich żołnierskim salutem. Od tej chwili Zielona Wstążka miała stać się czymś w rodzaju dobrze przeprowadzonej akcji frontowej. Każdy szczegół został dokładnie opracowany.

Brudne drzwi garażu Vetsów otworzyły się z metalicznym zgrzytem. Ciemność przebiły światła samochodowych reflektorów. Harold Freedman, czyli Vets 5, wybiegł z budynku. Rozejrzał się po Jane Street, a potem zaczął wydawać szczekliwym głosem rozkazy, jak sierżant, którym kiedyś był. Minęło właśnie wpół do pierwszej w nocy. Jeśli ktokolwiek z mieszkańców West Village zobaczył trzy wojskowe ciężarówki wyjeżdżające z garażu, nie zwrócił na to specjalnej uwagi. Po chwili ciężarówki skręciły w ulicę Zachodnią.

248

Pułkownik Hudson siedział na miejscu pasażera w pierwszej z ciężarówek. Przez cały czas znajdował się w radiotelefonicznym kontakcie z pozostałymi dwiema... Dokonywali prawidłowego pod każdym względem manewru polowego. Weterani wkraczali znów stopniowo do otwartej walki. Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo mu tego brakowało. Nawet sam Hudson zapomniał już o niezwykłej jasności umysłu, jaka opanowywała go przed ważną bitwą. Żadne przeżycie nie mogło się dla niego równać z walką. - Tu Vets 1. Tu Vets 1. Jedźcie za nami prosto ulicą Zachodnią do wjazdu w tunel Holland. Będziemy ściśle przestrzegać miejskich ograniczeń prędkości dla pojazdów wojskowych. Zatem spokojnie, na czas jazdy można się zrelaksować. Odbiór. Po dwóch godzinach pierwsza z ciężarówek zatrzymała się przy budce wartowniczej, stojącej pięćdziesiąt metrów od drogi nr 35 w New Jersey. Nad drewnianą budką umieszczona była tablica z napisem: „FORT MONMOUTH, TEREN US ARMY". Stojący na warcie szeregowiec był bliski zapadnięcia w sen. Jego oczy, za okularami w rogowej oprawie, były załzawione. Podszedł do szoferki zabawnym, zaspanym krokiem. - Proszę o dokumenty, sir - powiedział, po czym odchrząknął. Miał śmieszny, wysoki glos; Hudson pomyślał, że ten żołnierz nie może mieć wiele więcej niż osiemnaście lat. Tak samo było w Wietnamie; tak działo się od tysięcy lat; we wszystkich okrutnych wojnach walczyli niewinni chłopcy. Hudson podał w milczeniu dwie plastikowe karty. Figurował na nich jako pułkownik Roger McAfee z Sześćdziesiątej Ósmej Ulicznej Pancernej, z Manhattanu. Cała „inspekcja" przeprowadzana była właściwie tylko pro forma. Wartownik rzucił im standardowy tekst:  Możecie panowie jechać. Proszę przestrzegać zasad ruchu i postoju obowiązujących w Fort Monmouth. Czy te ciężarówki z tyłu przyjechały razem z panem?  Tak, jesteśmy razem. Przyjechaliśmy po zapasy. Broń strzelecką i amunicję na weekendowe ćwiczenia polowe. Przeznaczono też dla nas dwa śmigłowce. Mamy się spotkać z kapitanem Harveyem i on zna szczegóły.  W takim razie proszę jechać, sir. Młody wartownik cofnął się. Pomachał przejeżdżającym żołnierzom rezerwy. - Tu Vets 1. Tu Vets 1 - odezwał się do radiotelefonu Hudson, kiedy tylko minęli bramę. - W tej chwili od momentu zakończenia operacji Zielona Wstążka dzieli nas zaledwie niecałe dwanaście godzin. Każdy z nas musi zachowywać najwyższą uwagę. Jesteśmy już prawie u celu, panowie. Nareszcie prawie w domu. Bez odbioru.

Garaż „Vets and Messengers" przy ulicy Jane nie był miejscem, które mogłoby przyciągnąć czyj ąkolwiek uwagę ani tym bardziej wzbudzić podejrzenia. Znajdował się pomiędzy nieciekawymi budynkami West Village; jego duże, metalowe drzwi były zardzewiałe, poplamione olejem i pozbawione koloru.

249

Opuszczona uliczka została po cichu zamknięta z obu stron. Wokół garażu zatrzymały się samochody policyjne. Carroll naliczył ich aż siedmnaście. Za ciemniejącym budyneczkiem stacji benzynowej Shella Arch widział nie oznakowane samochody FBI i ze trzydziestu uzbrojonych po zęby agentów. Wszyscy wpatrywali sie zapamiętale w garaż, co w FBI uchodziło za profesjonalizm. Policjanci i agenci FBI mieli przy sobie karabiny maszynowe M-16, strzelby kalibru 12 mm i rewolwery magnum kaliber 9. Jeszcze nigdy w życiu Carroll nie widział tak uzbrojonych ani tak licznych sił policyjnych. Oparł się o własny samochód, obserwując stalowe wrota i wygiętą, wyblakłą tablicę z napisem VETS CABS AND MESSENGERS. Niecierpliwie stukał palcami w maskę samochodu. Coś tu nie grało. Bez wątpienia, coś było nie tak. Spojrzał w kierunku stacji Shella. Chłopcy z FBI stali nieruchom*o, czekając na sygnał, który rzuci ich do akcji. Obok Archa stał Walter Trentkamp. Carroll informował go o wszystkim. Teraz wuj Walter znajdował się razem z nim w tym niebezpiecznym kotle. Arch wyjął swojego browninga. Obrócił go w ręku, niczym kowboj. Pomyślał, że to dziwne, ale jakiś wewnętrzny głos każe mu bardzo uważać. Bardzo. Do tej pory nie był znowu aż tak ostrożny - dlaczego więc miałby stać się taki teraz? Nagle przyszło mu do głowy, że wie, dlaczego. - Archer - odezwał się Trentkamp, stukając go w ramię. Cichą ulicą nadjeżdżała czarna limuzyna. Ze środka wysiadł komisarz Michael Kane. Szef policji, który miał niewielkie doświadczenie w pracy na ulicach - był w istocie lepszym politykiem niż policjantem - trzymał w ręku błyszczący megafon. Robił to tak niezdarnie, jakby nigdy nie zetknął się z podobnym urządzeniem. - O Boże, nie... -mruknął Arch. Wszerz i wzdłuż ulicy rozległ się głos komisarza Kane'a: - Uwaga... Mówi komisarz policji Kane... Macie jedną minutę na wyjście z garażu „Vets and Messengers". Za sześćdziesiąt sekund otwieramy ogień. Oczy Archa przesunęły się po ceglanej ścianie garażu. Carroll był napięty; spocił się cały. Powoli podniósł pistolet w pozycję strzelecką. Z garażu nie dobiegł do nich żaden odgłos.

250

Coś bez wątpienia było nie w porządku. - Macie dwadzieścia pięć sekund... Wychodźcie... Trentkamp pochylił się. Jedną z rzeczy, za które Carroll go cenił było to, że pomimo zajmowanego stanowiska Walter pozostał na zawsze ulicznym gliną. Czuł potrzebę osobistego uczestniczenia w akcji. - Myślisz, że to pomyłka? Że otoczyliśmy niewłaściwych ludzi, nie tę firmę? Coś tutaj nie gra, Arch. Carroll nie odzywał się. Patrzył i myślał.  Dwadzieścia sekund...  Chodź, Walterze... Chodź ze mną. Nagle Arch ruszył naprzód. Trentkamp, wprawdzie niechętnie, podążył za nim. Zbliżyli się do drzwi garażu. Komisarz przestał odliczać. Nagle wokół zaroiło się od policjantów i agentów FBI. Wszyscy zaczęli przepychać się przez półotwartą bramę i wbiegli do pogrążonego w ciemności budynku. Wreszcie ktoś zapalił światło. Oczom policjantów ukazał się zwykły, zapuszczony, wielki garaż. Carroll zamarł, ściskając w ręku browninga. Czuł zapach benzyny i olejów; woń charakterystyczną dla starych, wysłużonych samochodów. Na betonowej podłodze widniały tłuste, czarne plamy. Wokół leżały narzędzia. I nic więcej.

Nie było ani jednego pojazdu. Nie było ludzi, żadnych weteranów Wietnamu. Pułkownik David Hudson nie ukazał się niczyim oczom. Arch i Walter Trentkamp zaczęli przechadzać się po budynku, trzymając cały czas broń w pogotowiu. Wpadali wyćwiczonymi ruchami do wszystkich bocznych pomieszczeń. Wreszcie weszli po wąskich, krętych schodach na piętro. Wtedy ją zobaczyli. Została uczepiona do brudnej ściany. Kpiła z nich wszystkich. Na gołej ścianie wisiał kawałek zielonej wstążki. Nie można jej było nie zauważyć. Zielona Wstążka zniknęła z garażu przy Jane Street. Znowu wyprzedziła ścigających ją ludzi o jeden ruch. Caitlin Dillon niosła skórzaną aktówkę pełną notatek. Szła pogrążonym w mroku korytarzem budynku mieszkalnego na Upper West Side. Drzwi do apartamentu 12B były na wpół otwarte. Czekał w nich Anton Birnbaum. Caitlin zastanawiała się, dlaczego zadzwonił, żeby przyszła tak późno w nocy. Przeszli do biblioteki Antona. Pomieszczenie wypełnione było pod sufit starymi książkami i czasopismami. - Dziękuję, że tak szybko przyjechałaś -powitał ją Birnbaum. Wydawało się, że jej widok przyniósł mu ogromną ulgę. - Napijesz się kawy? Herbaty? Ostatnio jem i piję same niezdrowe rzeczy. - Pokazał na zmatowiały ekspres do kawy, stojący koło płonącego kominka. Caitlin zaprzeczyła ruchem głowy. Usiadła na antycznej kanapie i zapaliła papierosa marki Du Maurier, podczas gdy stary finansista nalał sobie pół filiżanki kawy. Jego dłonie lekko drżały. W pokoju panował nieład, wszędzie leżały różne papiery. Widać było, że Anton gorączkowo nad czymś pracuje. - Pozwól, że zacznę od zabójstwa prezydenta Kennedy'ego w Dallas... Jak wszyscy wiemy, prawdopodobnie zlecił je ktoś wysoko postawiony. Caitlin zgniotła papierosa. Birnbaum był wyraźnie podekscytowany.  Potem nadeszła afera Watergate, w 1972. Myślę, a właściwie jestem całkowicie przekonany, że pozwolono jej wybuchnąć po to, żeby usunąć Nixona ze stanowiska. Tak wygląda historia Stanów Zjednoczonych, moja droga. - Trzymana przez Antona filiżanka drżała lekko na spodeczku. - Oba te wydarzenia zostały dokładnie zaplanowane. Ich autorzy to elitarna grupa, działająca zarówno wewnątrz amerykańskiego rządu, jak i poza nim. Jej rodowód wywodzi się z pozostałości po OSS, naszej sieci szpiegowskiej z czasów drugiej wojny światowej. Słyszałem, że nazywają ich Mędrcami. Inaczej mówi się o nich: Komitet Dwunastu. Istnieją naprawdę. Proszę cię, pozwól mi skończyć, zanim zaczniesz komentować moje słowa.  W 1945 roku ludzie kierujący OSS zdali sobie sprawę, że kompetencje, które uzyskali w czasie wojny wkrótce zostaną im odebrane. Nagle mieli oddać olbrzymią władzę, jaką posiedli, w ręce tych samych polityków, którym dopiero co omal nie udało się doprowadzić do zagłady ludzkości... Oficerowie z OSS nie mieli zamiaru tego zrobić, Caitlin. Nie chcieli. Po zastanowieniu się nad tym, można niemalże zrozumieć ich motywy. Stary finansista popijał kawę. Zrobił kwaśną minę. - Wysoko postawieni funkcjonariusze OSS zwrócili prezydentowi Trumanowi jedynie część swoich wojennych prerogatyw. Pozostali w Waszyngtonie, usuwając się tylko z oficjalnego życia politycznego. Wielu najważniejszych urzędników państwowych było zaledwie marionetkami w ich rękach. Ci ludzie i ich następcy - obecny Komitet Dwunastu posuwali się nawet do tego, że wybierali kandydatów na prezydenta. Z obydwu partii, moja droga, w jednych wyborach. Caitlin patrzyła na Antona w zdumieniu? Mędrcy? Komitet Dwunastu?

251

Tajemnicza grupa o nieograniczonych możliwościach? Wiedziała już wiele o prawdziwych i wyimaginowanych nieformalnych ugrupowaniach wśród kół rządowych. Wydawało się, że od zawsze wplecione były w amerykańską historię. Słyszało się nie potwierdzone plotki, stawało przed niewygodnymi faktami. Wysoko postawione osoby szeptały to i owo.

252

 Kim oni są, Anton?  Moja droga, oni nie pokazują się na okładkach „Time'a" czy „Newsweeka". Ale, nieważne. Chcę ci powiedzieć, że nie mam najmniejszych wątpliwości, że są zamieszani w sprawę Zielonej Wstążki. W jakiś sposób zainspirowali czy też bezpośrednio wydali rozkaz przeprowadzenia ataku czwartego grudnia. Komitet Dwunastu stoi za wszystkim, co się teraz dzieje. Caitlin wprost zaniemówiła. Gdyby dowiedziała się czegoś podobnego od kogokolwiek innego, mogłaby to uznać za zwykłe bzdury. Wiedziała jednak, że Birnbaum nie mówiłby takich rzeczy, gdyby nie był ich zupełnie pewien. Anton zawsze sprawdzał otrzymywane informacje, często nawet na dwa sposoby. Niezależnie od źródła. Starszy pan patrzył na Caitlin załzawionymi, zmęczonymi oczami. Ciągnął dalej:  Ta grupa weteranów...  Już się o nich dowiedziałeś? - Caitlin była zdumiona, a nawet zaniepokojona rozejściem się wiadomości. Birnbaum uśmiechnął się.  Moja droga, szybka informacja zawsze była jednym ze źródeł moich sukcesów. Oczywiście, że o nich słyszałem. Mam swoje źródła w „numerze 13". Ale jeszcze nie wiem, czy Komitet Dwunastu zdołał wmanipulować w to wszystko tych biednych renegatów, czy też są oni po prostu jego opłacanymi podwładnymi. Wydaje mi się, że wiem, po co przedsięwzięto całą akcję. Myślę, że ślad może prowadzić bezpośrednio do niebezpiecznego terrorysty, kierowanego przez Rosjan, zwanego Francois Monserratem. To człowiek, który z zimną krwią dokonuje masowych morderstw. Maszyna do zabijania, którą należy zniszczyć.  Ale jaki jest związek pomiędzy Monserratem a Komitetem Dwunastu? Co stanie się teraz? Czy jesteś w stanie mi to wyjaśnić? Anton Birnbaum uśmiechnął się kwaśno. - Sądzę, że tak, moja droga. Czy na pewno nie napijesz się herbaty albo kawy? Myślę, że coś ciepłego dobrze ci zrobi.

38

Queens, Nowy Jork Był niedzielny poranek. David Hudson przechadzał się po słabo oświetlonych korytarzach zaniedbanego szpitala weteranów w dzielnicy Queens. To tu mieszkają godni największej chwały - pomyślał z goryczą. Oddział całodobowej opieki znajdował się przy skrzyżowaniu Bulwaru Linden i Sto Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy. Był to posępny budynek z czerwonej cegły, który specjalnie nie zwracał na siebie uwagi przechodniów. Jedenaście lat temu pułkownik Hudson był tutaj pacjentem, tak jak dziesiątki tysięcy innych weteranów Wietnamu, którzy trafili do szpitali. Zagłębiał się coraz dalej w szpitalny kompleks z przytłaczającym uczuciem. Słyszał jakieś głosy, ale nie widział ludzi. Duchy - pomyślał sobie. Odgłosy bólu i szaleństwa. Skręcił w inny korytarz i nagle stanął oko w oko z potwornie wyglądającymi weteranami. Większość z nich była wychudzona jak szkielety, choć kilku miało dla odmiany ogromne brzuchy. W nieruchomym powietrzu panował wstrętny odór - środek dezynfekujący pomieszany z fetorem moczu i kału. W kącie sali migała spazmatycznie sztuczna choinka. Niektórzy z pacjentów trzymali przy uszach małe metalowe radyjka,

niczym woreczki z lodem. Murzyn w rozdartej, pasiastej piżamie tańczył wokół śpiącego niespokojnie na wózku inwalidzkim beznogiego kaleki. Uszkodzone, powykręcane ciała żywych ludzi przytroczone były do łóżek czy wózków inwalidzkich za pomocą metalowo-skórzanych uprzęży. „Metale honoru" - tak nazywały je pielęgniarki podczas pobytu Hudsona. Pułkownik czuł teraz głęboki gniew, prawdziwą nienawiść dla wszystkiego co amerykańskie, dla wszystkiego, co kiedyś w tym kraju kochał. Nie widać było żadnego personelu. Nigdzie nie zauważył ani jednego lekarza, pielęgniarki czy choćby salowej. Hudson szedł coraz szybciej, niemal słysząc werbel, stukający mu w głowie. Posuwał się wzdłuż jasnego, pomalowanego na zwodniczo

254

wesoły żółty kolor korytarza. Przypominał sobie żywo mijane miejsca. Całe jego ciało przeszedł dreszcz gniewu. Przysłali go tu jesienią 1973 roku, tłumacząc to koniecznością zbadania jego psychiki. Zadowolony z siebie lekarz rozmawiał z nim ze dwa razy o jego cierpieniu, o utracie ręki. Ów wojskowy lekarz był jednak nie mniej zainteresowany przeżyciami Hudsona z okresu obozu jenieckiego. Czy zabił wietnamskiego dowódcę, kiedy uciekał? Tak - zapewnił go pułkownik. To właśnie jego ucieczka zwróciła na niego po raz pierwszy uwagę wywiadu wojskowego. Przeprowadzali na nim testy już w Wietnamie, a potem wysłali go do Fort Bragg na specjalne szkolenie... Rozmowy z lekarzem trwały za każdym razem krócej niż godzinę. Hudson musiał potem wypełniać nie kończące się kwestionariusze dla Administracji Weteranów. Przydzielono mu opiekuna medycznego jakiegoś grubego jegomościa z wielkim picprzykiem na policzku — którego po pierwszej półgodzinnej rozmowie już nigdy więcej nie zobaczył. Na końcu żółtego korytarza znajdowały się podwójne szklane drzwi, prowadzące na dwór. Widać przez nie było ogrodzony trawnik na tyłach szpitala. Hudson wiedział, że budynki ogradzano nic po to, żeby weterani nie pouciekali. Chodziło raczej o to, żeby ludzie z zewnątrz nie zaglądali do środka i nie widzieli w jak strasznych, urągających godności ludzkiej warunkach żyją żołnierze, którzy przelewali krew za Amerykę. Pułkownik pchnął drzwi i zaraz znalazł się w chłodnym powietrzu. Za głównym budynkiem szpitala znajdował się na pochyłym, zboczu zamarznięty teraz trawnik, na końcu którego rosły mizerne łysawe sosny. Hudson przeszedł szybko tę przestrzeń. Skoncentruj się - poinstruował sam siebie. Nie myśl o niczym poza chwilą obecną. Zwracaj uwagę tylko na to, co dzieje się teraz. Nagle, zza szeregu pokrytych lodem sosen wyszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał bardzo elegancki wygląd, przywodzący na myśl dyplomatę z ONZ. Drugi sprawiał wrażenie zwykłego bandziora o groźnej, a zarazem bezmyślnej twarzy. - Równie dobrze mógł pan wybrać na miejsce spotkania Oak Bar w hotelu Plaża. Z pewnością byłoby tam wygodniej - odezwał się ten elegancki. -Pułkownik Hudson, jak sądzę?... Jestem Francois Monserrat. Akcent mężczyzny wskazywał na jego obce pochodzenie. Może Francuz, czy Szwajcar?... Monserrat. Następca Carlosa. Hudson uśmiechnął się. Wszystkie jego zmysły natężyły się teraz maksymalnie.  Kiedy spotkamy się następnym razem, przyjdzie pana kolej na wybór miejsca spotkania. Przy zegarze na stacji Grand Central? A może na najwyższym piętrze Empire State Building? Gdziekolwiek pan zechce.  Będę o tym pamiętał. Podobno ma pan dla mnie propozycję, pułkowniku? Resztę papierów wartościowych uzyskanych przez Zieloną Wstążkę. Jak rozumiem, znaczącą ilość. Oczy Hudsona pozostały spokojne, nie pokazując gniewu, jaki w nim kipiał.

255

 Tak. Powiedziałbym, że znaczącą. Są warte ponad cztery miliardy dolarów. To wystarczająco dużo, żeby wywołać nieobliczalne skutki na skalę międzynarodową. Co tylko pan zechce uczynić.  W takim razie ośmielę się zapytać, czego żąda pan w zamian od nas? Co pan z tego będzie miał, pułkowniku?  Mniej, niż się panu wydaje. Sto pięćdziesiąt milionów na bezpiecznym koncie. Plus pańskie zapewnienie, że GRU nie będzie po tym wszystkim ścigać moich ludzi. Zakończę akcję Zielonej Wstążki, przynajmniej w tym zakresie, jaki pana interesuje.  To wszystko? Nie mogę w to uwierzyć.  Nie, sądzę, że to nie wszystko. Myślę o czymś jeszcze... Widzi pan, chcę, żeby pan zniszczył ten dumny, amerykański styl życia. Żeby zakończył pan erę Ameryki nieco wcześniej, niż nastąpiłoby to w naturalny sposób. Obaj zgodnie nienawidzimy amerykańskiego systemu, a przynajmniej tego, czym się stał. Obydwaj chcemy go podpalić, oczyścić z niego świat. Obaj byliśmy szkoleni, jak osiąga się takie rzeczy. Apokaliptyczne słowa Hudsona zawisły w mroźnym powietrzu. Król terroru patrzył pułkownikowi w oczy. Wreszcie Monserrat uśmiechnął się odrażającym uśmiechem. Rozpoznał w Hudsonie podobnego sobie człowieka. - Rozumiem, że zamierza pan dopełnić transakcji w najbliższym czasie? Dokonać ostatecznej wymiany? Pułkownik spojrzał na zegarek. Dobrze wiedział, która jest godzina, ale zachowywał się tak, jak powinien tego oczekiwać jego rozmówca.  Jest dziesiąta trzydzieści. Niech będzie za sześć godzin, panowie. Monserrat nieoczekiwanie zawahał się na chwilę.  Zgoda, za sześć godzin - odparł. Będziemy gotowi. Czy to wszystko? Pułkownik Hudson, stojąc z tymi dwoma mężczyznami, doznał nagle przebłysku intuicji. Jego charyzma uznana już w West Point znowu dała znać o sobie.  Jest jeszcze jedna sprawa - powiedział. - Jeden ważny problem, który musimy omówić.  Cóż to za problem, panie pułkowniku?  Rozumiem, że nikt nie powinien wiedzieć, kim pan jest. To właśnie główny powód, dla którego chciałem się spotkać osobiście z panem. Dlatego nalegałem na to, jeśli rzeczywiście zależy panu na tych akcjach. Pan widzi mnie, a ja pana. Tylko że... - Tylko że co? - Następnym razem, chciałbym się zobaczyć z prawdziwym Francois Monserratem. Jeśli nie zjawi się osobiście, nie będzie żadnej wymiany. To powiedziawszy, Hudson odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w stronę budynku szpitala. Po chwili zniknął wewnątrz.

256

Jego zemsta, odyseja trwająca piętnaście lat, była już prawie zakończona. Dla wszystkich nadchodziła ostateczna chwila prawdy. Oszustwo! Jakiego nie znał do tej pory świat. Przynajmniej, od czasu wojny w Wietnamie. Tak dobrze, tak doskonale nauczyli go niszczyć... Wszystko, co tylko przyjdzie mu do głowy... Manhattan Wiceprezydent Thomas Morę Elliot znajdował się w tej chwili w modnej, ekskluzywnej części Nowego Jorku. Szedł szybkim krokiem wzdłuż nabrzeża East River, niedaleko budynku Narodów Zjednoczonych. Betonową promenadą biegło jak zwykle wielu ludzi uprawiających jogging. Jakaś kobieta o wyglądzie starej panny sprawiała wrażenie, jakby zastanawiała się właśnie nad popełnieniem samobójstwa. Szczupła dziewczyna o figurze i rysach modelki spacerowała sobie z psem. Tego ranka wiceprezydent był sam. Rozmyślał. Nie było żadnych

goryli z Secret Service, którzy pilnowaliby jego bezpieczeństwa. Elliot nieczęsto wyprawiał się na samotne spacery, ale obecnie właśnie tego potrzebował. Chwila samotności jest jedną z tych rzeczy, które od czasu do czasu są potrzebne każdemu. Chciał pomyśleć, zastanowić się nad sobą i swoimi działaniami. Koniecznie musiał ułożyć sobie w głowic sprawę, z którą tu przyszedł. Zatrzymał się i spojrzał na szarą rzekę, pokrytą kawałkami kry. Nad drugim brzegiem unosiły się w górę opary dymu. Elliot zaczął myśleć o swoim dzieciństwie, jak gdyby te uspokajające wspomnienia mogły pomóc spojrzeć mu z dystansem na chwilę obecną. Widok dymu przywiódł mu na myśl jesienne pożary, jakie zdarzały się w jego rodzinnych okolicach, w Connecticut. Jak doszło do tego, że ten mały chłopiec, którego twarz ciągle pamiętał, mógł przejść tak długą drogę'? Aż do tego ważnego momentu w historii Stanów Zjednoczonych? Wiceprezydent schował dłonie w rękawiczkach do kieszeni płaszcza. Zielona Wstążka dobiegła już prawie końca. Gdzieś na ulicach tego wielkiego miasta terrorysta Francois Monserrat, nowojorska policja i pułkownik David Hudson z jego ludźmi spieszyli na spotkanie z przeznaczeniem. W tym samym czasie inne potężne siły zasadzały się na swoim miejscu. Elliot skrzywił się. Na brudnej rzece pojawiła się barka. Na jednej z jej lin wisiało pranie, a dym wydobywał się z jej obłego komina. Pułkownik David Hudson miał spotkać się ze swoim przeznaczeniem... Tak samo jak i on, Thomas Morę Elliot.

257 Niedługo już rozwieją się kontrowersje na temat krótkiego okresu sprawowania władzy przez Justina Kearneya, człowieka bez nadziei na przyszłość, który nie potrafił sobie poradzić w obliczu ograniczeń własnych kompetencji. Kiedy Kearney złoży rezygnację wskutek kryzysu ekonomicznego, jaki nastąpi, i zaszyje się pewnie w jakiejś wiejskiej posiadłości pisząc przez resztę swoich dni ściśle cenzurowane wspomnienia, wtedy on, Thomas Morę Elliot, jak niegdyś Lyndon Johnson i Gerald Ford, przejmie w swoje ręce prezydenturę Stanów Zjednoczonych. Wszystko zależało teraz od zakończenia akcji Zielonej Wstążki.

39

Taksówki weteranów pojawiły się nagle. Wyjechały kolejno z opuszczonego garażu w centrum Manhattanu. Włączyły się do ulicznego ruchu, a po pewnym czasie rozdzieliły się: część z nich pojechała ulicą Division, a część ulicą Catherine; obie ulice wiodły do trasy Franklina Delano Roosevelta, czyli FDR Drive, biegnącej wzdłuż brzegu East River. W każdej z taksówek zamontowano radionadajnik typu PRC-77, nazywany w Wietnamie „potworem". Automatycznie zaszyfrowywał on i odszyfrowywał przekaz radiowy, tak by policja nie mogła w żaden sposób podsłuchać rozmów prowadzonych pomiędzy osobami jadącymi tymi taksówkami. W sześciu taksówkach znajdowało się czternastu uzbrojonych po zęby ludzi, prawdziwy pluton szturmowy. Poza zwykłymi karabinami, weterani mieli ze sobą także cekaemy M-60 i granatnik M-79. Jeden z mężczyzn pełnił rolę radiooperatora. Tym co najbardziej niezwykłe było jednak wsparcie powietrzne, jakie zapewnili sobie Vetsi. Na wypadek, gdyby na ulicach rozgorzała walka, czekały w pogotowiu dwa śmigłowce szturmowe typu Cobra. David Hudson, prowadzący z pierwszej taksówki rozpoznanie, poczrł nieoczekiwaną ulgę. Misja była już prawie zakończona. Wreszcie nadeszła chwila zemsty. I powracało poczucie godności. Doświadczał podobnych uczuć, które kiedyś towarzyszyły mu podczas

walki w Wietnamie. Były one jednak nieco inne, a różnica była zasadnicza. Tym razem będzie im wolno zwyciężyć. Jeden z detektywów nowojorskiej policji, Ernie Tubbs zwany „kowbojem", którego wyciągnięto bezceremonialnie z łóżka, żeby wziął udział w obławie, zauważył nagle taksówkę z „Vets and Messengers" przejeżdżającą ulicą Division. Za nią pojawiły się dwie następne. Odwrócił się do swojego kolegi, Maury'ego Kleina, niewysokiego mężczyzny, otulonego w czarny płaszcz, i powiedział podnieconym głosem: - Jezu, to oni! Zielona Wstążka! Mamy ich, Maury! Detektyw Klein, stary lekoman, wyjrzał z kwaśną miną za okno. Żołądek dokuczał mu niemiłosiernie. - O Boże, Ernie! Połowa z tych gości służyła prawdopodobnie w Siłach Specjalnych! Tubbs wzruszył ramionami, zapalił silnik i ruszył. Od ostatniej z taksówek Vetsów oddzielał ich tylko jeden samochód. - Mamy tu Zieloną Wstążkę! - rzucił do umieszczonego na tablicy rozdzielczej mikrofonu. Maury Klein ściskał w rękach pistolet maszynowy typu American 180. Polowa broń robiła okropne wrażenie w zwykłym dodge'u, którym jechali policjanci. American 180 wystrzeliwał trzydzieści kul na sekundę, dlatego też prawie nigdy nie używano go w mieście. - Nie jest dobrze, stary. To mi się nie podoba! - narzekał Maury Klein. - Kiedyś w barze na rogu Setnej i Dwudziestej Piątej wdałem się w taniec z takim jednym gościem z Sił Specjalnych. Z Zielonych Beretów. I ten jeden raz mi wystarczy! - Możliwość walki z weteranami z Sił Specjalnych wydawała się Kleinowi jedną z najgroźniejszych sytuacji, na jakie kiedykolwiek natrafił podczas służby w policji. Maury Klein także przeżył swoje na wojnie, w Korei w 1953. Na Henry Street sygnalizacja świetlna pracowała tylko przy kilku skrzyżowaniach. Prawie nie było ruchu. Niedaleko nabrzeży lekko zamglonego dolnego Manhattanu panowała w tej chwili niesamowita atmosfera.  Wygląda na to, że jadą do FDR Drive... Gdzieś tu powinien być wjazd. Koło Hudson Street.  Wjazd na północ czy na południe? - zapytał Ernie Tubbs.  Chyba na oba kierunki. Na południowy na pewno. Zaraz go zoba... O, jest! Niebawem Tubbs zauważył podniszczony wjazd na południowy kierunek na trasę na wiadukcie. Taksówki Vetsów zbliżały się teraz do niego z obu stron. Pierwsze z nich wjeżdżały już na górę. Tubbs złapał znowu mikrofon i powiedział: - Uwaga! Wszystkie Pantery, uwaga! Wjeżdżają na FDR DriveJ Kierują się na południe! Nagle ostatnia z taksówek zajechała Tubbsowi drogę. - Sukinsyn! Detektyw skręcił błyskawicznie w lewo. Nie oznakowany policyjny dodge, którego prowadził, znajdował się już na wjeździe; z lewej strony zostało zbyt mało miejsca. - Ernie, uważaj, barierka! Taksówka tymczasem zablokowała drogę następnym samochodom policyjnym; przecisnęli się tylko Tubbs i Klein. ' - Sukinsyn!!! - darł się Tubbs, walcząc zawzięcie z kierownicą.

260

- Uwaga, wszystkie jednostki! Zrobili blokadę wjazdu na FDR Drive! Zablokowali wjazd na FDR Drive! Limuzyna, którą jechali detektywi, włączyła się teraz z piskiem opon do ruchu na trasie na wiadukcie. Wszystkie trzy pasy, wiodące na południe, zatłoczone były samochodami. Ten, któremu zajechali drogę

259

zahamował gwałtownie. Ze wszystkich stron rozlegały się klaksony. Policjanci znaleźli się teraz pomiędzy dwiema z taksówek. Z okien jadącej z lewej wysunęły się czarne lufy karabinów maszynowych M-16. Jeden z nich wystrzelił ostrzegawczo pojedynczą kulę, która przeleciała nad dachem samochodu. Weteran o pomalowanej maskującą farbą twarzy, ubrany w polowy mundur, zaczął wrzeszczeć do Tubbsa. Jego glos był zagłuszony przez panujący hałas; jednak detektyw zrozumiał każde słowo. - Zjedźcie stąd najbliższym wyjazdem! Spadajcie z tej pieprzonej trasy!... Wszyscy poza kierowcą, ręce do góry! Powiedziałem: ręce do góry! Do góry! Zbliżywszy się do wyjazdu, Tubbs skręci! ostro w stronę barierki. Samochód wyskoczył pod dużym kątem w prawo. Uderzy! w metalową barierkę, posyłając snop iskier. Wzniósł się na dwa koła, grożąc przewróceniem się. Po dłuższej chwili opadł z powrotem. Podskoczył jeszcze na zjeździe parę razy, po czym zatrzymał się na ulicy pod trasą.  Zgubiliśmy ich! - zawołał Ernie Tubbs do mikrofonu. — Zgubiliśmy ich, pojechali dalej FDR Drive!  I dzięki Bogu - szepnął milczący dotąd Maury Klein. Carroll, siedzący w „numerze 13", usłyszał, że zauważono samochody Zielonej Wstążki. Zbiegł na dół, przeskakując po dwa, trzy stopnie i wypadł na ulicę. Nagle sprawy nabrały błyskawicznego tempa. Zaczynało się szaleństwo. Ulicami Wall, Broad i Water pędziły z piskiem opon policyjne samochody. Arch miał przy sobie karabin maszynowy M-16, który niewygodnie obijał mu się o ciało. Przypomniało mu się... znowu stał się żołnierzem piechoty... Ale tym razem znajdował się w centrum Manhattanu, a nie w Wietnamie. Płaszcz powiewał mu na wietrze, odsłaniając kaburę z browningiem założoną na wojskową kuloodp*rną kamizelkę. Serce tłukło mu się w piersi. Minął biegiem jeden z radiowozów, z którego głośnika dobiegał właśnie komunikat: - Poruszają się z prędkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Zwykłe taksówki marki Checker. Wszyscy są uzbrojeni po zęby. Kierują się na wschód. Carroll zdał sobie nagle sprawę, że weterani przygotowali się do czegoś specjalnego. Tylko do czego? Co zamierzali zrobić? Jaki był plan pułkownika Hudsona? Jakim sposobem mieli wymknąć się z zacieśniającej się pętli? Na parkingu Kinney czekał srebrzystoczarny helikopter Bella. Jeszcze kilka tygodni temu ten parking pełen był luksusowych samochodów należących do niezmordowanych pracoholików z Wall Street. Duża tablica informowała o cenie - 14,50 $ za dwanaście godzin, plus podatek miejski. Policyjny śmigłowiec terkotał wirnikiem niczym olbrzymia ćma. Był gotów do lotu.  M-16 i śmigłowiec Bella! - zawołał Arch, wkoczywszy do wnętrza ciasnej maszyny. - To mi przypomina moje stare czasy! Witam, nazywam się Carroll!  A ja Luther Parrish - odpowiedział pilot. Był on mocno zbudowanym Murzynem; miał na sobie skórzaną lotniczą kurtkę i wyostrzające widoczność żółte okulary. - Był pan w Wietnamie? Wygląda pan na jednego z chłopaków. - Pilot strzelił gumą do żucia.  Od 1970 roku. - Arch specjalnie udawał „chojraka", chociaż w rzeczywistości nie cierpiał helikopterów. Nie lubił ich nawet oglądać. Nie podobała mu się sytuacja, kiedy wisi się w powietrzu, a jedynym, co utrzymuje człowieka w górze, są wirujące wściekle, cienkie łopaty wirnika.

261

 No popatrz! Ja też od 1970. No to co, znowu ruszamy do boju? Zgaduję, że nie lubi pan za bardzo podniebnych przejażdżek? Zanim Carroll zdążył odpowiedzieć, maszyna wystrzeliła pionowo w górę. Podczas gdy nabierali wysokości, żołądek zjechał Archowi gdzieś niżej. Śmigłowiec wzniósł się nad zadymionym miastem, z pozoru niemal ocierając się o ściany najbliższych budynków. Pilot zręcznie radził sobie z silnymi podmuchami wiejącego znad rzeki wiatru. Kiedy ruszyli w stronę East River, dołączył do nich jeszcze jeden beli. - No cóż, mówiąc prawdę, nie jestem fanem śmigłowców. Bez urazy, Lutherze. Arch poczuł w całym ciele przypływ adrenaliny. W dole widać było gęsty ruch na FDR Drive. Parrish, przekrzykując ryczący silnik, zawołał: - Piękny dziś dzień, stary. Widać Long Island, Connecticut. Można prawie zobaczyć Paryż. - Piękny dzień, żeby dostać w pieprzone serce. Pilot wybuchnął śmiechem.  Tak, byłeś w Wietnamie, człowieku. Cóż, mamy teraz przeciw nim dwa czy nawet trzy uzbrojone śmigłowce. Kiedy tylko dowiemy się, dokąd jadą, wezwiemy dalsze posiłki. Powinno być spoko.  Pewnie masz rację.  Widzisz ich, tam w dole? Małe, jak zabawki taksóweczki. O tam.

262

 Rzeczywiście. Z małymi jak zabawki M-16 i wyrzutniami rakietowymi — zgodził się Carrołl.  Mówisz jak żołnierz z piechoty, chłopie. Ten rodzaj ironii. Aż łza się w oku kręci.  Zdaje się, że walczymy z piechotą. Tylko obawiam się, że to Zielone Berety. Murzyn odwrócił się z poważną miną. - Tak, to prawdziwi twardziele. Siły Specjalne, nie ma przebacz. Słowa Archa wywarły na nim wrażenie. Wydawał się prawie dumny ze śmiałej akcji weteranów. Zielone Berety słynęły w całej armii ze swoich umiejętności. Leżąca trzysta metrów niżej trasa płynęła srebrzystoczarną wstęgą. Żółte pudełeczka taksówek odcinały się od niej wyraźnie. Kiedy wjechały na most Brooklyński, policyjne śmigłowce wzniosły się, odlatując na boki, żeby nie zostać zauważone. Zniknęły na chwilę w nisko zawieszonych chmurach. Koszula Archa zdążyła już przesiąknąć potem. Wszystko wydawało się dziać jakby w pewnej odległości od niego. Świat zdawał się zamglony, tylko na wpół realny. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, zbliżało się wreszcie rozwiązanie sprawy Zielonej Wstążki. Kiedy wyłonili się z chmur po brooklyńskiej stronie mostu, zobaczyli, że ruch jest bardzo duży, jednak nie ma korka. Niezmordowany szum samochodów docierał aż do kabiny śmigłowca; od czasu do czasu dolatywał też pojedynczy odgłos klaksonu. - Zjeżdżają wyjazdem koło stoczni wojennej! Mówi Arch Carroll. Taksówki weteranów zjeżdżają w bok, koło stoczni wojennej! Kierują się na północny wschód, w głąb Brooklynu! Brooklyn W tym samym momencie, helikopterem wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja. Nastąpiła pod nim, wstrząsając ciałem CarroUa. Uderzył głową w metalowy dach; poczuł ból za uszami. Wtedy drugi wybuch szarpnął potężnie kabiną, coś musiało w nią bezpośrednio trafić. We wszystkie strony poleciały odłamki szkła. Na przedniej szybie pojawiła się pajęczyna dziur. Metalowe poszycie maszyny dzwoniło od przeszywających ją kul. Na niebie pojawiły się czerwone smugi.

- Ochch... Cholera, dostałem! Dostałem -jęknął Parrish, kurcząc się w fotelu. Z lewej strony CarroUa odezwał się głośno karabin maszynowy. Tymczasem z prawej mignęły mu przez moment czerwone światełka i pękate kształty dwóch innych śmigłowców, których dotąd nie zauważył. - O Boże! Atakowały ich dwie cobry. Niebo wypełniło się jasnymi, świecącymi punktami, językami ognia i gęstym, czarnym dymem. Towarzyszący maszynie Archa śmigłowiec policyjny rozpadł się na jego oczach. W ciągu paru sekund z helikoptera została tylko ognista kuła. Właściwie nic, żałosne szczątki mknące w powietrzu. Carroll widział, że jego pilot został ciężko ranny. Z boku głowy wypływała mu obficie krew. Zdawało się, że rozmieszczone przed nim przyrządy przestały działać. Nagle, gęsty ogień maszynowy pojawił się także z dołu. Parrish jęknął i złapał się za nogi. Śmigłowiec zaczął spadać, przechylając się coraz bardziej. Arch strzelał teraz wściekle z M-16 do jednej z atakujących cobr. Jej czerwone światełko mrugało do niego drwiąco, a potem szturmowy śmigłowiec zniknął mu z oczu. Carroll zamarł. Jego maszyna przekręciła się nagle płozami do góry. Poczuł w głowie narastające ciśnienie krwi. Policyjny helikopter spadał jak śmiertelnie raniony ptak, kręcąc się i kołysząc, prosto ku Brooklyńskiej Stoczni Wojennej. W pewnej chwili za szybą pojawił się płaski czarny dach z małą wieżą ciśnień. Arch widział, że prześlizgują się nad długim rzędem fabrycznych budynków. O mało nie uderzyli w wysoki, dymiący komin, mijając go chyba o centymetry. Wreszcie urwało im ogon, który trafił w wysoką, ceglaną ścianę. Wtedy za szybą pojawiły się uliczki miasta - śmigłowiec przeleciał nad ostatnim budynkiem. Z obu stron widać było teraz długie, nierówne rzędy zaparkowanych samochodów. Carroll był w Wietnamie nieraz wożony helikopterami, nie umiał jednak ich prowadzić. Instynktownie złapał za stery. W tej chwili Arch nie bał się już, przeszedł przez wszystkie możliwe stadia strachu; znalazł się dalej niż w jakiejkolwiek z dotychczasowych sytuacji, jakie przeżył podczas wojny i pracy w policji. Był w dziwnym stanie, jakby w nowym miejscu, w którym dokładnie zdawał sobie sprawę, ze wszystkiego, co się wokół niego działo. To był ten moment - pomyślał. Za chwilę umrze. Brzuch śmigłowca skosił dachy kilku ze stojących na ulicy samochodów. Carroll zakrył twarz i osłonił Parrisha, jak tylko mógł. Helikopter uderzył bokiem w nawierzchnię ulicy. Podskoczył z ostrym szarpnięciem, po czym zaczął ślizgać się ze straszliwym zgrzytem. Wszędzie wokół pojawiły się płomienie i snopy iskier. Umierająca maszyna zdzierała z samochodów całe boki, odrywała od nich reflektory i zderzaki. Z chodnika wyskoczył także hydrant przeciwpożarowy. Opuszczoną ulicą biegł mężczyzna w mundurze straży fabrycznej, gnając w kierunku niewiarygodnego wypadku, jaki zdarzył się na jego oczach. 264

- Hej, to mój samochód! - wrzasnął. - Mój samochód!! Carroll zakołysał ciałem ciężko poranionego pilota, mając nadzieję, że Parrish jeszcze żyje. - Trzymaj się mnie - szepnął. - Trzymaj się mnie, Luther. Nie odchodź. Zaczął na wpół nieść, na wpół odciągać potężnego mężczyznę od płonącego wraku śmigłowca. Rozejrzał się nerwowo po niebie za szturmowymi cobrami, ale nie zobaczył ich. Zdawało się, że był to tylko zły sen. Koszmar rodem z Wietnamu, który niespodziewanie go opadł. Ale przecież to wszystko wydarzyło się

263

tutaj, na Brooklynie! Poza tym, Archer Carroll wypadł w ten sposób z wielkiego pościgu. Zgubił trop Zielonej Wstążki. Znowu mu się wymknęli.

40

Taksówki z weteranami posuwały się na północny wschód, a potem prawie dokładnie na wschód, ulicami Brooklynu. Zbliżały się do miejsca spotkania z Francois Monserratem, gdzie miała zakończyć się akcja Zielonej Wstążki. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. David Hudson siedział wyprostowany za kierownicą. Odczuwał wyjątkowy niepokój. Wszystko dlatego, że już tak niewiele czasu pozostało do wypełnienia całej misji. Za niecałe siedem minut staną oko w oko z Monserratem. W tej chwili nic nie mogło odciągnąć myśli pułkownika od Zielonej Wstążki. Będzie skoncentrowany tak samo jak wtedy, kiedy na froncie wkraczał do strefy walki. Nic nie może wydawać się choćby odrobinę podejrzane... Ludzie Monserrata z pewnością mogą obserwować ulice z dachów i okien domów. Jeśli dostrzegą nieoczekiwane siły uderzeniowe, wtedy nie dojdzie do ostatecznej wymiany papierów wartościowych. I misja Zielonej Wstążki nie powiedzie się. Hudson zwracał uwagę na wszystko, niczym zwiadowca w Wietnamie. Z baru Turners Grill wysypywała się właśnie gromada czarnych nastolatków. Słychać było ich głosy, przebijające się przez miejski hałas. Pułkownik przyglądał się dokładnie nieciekawym ceglanym, czynszowym kamienicom. Znajdowali się już blisko umówionego miejsca spotkania. Jechał powoli, aż wreszcie zobaczył niewielki parking na małej przecznicy Bedford-Stuyvesant. Po chwili wysiadł z taksówki, jak gdyby nigdy nic. Rozejrzał się po cichej okolicy, szukając czegoś, co mogłoby zasygnalizować niebezpieczeństwo. Wreszcie otworzył wygięty, obdrapany bagażnik samochodu. Wewnątrz znajdowały się skradzione z Wall Street papiery wartościowe, w zwykłych, niepozornych, szarych walizkach. Wyładował walizki i możliwie najszybszym krokiem przeszedł w stronę najbliższego rogu, za którym zaczynała się stara fabryczka. Był pewien,

266

że jest obserwowany. Francois Monserrat musiał znajdować się gdzieś w pobliżu. Instynkt podpowiadał to pułkownikowi nieustannie. Nadchodził moment konfrontacji. Szkolenie Sił Specjalnych, jakie przeszedł Hudson, kontra wieloletniemu doświadczeniu Monserrata w prowadzeniu ściśle kamuflowanych działań terrorystycznych. Pułkownik otworzył ciężkie drewniane drzwi budynku, w którym znajdowały się rozpadające czynszowe mieszkania i mała fabryczka butów, o nazwie Gino Company of Milano. Znalazł się w ciemnym holu. Natychmiast owiały go zapachy gotowania. W powietrzu wisiała także stęchła woń starych zimowych ubrań. Miejsce, które wybrał Monserrat, wydawało się wystarczająco odludne; choć jednocześnie jak gdyby zbyt mało uroczyste... - Nie odwracać się, pułkowniku. W ciemnym korytarzu pojawiło się trzech mężczyzn z wyciągniętymi rewolwerami Magnum i pistoletami Beretta. - Proszę stanąć przy ścianie... O tak. Tak jest dobrze. Wszystko będzie w porządku, pułkowniku Hudson. Dowodzący grupką mężczyzna mówił z hiszpańskim akcentem, najprawdopodobniej kubańskim. Francois Monserrat kierował wszystkimi akcjami terrorystycznymi w basenie Morza Karaibskiego i większością tych, które zdarzały się w Ameryce Południowej. W tym tempie - pomyślał Hudson - Monserrat niedługo będzie trzymał w ryzach cały Trzeci Świat.

 Nie jestem uzbrojony -powiedział cicho pułkownik.  I tak musimy pana przeszukać. Jeden z mężczyzn stanął jakiś metr od niego i wycelował mu pomiędzy oczy. Był to stary, chętnie stosowany trik. W Fort Bragg uczono Hudsona także i tego. Nie ruszaj się, bo dostaniesz w mózg. Drugi z ludzi Monserrata obszukał go szybkimi, wyćwiczonymi ruchami. Trzeci zajrzał do walizek; porozcinał je nożem, szukając ukrytych kieszeni czy podwójnego dna. - Po schodach na górę! - rozkazał ten, który trzymał broń. Hudson zwrócił uwagę, że mężczyzna wysławia się jak zawodowy oficer. Zaczęli wspinać się po stromych, skrzypiących schodach. Czy prowadzili go do Monserrata? Wreszcie zobaczy prawdziwego króla terrorystów? Czy też było to tylko kolejne oszustwo?  Na tym piętrze, panie pułkowniku. Te niebieskie drzwi, na wprost. Może pan tam wejść. Jest pan oczekiwany.  Czy mogę was o coś zapytać? Mam pytanie do wszystkich. Tak z ciekawości - Hudson odezwał się nie odwracając głowy. Zza jego pleców dobiegło niecierpliwe chrząknięcie... Jaszczurka. Przesłuchania. Szkolenie Sił Specjalnych. Przez umysł pułkownika przelatywały rozpędzone obrazy. Czy wszystko to służyło przygotowaniu go na tę jedną chwilę? Tę właśnie jedną jedyną?

- Czy kiedykolwiek mówią wam, co się naprawdę dzieje? - zapytał. Czy ktoś poinformował was, o co chodzi w tej akcji? Wiecie, dlaczego urządzono to spotkanie? Wiecie? Próbował wprowadzić im do głów zamieszanie. Jeśli zdoła wywołać w tych ludziach jakieś wątpliwości, niepokój, wtedy będzie mógł go w razie czego wykorzystać. Oszustwo. - Niech pan nie puka - odezwał się znów spokojnie kierujący grupką. - Proszę po prostu wejść; jest pan oczekiwany. Wszystko, co będzie pan próbował robić, także zostało przewidziane, pułkowniku. Hudson uchylił drzwi, zatrzymując się w progu. Ze środka wydobywała się smuga żółtawego światła. Za chwilę miał stanąć oko w oko z tajemniczym, niebezpiecznym Francois Monserratem i dopełnić długą misję Zielonej Wstążki. Jaszczurka nauczył Hudsona w Wietnamie ważnej rzeczy: graj w te gry, których zasad twój przeciwnik nie zna. Pułkownik uważał, że można z powodzeniem odnieść tę myśl do wszelkich działań partyzancko-terrorystycznych. David Hudson kontra Francois Monserrat. Oto zaczyna się koniec wszystkiego. - Uwaga, niebiesko-biali! Wszystkie jednostki, uwaga! Znaleźliśmy ich znowu... Wiemy, gdzie są nasi przyjaciele z Zielonej Wstążki! W kabinach policyjnych radiowozów rozległy się słowa z głośników, przebijając się przez wycie syren pojazdów ratunkowych, które otoczyły miejsce katastrofy helikopterowej koło Brooklyńskiej Stoczni Wojennej. - Przemieszczają się do jednej z dzielnic mieszkaniowych. Bedford-Stuyvesant. W samym środku cholernego getta. Jadą teraz ulicą Halsey. Arch Carroll oparł się ciężko o otwarte drzwi jednego z policyjnych wozów, jakie nadjechały do miejsca, gdzie spadł jego śmigłowiec. Pracow-

nicy techniczni policji wysypali się już na rozjaśnioną płomieniem pożaru ulicę. Nie był pewien, czy dobrze słyszał, co powiedzieli przed chwilą przez radio. Zielona Wstążka pojawiała się, znikała... Co nastąpiło teraz? Próbował uspokoić myśli, słuchając jednocześnie co chwila kolejnych komunikatów. Był oszołomiony. Nie odczuwał już nawet bólu. Parrish został zaniesiony do jednej z czekających karetek pogotowia. „Zginął na polu chwały" - Carroll był prawie pewien. - Carroll? Pan jest Arch Carroll, prawda? Chce pan pojechać ze mną? Jadę na Halsey Street. To jakieś dziesięć minut drogi stąd. - Podszedł do

268

niego siwy, okrąglutki kapitan policji, którego pamiętał z bardziej normalnego okresu swojego życia. Arch zdawał sobie sprawę, że robi wrażenie oszołomionego. Nic dziwnego; sam określiłby swój stan znacznie dobitniej. Przytaknął jednak. Tak, z pewnością chciał być świadkiem zakończenia akcji. Po prostu musiał tam być. Pułkownik David Hudson, Monserrat, Arch Carroll wszyscy mieli się tam spotkać. Wszystko, co się do tej pory stało, prowadziło do tej ostatecznej chwili. Parę sekund później Arch siedział już wewnątrz radiowozu. Był przekonany, że zaraz będzie wymiotować. Znowu opanowywał go strach. Samochód ruszył. Czerwona lampa na dachu zaczęła wirować. Nad dachami Brooklynu rozległ się dźwięk kolejnej syreny. Oto król terrorystów, Monserrat! To był Francois Monserrat! David Hudson nie wierzył własnym oczom. Monserrat?... Czy też jeszcze jedno, niewiarygodne oszustwo? Największy przejaw obłudy, jaki w życiu widział? Pułkownik poczuł znajome ukłucia w koniuszkach palców, w rękach, nogach. Przyglądał się tajemniczej z wyglądu postaci, ubranej w ciemny garnitur. Mężczyzna podszedł do niego. O przeciwległą ścianę opierało się dwóch uzbrojonych ludzi. - Pułkowniku Hudson - powiedział tamten, podając mu rękę i potrząsając nią krótko. - Jestem Francois Monserrat. Tym razem ten prawdziwy. - W kącikach jego ust błąkał się uśmieszek. Był to chyba najbardziej pewny siebie uśmiech, jaki David Hudson kiedykolwiek oglądał. Uśmieszek znikł. - Przejdźmy do interesów. Sądzę, że możemy szybko przeprowadzić transakcję. Zobacz, co przyniósł pułkownik, Marcel. Rapidement! Na słowa Monserrata do pokoju wszedł kolejny mężczyzna, także w garniturze. Miał około sześćdziesiątki, bladą cerę, zmęczone spojrzenie. Wyglądał na człowieka, który spędził życie na patrzeniu przez mikroskopy i lupy. Nachylił się, żeby zbadać papiery wartościowe, które przyniósł ze sobą pułkownik. Hudson przyglądał się, jak starszy człowiek dotyka ostrożnie kolejnych papierów, sprawdzając ich fakturę przez pocieranie pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Niektóre z nich powąchał, szukając zapachu świeżego atramentu czy jakichkolwiek ostrzejszych woni, które mogłyby wskazywać na niedawne wydrukowanie. Robił to niezwykle szybko. Mimo tego, każda kolejna minuta zdawała się ciągnąć w nieskończoność. 269  W przeważającej większości, papiery są autentyczne - ocenił wresz-

cie, podnosząc wzrok na Monserrata.  Czy zatem nie wszystkie?  Mam pewne wątpliwości co do akcji Morgan Guaranty i może jeszcze do części akcji Lehman Brothers. Myślę, że wśród nich mogą znajdować się fałszywe. Jak pan wie, zawsze część takich papierów jest fałszywa - dodał. - Wszystkie pozostałe są w najlepszym porządku. Król terrorystów przytaknął. Wydawał się niespokojny. Podniósł słuchawkę zwykłego czarnego telefonu, stojącego na stole. Zadzwonił do biura jednej z sieci telefonicznych, podał czterocyfrowy numer, potem przemówił do kogoś, kto musiał być operatorem z zagranicy. Chwilę później najwyraźniej rozmawiał ze znaną sobie osobą, pracującą w banku w Genewie. - Mój numer rachunku - cztery jeden jeden, łamane przez FA. Proszę dokonać uzgodnionego przelewu na rachunek numer - i tak dalej. Po niedługim czasie odłożył słuchawkę. Teraz telefon zadzwonił i pułkownik Hudson otrzymał potwierdzenie, że pieniądze zostały przeniesione do Europy. Ponad dwieście milionów dolarów przeszło z kont radzieckich na specjalne konta otwarte przez Vetsów w Londynie, Paryżu, Amsterdamie i Madrycie. Vets 28, czyli Thomas 0'Neil - szef celników z lotniska w Dublinie - zadziałał po raz drugj. Plan Zielonej Wstążki okazał się doskonały. - Pułkowniku, sądzę, że nasza wymiana została doprowadzona do końca. Zdaje się, że wygrał pan wszystkie rundy. Przynajmniej tym razem. - To powiedziawszy, Monserrat wykonał zimny, choć pełen prawdziwego szacunku ukłon. Kiedy David Hudson wstawał już od stołu, miał uczucie, że spadł mu z barków olbrzymi ciężar. Uwolnił się od obsesji, która nie dawała mu spokoju od prawie piętnastu lat. W tym momencie odliczał w myśli do zera. Zielona Wstążka dobiegła już prawie do końca. Prawie. Pozostał jeszcze tylko jeden ruch; ostatni element zaskoczenia w tej grze. Oszustwo na najwyższym poziomie. David Hudson znał reguły tej rozgrywki. Niezwykłej gry nazwanej Zieloną Wstążką. Pozostału mniej niż czterdzieści sekund... Dwóch mężczyzn w tym pokoju trzymało w dłoniach pistolety... Skoncentruj się. Pułkownik Hudson wprowadził się w stan kontrolowanego spokoju. Rozmawiaj z nimi. Mów bez przerwy do Monserrata. - Mam tylko jedno pytanie, zanim stąd wyjdę. Czy mogę je zadać? Jedno kłopotliwe pytanie...

270

Terrorysta przytaknął. - Co to szkodzi? Może pan pytać, o co chce. Być może potem ja także zadam panu pytanie. Pułkownik patrzył uważnie w oczy mówiącego Monsterrata. Nie zobaczył w nich nic szczególnego - żadnej emocji czy błysku. Obaj byli tak bardzo do siebie podobni. Prawdziwe maszyny do zabijania.  Od jak dawna jest pan po stronie Rosjan? Jak długo jest pan ich szpiegiem?  Zawsze byłem po stronie Rosjan, pułkowniku. Jestem Rosjaninem. Moi rodzice przyjechali tu, do Ameryki, pod koniec lat czterdziestych, razem z setkami innych agentów. Zostałem nauczony, jak być Amerykaninem; przystosowałem się. W tym kraju żyje wielu podobnych do mnie. Wielu! Rozprzestrzenili się do tej pory po całych Stanach Zjednoczonych. Czekamy, pułkowniku. Chcemy zniszczyć to państwo, zarówno pod względem finansowym, jak i każdym innym. Czternaście sekund. Dwanaście. Dziesięć. Pułkownik odliczał w myśli, a jednocześnie mówił przez cały czas do Monserrata. Jego tętno pozo-

stawało spokojne. Przez cały czas całkowicie panował nad sobą.  Harry Stemkowsky... Czy pamięta pan człowieka o nazwisku Stemkowsky? Biednego, kalekiego sierżanta. Jednego z moich ludzi...  To jedna z ofiar wojny. Pańskiej wojny. Pańskiej, pułkowniku, nic naszej. Stemkowsky nie zdradziłby pana w żadnych okolicznościach. Doliczywszy do trzech, pułkownik zrobił dwa nieoczekiwane, szybkie kroki w lewo. Trzymający pistolety radzieccy terroryści próbowali niezdarnie ich użyć, ale działali zbyt wolno. Hudson przycisnął brodę do piersi i wyskoczył głową naprzód, rozbijając okno; spadał do fabrycznej części budynku. Dokładnie w tym samym momencie, cała posesja zatrzęsła się od serii wypluwanych przez cekaemy M-16, przeszywających okna trzeciego piętra. W trzech różnych częściach fabryczki rozbłysły jednocześnie nagle pożary. Ich płomienie dosięgły wkrótce brudnozoltcgo sufitu. Wielkie tafle szkła naprężały się w oknach, po czym rozpadały się, krusząc się na cemencie wokół budynku. Stare, metalowe słupy podtrzymujące dach zaczęły wypaczać się od gorąca. Zewsząd szczekały M-16 weteranów. Przeprowadzali atak. David Hudson znajdował się już za jedną z wielkich maszyn fabryczki, przykucnięty w bojowej pozycji. Gęsty dym pożarów był dla niego zarazem sprzymierzeńcem jak i wrogiem. Monserrat i jego ludzie nic mogli znaleźć Hudsona pośród dymu i płomieni, ale i on nie widział teraz, co działo się wokół niego. Wtedy pułkownik usłyszał dźwięk, na który czekał. Nie można było nie rozpoznać donośnego warkotu wirnika śmigłowca.

Szturmowa cobra znalazła się właśnie na dachu; dokładnie tak, jak zaplanowano. Wszystko przebiegało znakomicie; pozostała teraz tylko ostatnia ucieczka. - Z drogi, do cholery! No już! Zjeżdżajcie stąd! Szybciej, szybciej!!! Nieoczekiwanie wybuchła wściekła wymiana ognia. Arch zobaczył płomienie wystrzelające nad całym rzędem dachów. Przeciskał się zapamiętale przez tłum, który wyległ na ulicę Halseya. Sępy - pomyślał. Ludzie, którzy lubią się przyglądać, kiedy gdzieś nadjeżdża karetka. Skrzywił się. Lewa ręka zdrętwiała mu i chyba coś mu się stało w kręgosłup; stawiając kroki czuł w nim przenikliwy ból. Chyba żaden ze zgromadzonych na chodniku ludzi, ubranych w skórzane kurtki nastolatków, posępnie wyglądających młodych kobiet, uśmiechających się małych dzieci, nie zdawał sobie sprawy, że oglądany spektakl dzieje się w rzeczywistości. - Cofnąć się! Cofnąć się, do diabła! - wrzeszczał chrapliwie Carroll, nie przerywając biegu. - Schowajcie te dzieci! Wracajcie do domów! We wszystkich oknach roiło się od pełnych ciekawości twarzy. Setki mieszkańców Halsey Street i okolic wyległo w to chłodne, pochmurne popołudnie na ulicę, żeby stać się świadkami niecodziennych wydarzeń. Gapili się w stronę, z której dochodziły strzały, wpatrywali w groźne płomienie, słuchali serii z M-16 i pojedynczych odgłosów broni krótkiej. Carroll biegł bez chwili wytchnienia do pogrążonego w ogniu budynku. Nagle odezwał się policyjny megafon. Przebił się przez panujący hałas ze słowami". - Hej, ty! Przestań biec! Zatrzymaj się! Arch zignorował go i pędził dalej. Chwiał się na nogach, walcząc z nieznośnym bólem. Kiedy dopadał już budynku, usłyszał jeszcze jeden znany sobie, przerażający odgłos. Nad dachem niewielkiej fabryczki wisiała szturmowa cobra. Ten sam śmigłowiec, który dopiero co go zestrzelił. Zielona Wstążka była tu. Ruszył po kamiennych schodach budynku, przeskakując po trzy

271

stopnie naraz. Zdawało mu się, że przy każdym kroku słyszy grzechot własnych kości, przesypujących mu się swobodnie w ciele. Nagle, z otwartych drzwi, wprost na Archa wypadł mocno zbudowany mężczyzna, o hiszpańskim czy też kubańskim wyglądzie. Trzymał w ręku pistolet 870. Broń Carrolla nastawiona była na ogień automatyczny. W twarz i szyję nieszczęsnego terrorysty trafiła cała seria kul kalibru 7,62. Ciało wtoczyło się z powrotem do środka. Dym, wydobywający się z rozbitych okien parteru, utrudniał Archowi odychanie. Zmusił się jednak do dalszego biegu; wskoczył do budynku, 272

omal nie potykając się o umierającego, który patrzył na niego zdumionymi, szeroko rozwartymi oczami. Carroll instynktownie przycisnął się do ściany. Dyszał ciężko, opierając policzek o zimny, odlatujący od ściany tynk. W głowie roiło mu się od myśli. Cobra? Jakim cudem udało im się zdobyć szturmowy śmigłowiec? Przecież to niemożliwe... Zielona Wstążka czekała na niego na górze, choć to także nie wydawało się możliwe... Ciężkie drzwi z metalową kratą otworzyły się powoli i pułkownik Hudson znalazł się na dachu. Rozproszone przez wiatr kłęby dymu zasłoniły na chwilę jego pole widzenia. Znajdował się teraz ze trzydzieści pięć metrów od czekającego śmigłowca. Z początku pułkownik ruszył ostrożnym krokiem, a potem zaczął biec truchtem, niczym sportowiec, który właśnie zwyciężył. Udało mu się. Wszyscy wykonali swoje zadania w niemal perfekcyjny sposób. Misja Zielonej Wstążki dobiegła wreszcie końca. Nagłe uczucie radości z powodu zwycięstwa wydawało się nie do opanowania. Hudson nie zauważył, że na dach wyskoczył jeszcze jeden człowiek. Nie spostrzegł go, aż ten zdołał go podejść. Nie zachował po prostu ostrożności. Jeden, jedyny raz zapomniał rozejrzeć się uważnie na wszystkie strony. - Proszę stanąć, pułkowniku! Zza zbiornika z wodą wychynęła jakaś postać. Trzymała w wyciągniętej ręce berettę. Oczom Hudsona ukazała się twarz Francois Monserrata. Monserrat wybuchnął triumfującym śmiechem, wołając: - Moje gratulacje, pułkowniku. O mało nie udała się panu zbrodnia doskonała! Znalazłszy się wewnątrz płonącego budynku, Arch nie był pewien, w którą stronę powinien ruszyć. Zakrztusił się gęstym kłębem dymu; poczuł gwałtowne mdłości. Czuł, jak gdyby ktoś pocierał jego płuca od wewnątrz papierem ściernym. Cały czas słychać było serie z M-16 i wybuchy granatów zapalających. Do uszu Carrolla dolatywał także klekot wirnika śmigłowca, który wylądował na dachu. Monserrat i pułkownik Hudson musieli znajdować się w tym budynku... Na górę! - wydał sobie w myśli rozkaz Arch. Kaszląc i dławiąc się, zaczął wbiegać po stromych schodach. Wokół niego pojawiały się płomienie, rozprzestrzeniając straszliwy żar. Ból w nogach był wprost nie do zniesienia. Z całą pewnością coś złego stało się Carrollowi w plecy.

273

Na końcu schodów znajdowały się stalowe drzwi. Arch naparł na nie ramieniem. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Znalazł się na dachu. Wśród rozproszonego dymu migały czerwone światełka na ogonie szturmowego śmigłowca. Na czarnym, smołowanym dachu błyskały kolorowe smugi.

Cobra była gotowa do startu. Wirniki obracały się z dużą prędkością. Scena przypominała jedną z wielu, jakie Arch widział w Wietnamie. Gdzieś, pośród dymu, rozległy się męskie głosy. Były podniesione; dwaj ludzie krzyczeli do siebie z wściekłością. Głosy dobiegały z lewej strony, zza wysokiego ceglanego muru. Można było rozróżnić poszczególne słowa. - Widzi pan, w obecnych czasach nie mogą już istnieć rządy takie, jakie były w przeszłości. Obecnie wszystkie te obieralne władze są tylko czystą fikcją. Cieniami prawdziwej rzeczywistości. Przynajmniej to musi pan zrozumieć. Na świecie nie ma już demokracji - głos mówiącego był pełen niesamowitego napięcia. Drugi mężczyzna przemówił jeszcze ostrzej, ale łoskot helikoptera stłumił jego słowa. Arch podszedł bliżej. Teraz słyszał dokładnie. - Kocham ten kraj! - krzyczał ktoś z całych sił. - Ale nie mogę pogodzić się z tym, jak postąpił z weteranami wojny w Wietnamie. Nie zgadzam się tym, co robili niektórzy nasi politycy. Ale i tak kocham moją ojczyznę! Wtedy Carroll zobaczył ich. Pułkownik David Hudson. Tak, to ten sam człowiek, którego oglądał na fotografiach w siedzibie FBI i Pentagonie. Bardzo przystojny, wysoki, blondyn... „doskonały dowódca", jak o nim pisali. Amerykański Juan Carlos. I ten drugi... O Boże, ten drugi!!! W tym momencie w Carrollu coś się załamało. Poczuł ból znacznie gorszy od fizycznego. Przypomniał sobie nagle pierwszy raz, kiedy głęboko doświadczył czyjejś śmierci - odejście swojego ojca. I ciągle pamiętał uczucie, jakie go ogarnęło w tę noc, kiedy Nora umarła w New York Hospital. Wyschły mu usta, bał się. W żadnej mierze nie był przygotowany na tak okropną chwilę. To niemożliwe, żeby być przygotowanym na coś takiego, nawet jeśli od lat pracuje się w policji... Człowiekiem, do którego zwracał się pułkownik Hudson, jako do Monserrata, był Walter Trentkamp. Okrutna twarz, którą widział Arch, w niczym nie przypominała jednak w tej chwili oblicza znanego mu od dziecka wujka Waltera, bliskiego przyjaciela jego ojca. Trentkamp wydał mu się nagle kimś obcym, zimnym mordercą.

274

Carroll omal nie odszedł od zmysłów. Stracił na moment poczucie rzeczywistości. Zamknął oczy i przejechał dłonią po zmęczonej, czarnej od dymu twarzy. W oczach stanęły mu gorące łzy. Pieprzony wujek Walter! To była najboleśniejsza rana, najstraszliwsza z możliwych zdrada, jakiej Arch doświadczył w życiu. Jak mogło stać się coś takiego?! Carroll pomyślał o wszystkim, w co został wtajemniczony Trentkamp przez te wszystkie lata. I teraz, podczas długiego śledztwa w sprawie Zielonej Wstążki, ten zdrajca dowiadywał się natychmiast wszystkiego od Archa. Czy Trentkamp wstawiał się za Carrollem, żeby to on mógł zajmować się tą sprawą? I po co? To jasne. W ten sposób Walter był w stanie kontrolować Archa. I całą grupę antyterrorystyczną DIA. Informuj mnie o postępach w śledztwie, Archer. Powiedz mi, kiedy czegoś się dowiesz. Obiecujesz? W ten sposób Francois Monserrat zwerbował niejako CarroUa, żeby pomógł mu znaleźć pułkownika Davida Hudsona i jego weteranów! Informuj mnie, Archer. Obiecujesz?! Walter Trentkamp brał udział w spotkaniach na najwyższym szczeblu w Białym Domu. Przez cały czas obserwował, co się działo, analizował dyskutowane tematy... Co za niesłychana pewność siebie, co za tupet'...

Od ilu lat to trwało? Od ilu pieprzonych, zdradzieckich lat?! Francois Monserrat... Najokrutniejszy terrorysta świata okazał się nikim innym, tylko wujkiem Walterem Trentkampem! Nie do uwierzenia. Ale to prawda. Walter Trentkamp był potworną szumowiną...! CarroUa zaczął ogarniać niepohamowany gniew. Został wykorzystany. Tak jak i weterani; posłużono się nim; wykorzystano jego ufność. Ostrożnym krokiem Arch posuwał się w stronę Trentkampa i Hudsona. Oślepiający gniew wrzał w nim do tego stopnia, że musiał walczyć ze sobą, żeby nie zacząć od razu strzelać z browninga. Pociągnąć za spust i zabić. A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest? Ale Carro" wiedział, zawsze wiedział, że jest kimś innym niż tylko dobrze wyszkolonym zabójcą. Teraz był już gotowy. Wysunął się zza muru i przemówił donośnym szeptem: - Witaj, Walterze. Przyszedłem dotrzymać obietnicy. Obiecałem ci, że będę cię informował o wszystkim, czego się dowiem. Zdumienie na twarzy Trentkampa trwało tylko przez chwilę. Szybko powrócił Monserrat — pewny siebie, nie przejmujący się osobą CarroUa. - Nigdy nie miałem nic do ciebie, rozumiesz. Byłeś tylko moim narzędziem. Sposobem na rozwiązanie sprawy. Nikim więcej. Moim zadaniem jest doprowadzenie do zapanowania Związku Radzieckiego nad światem. Wiesz, to interesujące spotkanie. Dwóch największych terrorystów na świecie. I pierwszy łowca terrorystów Ameryki. Wszyscy stawili się na tę historyczną chwilę. Bo to historyczny moment, nieprawda? Arch uniósł browning. Pułkownik David Hudson... Francois Monserrat... I on. Żaden z nich nie mógł tego wygrać. Carroll nie wiedział już zresztą, co właściwie znaczyło „wygrać" w tym przypadku. A pan, kim jest? Proszę mi powiedzieć, kim pan jest?  Jak mogłeś przeżyć życie złożone wyłącznie z kłamstwa?! - Arch zbliżył się do nich. - Nic, tylko oszustwa i obłuda...  Nie wierzę w prawdy, w które ty wierzysz. A więc w konsekwencji, nie uznaję też tego co ty za kłamstwo. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że ty też żyjesz pośród kłamstw? Nawet twoi ludzie stale cię oszukiwali. Wszyscy cię okłamywali, Archer. A już największym oszustem, obłudnikiem jest rząd, któremu służysz. Pułkownik Hudson wiedział, że w tej chwili może polegać tylko na własnym instynkcie. Postanowił więc być mu posłuszny. Znowu przypomniał mu się północnowietnamski obóz jeniecki. Monserrat był kimś zbliżonym do Jaszczurki. Podobnym rodzajem wroga. Instynkt. Odruch. Przeżyć... Monserrat skupił teraz uwagę na Carrollu... Z gardła pułkownika Hudsona dobył się cichy krzyk; w tym samym momencie jego ręka uderzyła krótkim, potężnym ciosem. Obojczyk Monserrata pękł z głośnym trzaskiem, a jego beretta upadła pod nogi. Spomiędzy zaciśniętych zębów Trentkampa dobył się ochrypły, zwierzęcy odgłos. Pułkownik trzymał już w ręku ukryty, cieniutki jak igła nóż. Zabić. Monserrat był dużo lepszy od Jaszczurki. Pomimo straszliwego bólu w ramieniu, zdołał odskoczyć od Hudsona i sztyletu. Pułkownik podążył za nim, jak gdyby był jego cieniem. Błyszczące ostrze wyskoczyło do przodu. Trentkamp podniósł dłonie, osłaniając twarz. Nóż rozorał mu rękę, ale on, nawet nie krzyknąwszy, przyjął bojową postawę karateki, gotów już stawić czoło wrogowi. Hudson wydał kolejny okrzyk, wykonując jeden, potem drugi pozorowany atak, aż wreszcie dźgnął znowu. Srebrzyste ostrze runęło przed

275

siebie z potworną dokładnością. Pułkownik przekręcił je, natychmiast cofnął i uderzył po raz kolejny. Siekał gardło Monserrata. Ten ciągle napierał na niego, wreszcie złapał się z nadludzkim chyba wysiłkiem za szyję. Spojrzał na krew, bryzgającą mu przez palce. 276 W końcu Trentkamp zachwiał się. Rzucił jeszcze okiem na Hudsona, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć i padł na smołowaną powierzchnię dachu. Carrołl przyglądał się z przerażeniem umierającemu Monserratowi-Trentkampowi. Wycelował teraz broń w Hudsona. Napiął lekko palec na spuście. Wtedy usłyszał szczęk broni przełączanej na ogień maszynowy. Odgłos dobiegł zza niego. Odwrócił się na pięcie. Otaczało go właśnie czterech mężczyzn w starych, wojskowych kurtkach. Trzymali wycelowane w niego karabiny M-21. Wyglądali na żołnierzy. To byli weterani. Zielona Wstążka. Teraz miał przed sobą wszystko, czego szukał; chociaż w tej chwili wolałby tego nie widzieć. Co za potworność! Wysoki, potężnie zbudowany Trentkamp wydawał się teraz bardzo mały, leżąc tak nieruchom*o w kałuży krwi. Jego zimne, szarozielone oczy wyglądały po śmierci równie pusto jak za życia. O Jezu! Jezu drogi! Nagle, Carroll zaczął wrzeszczeć w nieboglosy: —Kim pan jest, Hudson?! Czego, u diabła, pan chce?!!! Kto was nasłał na Wall Street?!!! Potworność! Coś twardego uderzyło go potężnie w głowę. Zachwiał się, omal się nie przewrócił. Obudził się w nim jednak ulicznik z Bron\u, nie pozwalając mu upaść. Cholera! Teraz oni! Zdawało mu się, że ślepnie. Głowa bolała go straszliwie, po jego twarzy popłynęły strumienie krwi. - Kim jesteś, Hudson? - wypowiedział znowu dręczące go pytanie. Zrobił jeden krok w stronę pułkownika i ciała Monserrata-Trentkampa. Znowu został trafiony z ogromną siłą. Usłyszał przerażający trzask we własnej głowie. Poczuł, że pada, a potem zaczyna tracić przytomność. Wydał z siebie mimowolny jęk. Rewolwer wystrzelił jeszcze raz. Arch podniósł oczy i zobaczył pułkownika Hudsona. Próbował resztką sił otworzyć usta i pytać. Tylu rzeczy chciał się dowiedzieć... Jednak obraz przed jego oczami stał się niewyraźny. Spróbował jeszcze wstać. Musiał zakończyć wreszcie to szaleństwo. Zaczął jednak zapadać się w ciemny, pusty tunel.

41

Manhattan Anton Birnbaum nalał trzęsącą się ręką skąpe kieliszki starego portwąjnu marki Sandeman. Czuł się, jakby miał już tysiąc lat. Brak snu, wysiłek umysłu i nerwów odpłacał mu się teraz nieznośnym bólem głowy. W słabym świetle, które wpadało do jego mieszkania, podszedł do jednego z okien i wyjrzał na ulice Nowego Jorku, swojego ukochanego miasta. Co tam się u licha działo? Caitlin Dillon, której głowa także dokuczała z powodu wielu bezssennych, stresujących godzin, wyjęła z torebki kolejnego papierosa i zaczęła go zapalać. Rozmyśliła się jednak. Piekło ją w gardle, czuła nieprzyjemny ucisk od wewnętrznej strony oczu. Wiedziała, że potrzebuje długiego, spokojnego snu. Oboje z Birnbaumem czekali jednak na ostateczne wieści o Zielonej Wstążce, na wiadomości o Archu. Zrozumiała teraz, co to znaczy być żoną policjanta. Nie mogła zrozumieć, jak te kobiety są w stanie to znosić.

—Wiemy już całkiem dużo — odezwał się Birnbaum. - Dwa lata temu Francois Monserrat spotkał się w Trypolisie z przywódcami ważniejszych państw Trzeciego Świata. W szczególności byli tam obecni szefowie bliskowschodnich państw, producentów ropy naftowej. W spotkaniu brali udział także dowódcy armii tych krajów. - Anton odszedł od okna. - Jestem przekonany, że uzgodnili wtedy nowy, sprytny plan zniszczenia zachodniego systemu ekonomicznego. Zgodnie z nim, kartel naftowy miałby przejąć pełną kontrolę nad całym amerykańskim rynkiem papierów wartościowych. - I tak mają dość środków, żeby wpływać w decydujący sposób na sytuację na rynku - odpowiedziała cicho Caitlin. Głowa bolała ją teraz nieznośnie. Czuła się, jak gdyby ktoś wiercił jej czaszkę świdrem pneumatycznym. Myślała o Archu, który ścigał w tej chwili ludzi z Zielonej Wstążki. Dlaczego nie dostali od niego żadnej wiadomości?

278

- Tamtej wiosny, nasz świeżo wybrany prezydent dowiedział się o spisku w Trypolisie. Co ważniejsze, Komitet Dwunastu musiał słyszeć o Czerwonym Wtorku. Tylko że działali oni znacznie szybciej niż prezydent Kearney. Stary finansista zmrużył oczy. - Słuchaj, Caitlin, uważam, że wymyślili Zieloną Wstążkę po to, żeby nie dopuścić do powodzenia akcji Czerwonego Wtorku. W ten sposób Komitet Dwunastu ukradł Arabom miliardy dolarów. Zielona Wstążka to grupa najlepiej wyszkolonych, najniebezpieczniejszych ludzi, jakich tylko można sobie wyobrazić. Teraz odsprzedają im z powrotem ich własne akcje. Oto ekonomiczna wojna światowa! Pierwsza w swoim rodzaju, chyba że weźmiemy pod uwagę kryzys naftowy z 1970 roku. Caitlin pomyślała znowu, że gdyby takie wizje rysował przed nią ktoś inny... Ale to był Birnbaum. Mówił poważnie... Dlaczego jeszcze nie odezwał się Arch?  A jak pasuje do tego wszystkiego Hudson? Jaka jest jego rola, Anton? - spytała.  Ach, tajemniczy pan Hudson. - Birnbaum uśmiechnął się. - Myślałem długo nad jego postacią. Albo jest po prostu na usługach Komitetu Dwunastu, albo wykorzystali Hudsona i jego grupę weteranów. To nie byłby pierwszy raz. Niejednokrotnie ci ludzie wykorzystywani byli przez tych, którzy sprawują prawdziwą władzę w tym państwie. Tak czy owak, za parę godzin wszystkiego się dowiemy. Wkrótce poznamy całą prawdę. Kiedy pułkownik Hudson przybył pod swój adres, czuł się dokładnie tak jak zawsze przewidywał -jak gdyby zwyciężyli w Wietnamie. Napływ adrenaliny wzbudzał w nim radosne podniecenie. To będzie z pewnością najbezpieczniejsze schronienie, z jakiego kiedykolwiek korzystał. Tak sobie pomyślał, kiedy znalazł się w alei York w East Side, bogatej części Manhattanu. Wszedł przez szklane drzwi do eleganckiego budynku stojącego przy skrzyżowaniu z Dziewiętnastą ulicą. Mieszkanie Bilłie Bogan znajdowało się od strony rzeki. Budynek był supernowoczesny. Musiał mieć cieniutkie ściany i sufity, ponieważ zbliżywszy się do drzwi na piętnastym piętrze, Hudson usłyszał dźwięk fortepianu. Wspaniała muzyka zdumiała go. Nie miał pojęcia, że Billie potrafi grać. Zawahał się, zanim nacisnął guzik dzwonka. Usłyszał znowu ostrzegawcze sygnały w głowie. To było zupełnie naturalne. Nie przestawało się z dnia na dzień być sabotażystą. Billie podeszła do drzwi już po pierwszym dzwonku. Miała na sobie różową koszulkę z napisem „ZIMA" i obcisłe, czarne dżinsy. Zdjęła pantofle i skarpetki. Wyglądała wspaniale, niezwykle; nawet w takim stroju.

- Davidzie... Wyraz zdumieniea w spojrzeniu jej jasnych, niebieskich oczu błyskawicznie zastąpiła nieskrywana radość, kiedy tylko zobaczyła, kto przyszedł. Nie miała makijażu, nie był jej potrzebny. Wyciągnęła rękę i przytuliła do siebie Hudsona. Tak bardzo zapragnął, żeby mieć znowu drugą rękę i objąć ją obydwiema, choć jeden jedyny raz. - Czy to ty grałaś na fortepianie? - zapytał. Billie pocałowała go w policzek i uścisnęła raz jeszcze. - Oczywiście, że ja... Wiesz, to chyba fortepian jest prawdziwym powodem, dla którego uciekłam z Birmingham. Kiedy dowiedziałam się o Mozarcie, Brahmsie, Beethovenie, pomyślałam sobie, że świat musi być o wiele ciekawszy niż ta ponura szarość, jaka mnie otaczała. Wejdź do środka. Tak się cieszę, że przyszedłeś. Dobrze mi, kiedy ciebie widzę. Znów go pocałowała. David uśmiechnął się, najradośniej od długiego, długiego czasu. - Ja też się cieszę, że cię widzę. Czuję się, jakbym wreszcie dotarł do domu - powiedział. Kiedy już znalazł się w środku, rozmawiali, obejmowali się, patrzyli sobie długo w oczy. Hudson opowiedział Billie o swojej przeszłości. Mówił dużo i szybko, tak jak człowiek, który milczał przez zbyt wiele lat. Nagle wydusił z siebie wszystko — o West Point, straszliwych doświadczeniach Wietnamu, błyskotliwej, ale przerwanej karierze wojskowej. Jedyne, o czym jej nie powiedział, były wydarzenia ostatniego roku; choć kusiło go, żeby wyjawić także i ten sekret. Opowiedzieć, jak planowana od dawna zemsta przemieniła się we wspaniałe zwycięstwo. Otrzymali za nie materialną nagrodę - miliony dolarów przeszły w ręce jego i innych weteranów. Miał ochotę podzielić się nimi z Billie; podzielić się z nią wszystkim, co tylko miał. Zaczęli kochać się pod kolorowym wełnianym kocem, a potem jeszcze raz. Hudson cały czas uczył się czuć. Dynamiczny seks pomagał mu w tym coraz skuteczniej. Zbliżał się coraz bardziej i bardziej do szczytu... prawie do rozkosznego końca. Nie udało mu się jednak. W końcu, ogarnęło go wyczerpanie. Poczuł, że zaczyna drżeć. Zaczął nagle zapadać w spokojny sen. Ostrzegawcze sygnały nie zamilkły jeszcze do końca, ale wydawały się już naturalną częścią jego psychiki. Przed chwilą dotykał jeszcze rytmicznymi ruchami twarzy Billie; teraz zamknęły mu się oczy i zasnął. Billie leżała zupełnie rozbudzona na wielkim, mosiężnym łóżku, przyglądając się płonącej końcówce papierosa. Westchnęła cicho. Czasami zdumiewała samą siebie umiejętnością gładkiego wypowiadania kłamstw, całych spójnych ich serii... Obłuda.

280

Tak dobrze podziałało na niego to, że umie grać na fortepianie; ona, dziewczyna, która uciekła z ponurego Birmingham. Ale, z jakiego to powodu znajdowała się w tym pokoju ze słynnym pułkownikiem Davidem Hudsonem? Wstała po cichu, odsuwając na bok zgniecioną pościel. Była przekonana, że w tej chwili Hudsona nie obudzi nawet armata. Po chwili wróciła do sypialni z berettą w dłoni. Do lufy rewolweru przymocowany był tłumik. Wiedziała, że nie może sobie pozwolić nawet na chwilę wahania. Podniosła sztywno ręce. Nachyliła się, żeby wystrzelić mu prosto w skroń. Trwało to o małą chwilę za długo. Śpiące ciało podskoczyło. Hudson otworzył oczy i wystrzelił przez kołdrę. Strzelił drugi raz, trzeci i czwarty. Sygnały ostrzegawcze niemal go paliły. Ogarnęło go uczucie straszliwego bólu.

279

Zdrada. Wszędzie tylko oszustwo. Wszędzie. Nawet - tutaj!... Komitet Dwunastu, Mędrcy Ameryki, nie chcieli pozwolić mu żyć. Nie poszło im trudno zwerbowanie go, kiedy po rozczarowaniach Wietnamu przyszły kolejne, związane z jego nigdy nie zrealizowaną karierą wojskową. Został ich wielkim agentem, przydając się w kryzysowych sytuacjach na całym świecie. Mędrcy okazali się równie przebiegli, tak samo inteligentni i skrupulatni jak i on. Oczywiście, nasłali na niego dziewczynę. Wiedzieli, że korzysta z usług agencji Vintage. Wykorzystali go. Wreszcie David Hudson zrozumiał to.

42

Brooklyn Carroll powoli otworzył oczy i usiadł, czując potworny ból. Wokół niego wrzało; biegali policjanci i żołnierze, coś błyskało. Patrzyli na niego z góry. Kto to? - Co się stało? - zapytał w końcu Arch. - Jak długo... Co stało się z ciałem? Tutaj było ciało! Przyklęknął przy nim jakiś policjant, którego nie znał. - O jakim ciele pan mówi? - zapytał. - Tutaj leżało ciało, zaraz niedaleko Cobry. Walter Trentkamp z FBI został tu zabity. Policjant pokręcił głową. - Byłem jednym z pierwszych tu, na dachu. Nie było żadnego innego ciała, oprócz pańskiego. Wie pan, coś panu zrobili w głowę. Czy aby nie potrzebuje pan pomocy? Carroll niezdarnie podniósł się na nogi. Świat wirował mu przed oczami. - Nie, nie. Wszystko w porządku. Czuję się świetnie. Złapał się ściany i podpierając się, ruszył w dół po krętych, metalowych schodach. Ktoś zabrał ciało Trentkampa. - Hej, człowieku, musisz zgłosić się na pogotowie! Ktoś musi zająć się pańską głową. Nie było tu żadnego ciała. Arch ledwie słyszał, co wołał policjant. Chciał teraz iść do domu. Musiał po prostu stąd wyjść i pójść do domu. Pomyślał o dzieciach, o Caitlin. Wiedział, że Caitlin siedziała z Birnbaumem, i zastanawiał się, czego się tam dowiedzieli. Niepokoił się o swoich bliskich... Na dachu nie było żadnego ciała... No jasne - to wszystko było tylko złym, potwornym snem. Sam nie wiedział, jak udało mu się prowadzić samochód. Może dzięki doświadczeniu; w ostatnich czasach nieraz jeździł na wpół pijany po ciemku. Może Bóg naprawdę opiekuje się pijakami...

282

Światła w oknach starego domu na Riverdale płonęły jasno. Jadąc swoją ulicą, Carroll przypomniał sobie czas, kiedy mieszkali tu jego rodzice, a wszystko wydawało się jakieś takie... po prostu bardziej normalne. I Trentkamp był wujkiem Walterem, na litość boską! To nie do uwierzenia. Walter Trentkamp był przyjacielem jego ojca przez tyle lat. Czy ojciec zaczął kiedykolwiek coś podejrzewać? Czy wyczuwał tę potworną zdradę z jego strony? Wszyscy byli wtedy tak naiwni w stosunku do rządów obcych krajów. Jak się okazywało, także wobec władz Stanów Zjednoczonych. Amerykanom zdawało się, że demokracja jest dominującym systemem politycznym świata. Myśleli, że znają kompetencje poszczególnych organów swojego państwa. Arch widział teraz, że w rzeczywistości nie rozumieli niczego. Trentkamp i KGB tak udatnie wszystkich zwodzili. Walter Trentkamp osiągnął pozycję wymagającą najwyższego zaufania. Nie zawahał się

wykorzystać Carrolla. Gdzież mógłby znaleźć lepsze źródło potrzebnych informacji? Sposób działania Trentkampa był od lat taki sam. Arch przypomniał sobie, że niedługo po drugiej wojnie światowej Walter spędził jakiś czas w Europie. A potem tak często jeździł do Ameryki Południowej, Meksyku, Azji Południowo-Wschodniej - „żeby zdobyć pewne informacje". Nic dziwnego, że przez cały ten czas nie byli w stanie dopaść Monserrata. Nie szukali we właściwych miejscach. Nikomu nie przyszło do głowy, że król terroru może być jedną z publicznych postaci Nowego Jorku czy Waszyngtonu. Któż podejrzewałby żywą legendę amerykańskiej policji? Trentkamp nie przejmował się poszukującym go wywiadem i miał absolutną rację. Podstęp, jaki stał się podstawą jego życia, był po prostu mistrzowski. Był jednym z największych szpiegów w historii, jak Donald Maclean albo Kim Philby. W oczach Archa znowu stanęły łzy. Teraz jednak dlatego, że zobaczył swoje dzieci. Podbiegły do niego, kiedy tylko otworzył drzwi. Po chwili rodzina Carrollów zaczęła ściskać się i całować. Dzieci przytulały się do swojego ojca najmocniej, jak tylko mogły. - Musimy stąd uciekać - szepnął do Mary Katherine. - Musimy zaraz wyjechać z tego domu... Pomóż mi ubrać dzieci. Postaraj się nie mówić im zbyt dużo. Zadzwonię teraz do Caitlin. Mary Katherine skinęła głową. Nie wydawała się nawet zaskoczona tym, co usłyszała. - Dzwoń do Caitlin, a ja tymczasem przygotuję „wojsko" - odpowiedziała. Dwie godziny później, szóstka Carrollów i Caitlin Dillon zameldowali się w hotelu Durham na Zachodniej Osiemdziesiątej Siódmej. Arch planował zostać tu na noc, może na parę dni, aż zdecydują, co robić dalej, z Birnbaumem i z nowojorską policją. Życie stało się nagle walizką z niejednym podwójnym dnem. Czy istniał ktokolwiek, komu można było zaufać? I

Kiedy Caitlin i Arch znaleźli się sami w hotelowym pokoju, przytulili się do siebie mocno. Zaczęli się całować, długo, nieprzerwanie; żadne * z nich nie chciało przestać. Wreszcie Caitlin naparła na Archa z nie- ) skrywanym pożądaniem. Nie było już potrzeby ukrywać uczuć.  Kocham cię bardzo - powiedziała.  Ja też cię kocham, Caitlin. Bałem się dzisiaj. Myślałem... że może już nigdy cię nie zobaczę. Zaczęli się kochać, z intensywnością wzmożoną ostatnimi przeżyciami. Potem, za drugim razem, trzymali się delikatnie za ręce; prawie jakby nie miało im być dane robić tej wspaniałej rzeczy 'i znowu. Jakby nie mieli mieć więcej możliwości wzajemnego dzielenia * się sobą. - Okropnie się czułam, kiedy cię nie było - szepnęła Caitlin, leżąc T koło Archa. Jej oddech łaskotał go w policzek. - Jeszcze nigdy tak się nie bałam. Nie chcę nigdy więcej czuć się w podobny sposób. Carroll odgarnął jej włosy z twarzy. Była dla niego kimś tak niesłychanie cennym... - Powiedziałem Walterowi Trentkampowi, że wystąpię z DIA, kiedy sprawa Zielonej Wstążki zakończy się. I nie zmieniłem zdania. Caitlin popatrzyła mu głęboko w oczy.  Ale jeszcze się nie zakończyła.  To prawda. Było teraz tyle przerażających faktów, którymi należało się zająć. Mieli masę dowodów: tajne dokumenty z archiwów FBI i Pentagonu; a także nagrane rozmowy z wysoko postawionymi informatorami Birnbauma z Waszyngtonu i Europy... Trzeba było tylko przekazać tę prawdę, którą poznali, właściwym ludziom. Komu? Komu można było ufać? Gazetom? Stacjom telewizyjnym?

283

Nowojorskiej policji? CIA? Komitet Dwunastu zdawał się przenikać wszystkie instytucje. Czy mieli związki także z policją, z CIA? Czy kontrolowali w jakiś sposób prasę i telewizję? To było wprost nie do uwierzenia. Przez pierwsze niespokojne godziny, spędzone w hotelu, Carroll i Caitlin przeczytali wszystkie najświeższe doniesienia prasowe na temat Zielonej Wstążki. Dwukrotnie Arch jechał taksówką do dużego kiosku przy Times Sąuare i kupował gazety, które właśnie się ukazały. Szukali pomiędzy wierszami choćby cienia tego, czego się dowiedzieli. Niczego takiego nie mogli znaleźć. Nie pisano ani słowa o tajnych ugrupowaniach mających wpływ na sfery rządowe, ani o terrorystycznym planie, nazwanym Czerwony Wtorek. Ani o Trentkampie. Czy jego ciało zostało w tajemniczy sposób zamienione przez Dwunastu w energię?... Nie można się było także niczego dowiedzieć o specjalnym szkoleniu, jakie

284

przeszedł pułkownik Hudson w Fort Bragg. Gazety opisywały Hudsona, jako „prawdziwego szakala", genialnego renegata, który stał się przywódcą Zielonej Wstążki. Pułkownik miał być człowiekiem ogarniętym obsesją osobistego poczucia sprawiedliwości, mimo tylu lat, które upłynęły od czasu zakończenia wojny w Wietnamie. Wszystko to brzmiało tak prawdopodobnie, jeśli nie znało się faktów. Manhattan Wczesnym rankiem, dwudziestego drugiego grudnia, Caitlin i Arch mieli w hotelu gości. Byli nimi Anton Birnbaum i Samantha Hawes. Rozpoczęła się najtrudniejsza i najważniejsza część śledztwa. Napięcie, jakie ich opanowało, było jeszcze silniejsze niż do tej pory. Przez ostatnią dobę Carrollowi dokuczał żołądek. Wreszcie rysował się przed nimi obraz Zielonej Wstążki. Jeśli nie był on dokładny, to mieli przynajmniej szkic, zarys prawdy. Ich historia różniła się zasadniczo od wszystkiego, co czytali w gazetach albo widzieli w telewizji.  Dwunastka, Mędrcy Ameryki, wywodzą się z naszej własnej sieci szpiegowskiej z czasów drugiej wojny światowej, OSS wyjaśnił Birnbaum głosem, który zdawał się słabnąć mu z dnia na dzień. - Ich droga jest kręta, niemniej można ją prześledzić. Istnienie Dwunastki wiąże się z młodszym Dullesem, który nie chciał oddać politykom władzy, jaką otrzymał w czasie wojny. Kiedy przekształcono OSS w CIA, Dwunastka zaczęła się potajemnie spotykać. Najpewniej pozostali najpotężniejszymi ludźmi Waszyngtonu. Na początku udzielali rad, a potem przejęli sprawy we własne ręce. OSS było prawdopodobnie najlepszą w historii amerykańską organizacją wywiadowczą.  Komitet Dwunastu ciągle wierzy, że jest elitą, powołaną do kierowania tym państwem. Są głęboko przekonani, że wyświadczają krajowi nieocenione usługi: przeprowadzili nas przez kryzys kubański, zabójstwa Kennedych, aferę Watergate, teraz - sprawę Zielonej Wstążki. Z każdym rokiem, a tym bardziej dziesięcioleciem, stają się bardziej potężni, ich wpływ jest coraz większy. Birnbaum był blady, wyglądał na wyczerpanego. Nad ranem powiedział Caitlin, że boi się zawału serca, jeśli będzie nadal pracował z taką intensywnością. - Plan Czerwonego Wtorku mógł zakładać doprowadzenie do najgorszego od 1929 roku krachu giełdowego. Zielona Wstążka miała go powstrzymać. Jednocześnie członkowie Komitetu zdołali odnieść z tego osobiste korzyści. Firmy, którymi kierują, zarobiły już setki milionów dolarów.

285

Samantha Hawes miała natomiast więcej informacji o pułkowniku Hudsonie. Udało się jej w ciągu ostatnich paru dni odzyskać część brakujących dokumentów na temat weteranów. - David Hudson spotkał się z co najmniej jednym członkiem Komite- i tu Dwunastu, kiedy służył jeszcze w armii. Nastąpiło to podczas jego szkolenia w Fort Bragg, po powrocie z Wietnamu. Człowiekiem tym był jego dawny dowódca, generał Lucas Thompson. Generał wiedział wszystko o przeżyciach Hudsona w obozie jenieckim. Dowiedział się także o jego szkoleniu w Fort Bragg. Wywiad wojskowy przygotowywał go, żeby stał się amerykańskim Juanem Carlosem. Kiedy stracił rękę, postanowili jednak zrezygnować z tego pomysłu. Cóż, Komitet Dwunastu miał w zamian wiele zadań dla wyszkolonego w taki sposób pułkownika Hudsona... Jest jeszcze coś ciekawego - człowiekiem, który kierował pierwszym szkoleniem Hudsona w Fort Bragg, kiedy ćwiczono go na komandosa, był Phil Berger z CIA. Kilku z członków Komitetu przemawiało w ciągu ostatnich paru lat na zjazdach weteranów. Tam należy szukać kontaktów; wtedy właśnie mieli oni okazję manipulować byłymi żołnierzami. Komitetowi była potrzebna paramilitarna grupa uderzeniowa, wykorzystali więc pułkownika Hudsona. Carroll przejrzał dokumenty z FBI i Pentagonu, które przyniosła ze sobą Samantha.  Hudson otrzymał przy organizowaniu Zielonej Wstążki zakrojoną na szeroką skalę pomoc; być może większą, niż była mu potrzebna. Składały się na nią opisy Wall Street, dokładne informacje o tym, co robimy w „numerze 13". Dlatego mógł bawić się z nami w kotka i myszkę. Miał także dostęp do kartotek Pentagonu, gdzie mógł znaleźć odpowiednich kandydatów na członków swojej grupy. Jak się okazuje, Hudson wybrał ludzi, którymi dowodził w Wietnamie. Komitet obiecał mu w nagrodę miliony dolarów, kiedy doprowadzi do końca misję Zielonej Wstążki.  Owszem, tylko że połowa jego weteranów zginęła - wtrącił Birnbaum. - A reszta uciekła. Tak jak i sam Hudson. Zastanawiam się, gdzie może być Hudson teraz? Caitlin przez większość czasu milczała jak nigdy. Ona także zdobyła brakujące dotąd informacje, dotyczące finansowej strony sprawy. Ogarnęła ją teraz złość. Czuła się wykorzystana przez ten „wielki" Komitet, któremu zdawało się, że jest ważniejszy od rządu, że stoi ponad prawem. - Zaczynamy robić postępy - odezwała się spokojnym, zawodowym tonem. - Jednak ciągle stoi przed nami olbrzymi problem. Czy możemy ufać komukolwiek poza samymi sobą? Czy mamy zanieść nasze rewelacje do prasy? Czy pójść do szefa FBI, Samantho? Komu możemy opowiedzieć całą tę historię? Zapadła cisza. Wszyscy zaczynali teraz odczuwać, jak potężną władzę ma grupka dwunastu wybranych. Komu mogli zaufać?

286 Zamaskowanie całej sprawy zostało zaplanowane w równie przebiegły sposób, jak sam atak bombowy. Okazało się nie mniej skuteczne. Przez kolejną dobę Carrollowie gnieździli się w ciasnych pokojach hotelu na West Side. Jak na razie, nie mieli wyboru. Komu mogli zaufać? Caitlin i Arch zostali ze sobą na noc w mniejszej z dwóch sypialni. Leżeli obejmując się ramionami, spędzając tak długie, pełne niepokoju godziny. Przez cały czas zdawali sobie sprawę, że może wydarzyć się coś strasznego, że być może nie będzie już im dane być razem. - Hudson powiedział coś, kiedy byliśmy na dachu - szepnął Arch, odrzucając jej włosy z twarzy. - Powiedział, że kocha ten kraj, swoją ojczyznę. Wiesz, ja przez cały czas czuję to samo. Do tej pory. W jakiś dziwny sposób czuję się bliski Hudsonowi. Znowu zaczęli się kochać; tym razem był to najczulszy seks, jaki kiedykolwiek ze sobą przeżyli. Zasnęli we wzajemnych objęciach, jak wystraszone dzieci podczas burzy. O szóstej rano, dwudziestego czwartego grudnia, Caitlin pomyślała, że już nie będzie mogła zasnąć. Wstała więc.

Włączyła radio i usłyszała wiadomość, która ścisnęła jej serce. - Anton Birnbaum, doradca kilku amerykańskich prezydentów, został dziś wczesnym rankiem zamordowany na Riverside Drive, w pobliżu swojego domu. Zasłużony, choć wciąż aktywny finansista został potrącony przez nie zidentyfikowanego kierowcę. Anton Birnbaum miał osiemdziesiąt trzy lata. Caitlin potrząsnęła ramieniem Carrolla. - O Boże, Arch, obudź się. Zabili go - zatkała. - Komitet zamordował dzisiaj rano Antona. Co teraz będzie z nami? Biedny Anton... Carroll wymamrotał coś i rzuciwszy kilka przekleństw wstał z łóżka. Wrzucił na siebie ubranie, a potem pognał na Broadway, gdzie kupi! „Daily News", „The New York Timesa" i „New York Post". Na pierwszych stronach gazet znajdowały się informacje o śmierci Birnbauma i pełne szacunku informacje o jego życiu. Były tam też kłamstwa; jak sądził Carroll, celowe. W najlepszym razie, gazety odsłaniały tylko maleńki rąbek prawdy. Przerzucił wzrokiem artykuły jeszcze przy kiosku. Brzmiały tak, jak gdyby nic nadzwyczajnego się nie stało. Nie było słowa o zdrajcy na wysokim stanowisku w FBI. Nie pisano nic o Monserracie ani o miejscu przebywania pułkownika Hudsona. Idąc do hotelu, zobaczył za sobą dwóch śledzących go mężczyzn. Nikt powiązany ze sprawą Zielonej Wstążki nie mógł pozostać przy życiu.

43

Uciec. Tylko to im pozostało. Wieczorem, dwudziestego czwartego grudnia, Arch, czwórka jego dzieci, Caitlin i Mary Katherine wzięli się za ręce i ruszyli szybkim krokiem aleją Kolumba. Musiał być jakiś sposób na to, żeby trójka dorosłych i czwórka małych dzieci zdołała wymknąć się śledzącej ich drużynie. Uliczny tłum zapewni im na pewien czas bezpieczeństwo. Aleja Kolumba pełna była bożonarodzeniowej muzyki. Panował świąteczny nastrój. Tłum niechętnie rozstępował się przed dużą, spieszącą się rodziną. Carroll zastanawiał się, jak może ocalić Caitlin, Mary K., dzieci. Wiedział, że podążają za nimi zawodowi zabójcy. - Czy możemy przestać biec, tatusiu? Proszę cię, tatusiu! Tylko na chwileczkę. Tato! - narzekała ciągnięta za rączkę Lizzie. Przed nimi, Caitlin i Mary Katherine prowadziły pozostałą trójkę. Arch zatrzymał się i objął swoją małą córeczkę. Szepnął jej w zmarznięte, zaczerwienione uszko: - Proszę cię, malutka, bądź jeszcze przez chwilę grzeczna. Jeszcze tylko trochę. Był prawie pewien, co wkrótce się stanie. Spojrzał na północ, a potem f przed siebie, wzdłuż świateł alei Kolumba. Skierował wzrok na jasne, kolorowe napisy: Sedutto, Diane's Uptown, Pershings, Cantina. Aleja Kolumba zmieniła się nie do poznania, odkąd ostatnio tu był. Do niedawna roiło się tu od południowoamerykańskich sklepów spożywczych, małych hotelików, handlarzy wschodnimi dywanami. Teraz rejon ten stał się elegancką, integralną częścią Greenwich Village. Carroll obejrzał się jeszcze raz. Cały czas szło za nimi tych samych dwóch mężczyzn. Był pewien, że dołączyli do nich inni. Zdaje się, że teraz rodzinę Carrollów ścigało już pięciu ludzi. I dokąd, na Boga, mają teraz pójść? Niech ktoś nam pomoże... Arch pocił się, mimo że było zimno. Był tak wyczerpany. Miał ochotę, runąć na chodnik i zasnąć.

288

To dzieje się naprawdę. Wszystko jedno, czy uwierzę w to czy nie. To dzieje się naprawdę. Uciec.

Tylko o tym myślał. Był przerażony. Widział to samo uczucie w twarzy Caitlin. Mary Katherine była blada; jej policzki straciły swoje zwykłe rumieńce. Wyciągnął rękę i przycisnął Caitlin do siebie.  Słuchaj. Posłuchaj mnie uważnie. - Szepnął coś, co wywołało w niej płacz. - Tak bardzo cię kocham, Caitlin. Musi nam się udać.  Och, Arch, proszę cię, uważaj. Proszę cię. Wtedy Carroll odepchnął ją delikatnie. Posłał swoje kobiety i dzieci w bok; przebiegały teraz Siedemdziesiątą Drugą Ulicę. Niech znajdą się jak najdalej od niego. - Tatusiuu! Tatooo!! - krzyczały dzieci, podczas gdy się oddalał. Pędził tak szybko, jak tylko mógł. Nagle złapały go czyjeś silne ramiona. Jakaś dłoń spadła na jego twarz, wbijając się w nią. Poczuł straszny ból w oczach. Zaatakowali go w samym środku Nowego Jorku, w jednej z najbardziej zatłoczonych dzielnic. Natarli na niego na oczach setek świadków. Nie przejmowali się już nawet świadkami. - Zostawcie mnie! Zostawcie mnie, gnojki! - darł się Carroll, przekrzykując łoskot samochodów. -Ratunku!! Pomocy!!! Wstrzykiwali mu coś. Jego spodnie przebiła długa igła. Mordowali go. Na Zachodniej Siedemdziesiątej, w sercu Nowego Jorku. - Pomocy!!! Pomocy, do jasnej cholery!!! Najwyraźniej nie musieli już się ukrywać. Nie udawali, że są przeprowadzającymi rutynową akcję policjantami. - Puśćcie mnie!... Zabierzcie tę igłę!! Nieeee!!! Arch krzyczał, darł się wniebogłosy, walczył rozpaczliwie. Natarł na nich z całą siłą, jaka jeszcze mu pozostała. Był pewien, że złamał któremuś z napastników szczękę. Uderzył łokciem w czyjeś czoło i usłyszał głośny trzask kości. Ciągnięto go do granatowej limuzyny. Za nogi, głową w dół! Obejrzał się z wysiłkiem, widząc gapiące się tłumy. Jeszcze kiedy go ciągnęli, zobaczył drugi, podobny samochód; spostrzegł że porywają także Caitlin, Mary K. i dzieci. Nikt powiązany ze sprawą Zielonej Wstążki nie mógł żyć. Komitet, Mędrcy Ameryki nie mogli na to pozwolić. - Tylko nie dzieci!!! Skurwysyny!! Zostawcie moje dzieci!!... Błagam, zostawcie dzieci!!!

44

Wirginia Dłonie Thomasa Morę Elliota były nieprzyjemnie zimne. W gardle czuł przykry skurcz. Wiceprezydent wysiadł z ciemnogranatowej, długiej limuzyny na panujący wokół mróz. Od szarego nieba odcinały się kontury bezlistnych drzew. Słychać było odległe strzały myśliwych polujących na ptaki. Elliot odwrócił się i ruszył po kamiennych schodkach, prowadzących do dużych, podwójnych drzwi imponującego, trzydziestopokojowego wiejskiego domu. Zatrzymał się przed wejściem i odetchnął głęboko zimowym powietrzem. Wewnątrz, w ogromnym holu panowało nieznośne gorąco. Poczuł za kołnierzem ściekającą strużkę potu. Słyszał odgłos swoich kroków na marmurowej posadzce. Doszedł do wielkich, kręconych schodów. Thomas Morę Elliot nie lubił tego domu. Jego wielkość, a także historia wywoływały w nim uczucie niepokoju. Wszedłszy na piętro, zbliżył się do zdobionych drzwi z orzechowego drewna. Od lat czyszczone i nabłyszczane świeciły tak mocno, że wiceprezydent mógł się w nich niemalże przejrzeć. Otworzył je i wszedł. Wokół długiego, polerowanego, dębowego stołu siedziała grupa mężczyzn. Większość z nich miała eleganckie, ciemne garnitury. Niektórzy, jak na przykład generał Lucas Thompson, byli emerytowanymi generała-

mi czy admirałami. Inni wpływowymi bankierami, właścicielami ziemi, stacji telewizyjnych, gazet. Siedzący u szczytu stołu łysy mężczyzna, emerytowany admirał, powitał wiceprezydenta ruchem ręki i powiedział:  Siadaj, Thomasie. Proszę.  Rok temu - ciągnął przerwaną wypowiedź admirał - spotkaliśmy się w tej samej sali. Byliśmy wtedy nieco podekscytowani... Rozległ się grzeczny śmiech. - Dyskutowaliśmy, jak z pewnością wszyscy pamiętacie, nad złożonym problemem, spowodowanym przez tak zwany plan Czerwonego

290

Wtorku. Plan, który uknuto, jeśli to właściwe słowo, w Trypolisie; jego autorami były państwa produkujące ropę naftową. Nasza debata była bardzo gorąca. W tym miejscu admirał uśmiechnął się. Elliot pomyślał, że wygląda on jak zadowolony z siebie dyrektor szkoły w dniu uroczystego rozdania nagród. - Tamtego dnia podjęliśmy decyzję, w końcu jednomyślną, stworzenia czegoś, co nazwaliśmy Zieloną Wstążką. Zdaje się, że sam zaproponowałem tę nazwę, ponieważ kojarzyła mi się ona zarówno z pieniędzmi, jak i z wojskiem. Admirał ciągnął uroczystym tonem: - Zebraliśmy się tu dziś, żeby potwierdzić, że operacja Zielonej Wstążki została uwieńczona pełnym sukcesem. Wywołaliśmy krótkotrwałą panikę na rynku finansowym. Panikę, którą byliśmy jednak w stanie kontrolować. Przejęliśmy z powrotem setki milionów dolarów, jakie zarobiły na nas państwa naftowe. Zdołaliśmy zapobiec terrorystycznym działaniom, nazwanym Czerwonym Wtorkiem. Świat prędzej odnajdzie Jimmiego Hoffa niż ciało Francois Monserrata. A wraz z likwidacją grupy Zielonej Wstążki i nieuniknioną śmiercią naszego zwinnego współpracownika, pułkownika Hudsona, cały ten nieszczęsny rozdział naszej historii zostanie zamknięty. Czynimy wszelkie możliwe wysiłki, żeby to zapewnić. Thomas Elliot zmienił pozycję na wygodniejszą. Atmosfera sali zaczynała się powoli zmieniać. Zebrani rozluźnili się, wpadli w odświętny nastrój. Zachowywali spokój, dostojnie smakując odniesione zwycięstwo. Admirał odezwał się znowu: - Za mniej więcej dwa tygodnie, Justin Kearney ustąpi w dramatycznych okolicznościach ze stanowiska prezydenta. Przejdzie do historii jako kozioł ofiarny, który padł w związku z sytuacją grożącej katastrofy gospodarczej. Co jednak ważniejsze - w tym momencie, wszystkie oczy zwróciły się na Elliota -jego miejsce zajmie Thomas Elliot... Rozległ się nieznaczny aplauz. Elliot rozejrzał się po twarzach siedzących wokół stołu mężczyzn. Było ich jedenastu, razem z nim dwunastu. Dwunastu ludzi, którzy rzeczywiście kierowali Stanami Zjednoczonymi; Mędrcy Ameryki. - Wkrótce - powiedział admirał - będzie szampan i cygara. Na razie, Thomasie, pozwól, że złożymy gratulacje na sucho, tobie i chyba wszystkim nam tu zebranym... Przez chwilę admirał wydawał się niemal wzruszony. - Za kilka tygodni, po raz pierwszy w historii, jeden z nas obejmie najwyższy urząd w kraju. A to będzie oznaczać, że nasza kontrola nad biegiem spraw będzie ściślejsza, pewniejsza niż dotychczas. -Popatrzył na swoich towarzyszy. - Znaczy to, że nie będziemy już musieli zmagać się

z prezydentem, który myśli inaczej niż my... z kimś, kto wyobraża sobie, że jego pozycja jest niezależna od nas. Thomas Morę Elliot wyjrzał w szarość widniejącą za oknem. Nagle zaschło mu w gardle. Sięgnął po szklankę z wodą. Zamierzał właśnie

291

powiedzieć coś, co zburzy atmosferę zadowolenia panującą na sali. Ale trudno. Ktoś musiał ich poinformować o tym wszystkim. - Dostałem wiadomość od naszych ludzi w Nowym Jorku - zaczął. Miejscowa policja przejęła w swoje ręce człowieka o nazwisku Archer Carroll. Poinformowano mnie, że zaczął mówić... opowiada swoją historię wszystkim, którzy tylko chcą go słuchać... i że niektórzy przedstawiciele mediów słuchają go z najwyższą uwagą... Elliot pomógł sobie łykiem letniej wody.  Co on wie? - zapytał admirał.  Wszystko - wyjaśnił wiceprezydent.

45

Manhattan Sierżant nowojorskiej policji, Joe Macchio, i posterunkowa Jeanne McGuiness wyjeżdżali właśnie zza drzew Central Parku, przy Siedemdziesiątej Drugiej ulicy. Zauważyli niezwykłą scenę. - Tu wóz numer sto trzydzieści osiem. Prosimy o natychmiastowe wsparcie; skrzyżowanie Siedemdziesiątej Drugiej i Zachodniej Central Park! - Posterunkowa McGuinness, wysoka, chuda kobieta, natychmiast nadała potrzebną wiadomość do centrali. Czerwona lampa na dachu samochodu zaczęła się powoli obracać. Przed nimi, z prędkością jakichś osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, jechał granatowy lincoln. Nie to jednak stanowiło problem. Jakiś szaleniec, samobójca czy może zabójca, próbował wyskoczyć przez rozbitą tylną szybę samochodu. Wystawał do połowy; dwóch innych mężczyzn trzymało go w środku. ,  Hej! Patrz! Ten drugi samochód! - Policjantka pokazała palcem przed siebie. W drugiej limuzynie znajdowała się cała gromadka małych dzieci; wyglądało na to, że szarpią się, próbując otworzyć drzwiczki.  Sukinsyny! - zawył Macchio. Marzył już o świętach, ogarnął go spokojny, ciepły nastrój, a tu taka historia! Macchio i McGuiness wyskoczyli z samochodu i z wyciągniętymi rewolwerami w dłoniach podbiegli ostrożnie do dwóch limuzyn, które zatrzymały się na rogu Siedemdziesiątej Drugiej. Broadwayem nadjeżdżały już, wyjąc syrenami, inne policyjne samochody.  Jesteśmy agentami federalnymi - oznajmił mężczyzna w ciemnym garniturze, który wyskoczył z jednej z limuzyn. Trzymał w wyciągniętej ręce portfel z autentyczną odznaką.  Nie obchodzi mnie to; może być pan nawet głównodowodzącym armii Stanów Zjednoczonych - zaskrzeczał swoim najbardziej stanowczym, policyjnym tonem sierżant Macchio. - Co tu się dzieje? Kim u diabła jest ten facet? Dlaczego w tym samochodzie drą się małe dzieci, jak gdyby kogoś mordowano? Z drugiej limuzyny wysiadł inny mężczyzna, równie elegancki. - Jestem Michael Kenyon z CIA - przedstawił się spokojnym, ale władczym tonem. - Myślę, że mogę wyjaśnić państwu to zajście. Carroll utknął w pozycji, w której do połowy wystawał z samochodu, a jego nogi uwięzione były w środku. Był wycieńczony, niemal omdlewający. Wrzasnął jednak do dwojga policjantów: - Pomocy! - Mówił już niewyraźnie. - Pomocy! Moje dzieci... są w niebezpieczeństwie!... Jestem agentem federalnym... Sierżant Macchio, pomimo powagi sytuacji, nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - No nie, to zaczyna być śmieszne. Ty też jesteś agentem federalnym, człowieku? Dziesięć minut później, sytuacja wyglądała niewiele jaśniej. Przyjecha-

293

ło kilka innych wozów policyjnych. Jednocześnie przybyły też samochody FBI i CIA. Na Siedemdziesiątej Drugiej znajdował się już istny tłum policjantów i agentów. Przyjechały dwie karetki pogotowia, ale Caitlin i Mary Katherine przemocą nie pozwalały bez nich zabrać Carrolla do szpitala Roosevelta czy gdziekolwiek indziej. Caitlin darła się na policjantów, krzycząc, że razem z Carrollem stanowili część zespołu prowadzącego śledztwo w sprawie Zielonej Wstążki. Miała na to dowód w notesie. Agenci CIA mieli mnóstwo imponujących dowodów na to, że faktycznie są tym, za kogo się podają. Z każdą chwilą wzmagała się coraz gorętsza kłótnia. Ciekawscy przechodnie zaczęli się zatrzymywać i obserwować tę niezwykłą scenę. Mickey Kevin Carroll zdołał w końcu uciec i przemknąć się do sierżanta Macchio, który odszedł na chwilę na bok, żeby przemyśleć, jak rozwiązać ten węzeł gordyjski. - Czy mogę zobaczyć pana czapkę? - spytał chłopiec. - Mój tata jest policjantem, ale nie nosi czapki. Joe Macchio spojrzał na malca i wyszczerzył zęby w zmęczonym uśmiechu.  A który z tych panów jest twoim tatą? - zapytał. - Czy twój tata teraz tu jest?  To jest mój tata - pokazał palcem Mickey Kevin na mężczyznę leżącego w jednej z karetek. Spał spokojnie, wyglądając teraz mniej więcej jak Królik.  I on jest policjantem, synku?  Tak, proszę pana. To rozwiązywało sprawę dla sierżanta Macchio. - To właśnie chciałem wiedzieć, mały. Na początek, tyle mi wystarczy.

294

Sierżant nachylił się i podał Mickeyowi swoją czapkę. Następnie ruszył szybkim krokiem w stronę zamieszania, które spowodowało zakorkowanie nie tylko Siedemdziesiątej Drugiej ulicy, ale także wiodącego do centrum pasma Zachodniej Central Park. - Hej, powiem wam, co trzeba zrobić! - Macchio zaklaskał w ręce, zwracając w ten staromodny sposób uwagę na siebie. - Rozwiążemy tę sprawę na posterunku! Usłyszawszy te słowa, rodzina Carrollow zareagowała w zdumiewający sposób; tak przynajmniej wydało się sierżantowi Macchio i pozostałym policjantom z Nowego Jorku. Dzieci zaczęły krzyczeć z radości i bić im brawo. Miejscy gliniarze nie byli przyzwyczajeni do takich reakcji na podejmowane przez siebie działania. Paru starszych policjantów zaczęło się nawet czerwienić. Prawie nigdy nie traktowano ich jak przybywającą na pomoc odsiecz, jako tych „dobrych", którzy zwyciężają „złych". - Dobrze już, dobrze! Niech wszyscy wsiadają do samochodów. Ruszmy na posterunek. Zobaczymy, kto tu był niegrzeczny! Tymczasem na miejsce zdarzenia zdążył już trafić reporter z „The New York Timesa", a także pracujący na własny rachunek fotoreporter, który mieszkał po drugiej stronie ulicy w przerobionym samolocie „Dakota", Obaj zrobili zdjęcia. Fotografia Mickey Kevina w czapce sierżanta Macchio trafiła na okładkę „Newsweeka". Po tym wszystkim, oprawiony w ramkę egzemplarz okładki zawisł nad kominkiem w domu Carrollow. Lizzie, Mary 111 i Clancy jednogłośnie uskarżali się, że ich brat jest faworyzowany. Arch kazał im zamknąć buźki, tłumacząc, że przecież wszyscy są jedną rodziną.

46

Waszyngton

Telefon, podłączony do specjalnej prezydenckiej linii, zadzwonił w Białym Domu dokładnie o szóstej rano, siódmego marca. Wewnątrz Owalnego Biura była akurat obecna większość członków Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nikt z zebranych nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Przez telefon nadeszła nagrana na magnetofonową taśmę wiadomość: - Biały Dom zostanie dziś rano wysadzony w powietrze; już za kilka minut... Ta decyzja jest nieodwołalna i nie podlega negocjacjom. Proszę natychmiast przeprowadzić ewakuację Białego Domu. Pułkownik David Hudson, stojący w budce telefonicznej, znajdującej się o jakiś kilometr od Białego Domu, wcisnął klawisz „Stop". Schował dyktafon do kieszeni swojej zniszczonej kurtki i roześmiał się na głos. Waszyngton czekał, jednak w Białym Domu nic nie wybuchło. Natomiast wyleciał w powietrze dom generała Lucasa Thompsona. Podobnie było z domami wiceprezydenta Elliota, admirała Thomasa Penny'ego, Philipa Bergera, Lawrence'a Guthriego... W sumie, dwanaście domów zostało zniszczonych przez podłożone bomby. David Hudson wsiadł do małej, zielonej, campingowej furgonetki. Ruszył na zachód, wyjeżdżając z pogodnej, niezwykle pięknej tego dnia stolicy. W jego głowie nie odzywały się już żadne koszmarne głosy. Nareszcie nadszedł kres oszustwa i obłudy.

Patterson James - Czarny rynek - S - PDF Free Download (2024)

References

Top Articles
Latest Posts
Article information

Author: Kelle Weber

Last Updated:

Views: 6775

Rating: 4.2 / 5 (53 voted)

Reviews: 84% of readers found this page helpful

Author information

Name: Kelle Weber

Birthday: 2000-08-05

Address: 6796 Juan Square, Markfort, MN 58988

Phone: +8215934114615

Job: Hospitality Director

Hobby: tabletop games, Foreign language learning, Leather crafting, Horseback riding, Swimming, Knapping, Handball

Introduction: My name is Kelle Weber, I am a magnificent, enchanting, fair, joyous, light, determined, joyous person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.